Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cze? pytanie to wielkie, nierozwiązalne, wiecznie stające w obec ludzkiej ciekawości.
Była wtedy godzina wpół do czwartej wieczorem, kula postępowała w kierunku swej krzywej linji naokoło księżyca. Czyż bieg jej raz jeszcze zmienionym został przez meteor? Można się było tego obawiać. Pocisk tymczasem musiał postępować po linji krzywej, niezmiennie oznaczonej prawami mechaniki racjonalnej. Barbicane wierzył, że tą krzywą będzie raczej parabola niż hyherbola. Jednak, przypuściwszy nawet tę parabolę, kula powinna była wyjść dość nagle z ostrokręgu cienia rzucanego na przestrzeń będącą naprzeciw słońca. Ten ostrokrąg jest w rzeczy samej bardzo wązki, tak bowiem średnica kątowa księżyca jest mała w porównaniu ze średnicą słońca. Tak tedy, aż dotąd pocisk bujał w tej zupełnej ciemności. Jakakolwiek była jego prędkość, a nie mogła być małą, perjod jego ukrycia się trwał ciągle. Był to fakt oczywisty, ale możeby tak być nie powinno, w przypuszczeniu że droga jest ściśle paraboliczną. Było to nowe zadanie wgryzające się w mózg Barbicane’a, prawdziwie zaklętego w zaczarowane koło rzeczy mu nieznanych, z którego wyjść nie umiał.
Żaden z podróżników nie myślał o spoczynku. Każdy spodziewał się jakiegoś niespodzianego wypadku, któryby rzucił nowe światło na ich badania sfer księżycowych. Około piątej godziny, Michał Ardan, rozdzielił tytułem obiadu kilka kawałków chleba i mięsa