Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nicholl! Barbicane!
Czekał z obawą. Żadnej odpowiedzi — najmniejsze westchnienie nawet nie wykazywało bicia serca w piersiach jego towarzyszy. Powtórzył swe wezwanie. Milczenie było znów odpowiedzią.
— Do licha! zawołał. Wyglądają jakby z piątego piętra upadli na głowę. Ależ, dodał z tą niewzruszoną ufnością której nic zachwiać nie zdołało, jeśli jeden francuz mógł choć uklęknąć, to dwaj amerykanie na równe nogi zerwaćby się powinni. Przedewszystkiem rozjaśnijmy światłem nasze położenie.
Ardan czuł jak weń życie na nowo wstępuje. Krew się w nim uspokajała, wracając do zwykłego krążenia; przyszedłszy wreszcie do równowagi zdołał powstać, wydobył z kieszeni zapałkę i zapalił nią gaz, który nie ulotnił się ze swego zbiornika. Zresztą w przeciwnym razie byłoby go czuć przez powonienie, a Michał Ardan nie ośmieliłby się stanąć z ogniem wśród przestrzeni napełnionej gazem wodorodnym. Gaz skombinowany z powietrzem utworzyłby mięszaninę wybuchową, mogącą dokończyć tego, co wstrząśnienie może już rozpoczęło.
Skoro się rozwidniło, Ardan pochylił się nad ciałami swych towarzyszy. Leżały one zwalone jedno na drugie jak massy bezduszne: Nicholl na wierzchu, Barbicane pod spodem.
Ardan podniósł kapitana, oparł go o sofę, i zaczął mocno nacierać. Tarcie to, umiejętnie zastosowane