Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak jest, to wybuch, odpowiedział Barbicane, pilnie badający zjawisko, przy pomocy swej lunety nocnej. Cóżby to było wreszcie, jeśli nie wulkan?
— Ale w takim razie, odezwał się Michał Ardan, dla utrzymania tego ognia potrzebne jest powietrze, więc widocznie atmosfera okrywa tę część księżyca...
— Być może, odpowiedział Barbicane, ale też i niekoniecznie być tak musi. Wulkan, przez rozkład pewnych materij może sam sobie dostarczyć tlenu, a tym sposobem wyrzucać płomienie w próżnię. Nawet zdaje mi się, że ten płomień ma blaski natężenia przedmiotów, których spalenie odbywa się w czystym tylko tlenie. Nie spieszmy się przeto z twierdzeniem, że atmosfera istnieje na księżycu.
Góra ogniem zionąca musiała leżeć pod 45 stopniem szerokości południowej na stronie niewidzialnej tarczy. Lecz z wielką przykrością Barbicane’a linja krzywa po jakiej szedł pocisk odciągała ich od punktu wybuchem zaznaczonego. Nie mógł przeto dokładniej oznaczyć jego natury. Wpół godziny potem, ten punkt świetlny niknął poza ciemnym poziomem. W każdym razie sprawdzenie tego zjawiska było faktem znakomitym w badaniach selenograficznych. Dowodził on, że ciepło nie zagasło jeszcze we wnętrznościach kuli, a tam gdzie istnieje ciepło, któż może twierdzić, że królestwo roślinne, a nawet zwierzęce, nie oparło się aż dotąd wpływom niszczącym. Istnienie tego wulkanu wybuchającego, dokładnie sprawdzone przez mędrców