Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzu, gwiazdy te w ciemnościach nocy świeciły jak pięknych oczu spojrzenie.
Długo tak podróżnicy z niemem podziwieniem obserwowali firmament gwiaździsty, na którym przesłona z księżyca robiła wielką czarną przerwę. Lecz nareszcie z tego stanu zamyślenia wyrwało ich przykre uczucie. Było to zimno bardzo dotkliwe, które też wkrótce szyby okienek z wewnątrz pokryło grubą warstwą szronu. Słońce nie rzucało już wprost swych promieni na pocisk, który też zwolna utracał ciepło nagromadzone w jego ścianach. Ciepło to, przez promieniowanie wyparowało nagle w przestrzeń, a ztąd wywiązało się nagłe temperatury obniżenie. Wilgoć zatem wewnętrzna zmieniała się w lód doszedłszy do szyb, i przeszkadzała wszelkiej obserwacji.
Nicholl spojrzawszy na termometr spostrzegł że ten spadł do 17 stopni (stustopniowych) niżej zera. Pomimo tedy wszystkich względów oszczędności, Barbicane musiał do gazu się uciec nie tylko po światło, ale i po ciepło. Zimno w pocisku było nie do zniesienia, mieszkańcy jego pomarznąć łatwo mogli.
— Nie możemy się uskarżać, rzekł Michał Ardan, na monotonność naszej podróży! Co to za rozmaitość, choćby tylko w temperaturze! Raz jesteśmy olśnieni światłem i spieczeni gorącem, jak Indjanie w Pampasach; to znowu pogrążeni w ciemnościach nocy, wśród mrozu północnego jak Eskimosy z pod Bieguna!