Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jest i to niezłe zastrzeżenie, sucho odrzekł Michał.
Po śniadaniu obserwatorowie wrócili do swego zajęcia. Próbowali czy nie dojrzą czegoś przez ciemne szyby, przygaszając światło wewnątrz pocisku, lecz ani najmniejsza odrobina światła nigdzie się nie przecisnęła.
Barbicane’a zajmował fakt trudny do wytłumaczenia. Dlaczego pocisk nie spadał na księżyc, znajdując się w tak niewielkiej od niego, bo tylko 50 kilometrów wynoszącej odległości. Gdyby jego prędkość była ogromna, zrozumianoby dlaczego spadanie nie nastąpiło; ale nie było czem wytłumaczyć tego oporu sile przyciągającej księżyca, przy prędkości stosunkowo bardzo miernej. Czy pocisk ulegał jakiemu wpływowi obcemu? Czy ciało jakie utrzymywało go w eterze? Widoczną bowiem było rzeczą, że nie dosięgnie żadnego punktu księżyca. — Gdzież on więc dążył? Czy oddalał się od tarczy, lub czy też zbliżał się do niej! Czy uniesiony był w tę noc głęboką przez nieskończoność? Jak się czegoś dowiedzieć, jak coś obliczyć wśród tych ciemności? — Takie to pytania trwożyły Barbicane’a, ale rozwiązać ich nie umiał.
I może być, ze gwiazda była tam niedaleko, o kilka mil zaledwie, ale na cóż się to zdało, gdy jej dostrzedz nie mogli. Jeśli był szmer jaki na jej powierzchni, oni go nie słyszeli. Brakło powietrza, tego przewodnika głosu, aby do nich dojść mogły jęki owego księ-