Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieszczęście jednak wagon ten nie mógł stać się ani stajnią, ani oborą.
— Ależ przynajmniej, obstawał Ardan, mogliśmy byli zabrać jednego osła, choćby małego osiołka; to odważne i cierpliwe zwierzę, na któremby z pewnością lubili jeździć starzy Selenici. Lubię te poczciwe osły, stworzenia najwięcej od natury upośledzone, biją ich bowiem nietylko za życia, ale nawet i po śmierci.
— Jakto rozumiesz? spytał Barbicane.
— Do licha, zawołał Michał, a boć z nich przecież wyrabiają skórę na bębny.
Barbicane i Nicholl uśmiechnęli się na tę zabawną uwagę, lecz ich powstrzymał krzyk wesołego ich towarzysza, który pochyliwszy się do legowiska Satelity, nagle podniósł głowę, i zawołał:
— Brawo! Satelita już nie jest chory!
— Zkąd to wnosisz? spytał Nicholl.
— Nie jest chory, odparł Michał, bo zdechł. Otóż będziemy mieli z tem kłopot, dodał tonem żałośnym. Powątpiewam teraz, moja biedna Djano, czy się staniesz matką szczepu psiego w krainach księżycowych.
Nieszczęśliwy Satelita nie mógł przeżyć swego skaleczenia; zdechł, i to na dobre. Michał Ardan spoglądał na swych przyjaciół mocno pomięszany, i zmartwiony.
— Teraz nastręcza się ważna kwestja, rzekł Barbicane, co zrobimy z tym psem? Nie możemy przecie tru-