Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spotkać o godzinie wskazanej. Naokoło, czarne sklepienie zasiane było gwiazdami, jak świetne punkciki przesuwającemi się powolnie. Lecz z powodu znacznej odległości w jakiej się od gwiazd znajdowali, ich wielkość względna nie zmieniła się nawet uderzająco. Słońce i gwiazdy ukazywały się takiemi zupełnie jak je widać z ziemi. Księżyc za to znacznie się powiększył; lecz lunety podróżników, niedostateczne jeszcze były do robienia spostrzeżeń na jego powierzchni i do rozpoznania położeń jego topograficznych, lub geologicznych.
Czas upływał na ciągłej i nieskończonej rozmowie. Najwięcej rozumie się mówiono o księżycu. Każdy udzielał swoich wiadomości. Barbicane i Nicholl zawsze byli poważni, Michał Ardan zawsze fantastyczny. Niewyczerpanym przedmiotem uwag i debatów był pocisk, jego położenie, kierunek, wypadki zdarzyć się mogące, przezorność i ostrożności jakich wymagała chwila spadnięcia jego na księżyc, i t. p.
Przy śniadaniu, zapytanie Michała dotyczące pocisku, wywołało dość ciekawą odpowiedź Barbicane’a, która godną jest zanotowania.
Chociaż kula pędziła z ogromną szybkością swoją początkową, Michałowi zdawało się że nagle stanęła; chciał przeto wiedzieć jakieby mogły być skutki takiego zatrzymania się.
— Ależ, odpowiedział Barbicane, nie rozumiem jak pocisk mógłby się zatrzymać.