Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Grazia Deledda
LAUREATKA NAGRODY NOBLA W 1927 ROKU
PO
GRZESZNEJ DRODZE
(LA VIA DEL MALE)
POWIEŚĆ
Tom I
Z oryginału włoskiego przełożyła
PAULINA DICKSTEJNOWA
WARSZAWA

BIBLJOTEKA GROSZOWA


CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.[1]

W mglistym zmroku listopadowym, pełnym smutku i ciszy, cień Piotra Benu jedyny zamącał melancholijną samotność wsi nuorskiej. Piotr już od kilku godzin orał zbocze, obramowane lentyszkiem i jałowcem, krocząc wolno wślad starych, czerwonych wołów, które z trudem ciągnęły pług. Doszedłszy do końca długiej skiby, zawracał je bez słowa, uderzając lekko patykiem. I znowu spuszczał się za pługiem po przewróconej, wilgotnej i prawie czarnej ziemi, która dymiła, wydając ciepłą woń zroszonej, zeschłej trawy. U stóp zbocza ponawiał ostry obrót i szedł pod górę, zawsze milczący, z witką w ręku.
Stare woły oddychały ciężko, czarne nozdrza dymiły jak przewrócona ziemia, a krótkie, rude powieki opuszczały się z bólem na duże, smutne oczy. Tak nadszedł zmierzch.
Profil wysokiej i silnej postaci Piotra rysował się na tle błękitnawych oparów wieczora, jakkolwiek ubranie jego było ciemne, nawet spodnie z grubego płótna nabrały koloru ziemistego. Ubrany był w strój chłopski z Nuoro, w wypłowiały czerwony kabat, na grubej aksamitnej granatowej podszewce; spodnie, przymarszczone na kolanach, siedziały w kamaszach z czarnej alpagi. Na nich nosił szarawarki króciutkie, rozwiane do połowy uda i przytrzymane skórzanym pasem. Na nogach miał wielkie podkute buty, a na głowie charakterystyczną czapkę sardyńską. Zamiast zwykłej strojnej i krótkiej sukmany, zarzucił na kabacik serdak bez rękawów, z wyprawionej skóry jagnięcej, doskonałego kroju i roboty, zupełnie nowy, z czerwonemi naszywkami. Pewna dbałość, pewna pierwotna wytworność cechowała osobę Piotra, mimo że kurz i błoto mocno przytłumiały kolory jego roboczego ubrania. Twarz była również ziemista, bronzowa; włosy miał czarne, krótkie, zaczesane na jeża na modłę miejską, a oczy szare, bardzo łagodne. Reszta twarzy o czystym i silnym profilu, czarnej, ostrej bródce i gęstych, krzaczastych brwiach, wyrażała nieposkromioną dumę człowieka napół dzikiego, który największe zaufanie pokłada w swojej żelaznej pięści.
Piotr kiedyś jako dziecko i jako wyrostek był niesforny, drapał się po murach sadów i kradł; dręczył słabszych, zwierzęta i dziewczynki z sąsiedztwa, klął zapamiętale i ujeżdżał przez długie godziny nieosiodłane konie, trudne do opanowania.
Matka jego, biedna wyrobnica, posyłała go do szkoły, ale on uciekał w pole i wracał wieczorem z wiązką drzewa na plecach, albo nie wracał wcale na noc. Wtedy matka gromiła go, nieraz przywiązywała i zamykała w domu. Milczał, lecz odcierpiawszy karę, rozpoczynał na nowo życie swobodne i awanturnicze. Matka nazywała go nieposkromionym i ten przydomek, który kłócił się z djalektem i z charakterystycznemi przezwiskami ludowemi w Nuoro, pozostał mu na zawsze. Dawał mu aureolę wyższości, siły fizycznej i moralnej, a on dumny był z niego jak z cnoty.
Doszedłszy do siedemnastu lat, stracił matkę i musiał iść do służby. Był kolejno pastuchem, robotnikiem i rolnikiem. Po przejściu pierwszej młodości, dzięki powolnemu i koniecznemu rozwojowi, przez wdrożenie się do pracy i posłuszeństwo dla chlebodawcy, charakter jego ustatkował się zupełnie.
Ze swego smutnego, wichrowatego dzieciństwa, w którem zaznał i zimna i głodu, zachował zaledwie dalekie, prawie nieświadome wspomnienie, jednak został mu we krwi jakby jakiś zarodek głębokiego smutku i buntu.
Był zawsze jeszcze gwałtowny i porywczy i miał najgorsze imię; w gruncie rzeczy, pozatem, że wypoliczkował kilka razy uroczyście natrętów, nie robił nic złego. Miał ideał bardzo skromny i niewinny: zebrać tyle grosza, by móc odbudować starą swą chałupę, której dach zapadł się przed kilku laty, nabyć parę wołów i wóz — i ożenić się.
Ale czasy były złe, wynagrodzenie pobierał marne, a dwie trzecie zarobku rozchodziło się na ubranie i inne potrzeby, bo Piotr był trochę samochwał, lubił nadawać sobie powagi, ubierał się ładnie, a znalazłszy się w towarzystwie, szastał jak wielki pan.
Dla kobiet miał nieograniczony szacunek, prowadził życie porządne, pracował we dnie, sypiał w nocy i poważał chlebodawcę. Dom, gdzie się z nim dzielono chlebem i winem, miał za swój własny, ale czuł się samotny i wielkie, tajemne pragnienie, by być kochanym, by stworzyć rodzinę, pchało go do cnoty.
W lecie 1885 roku spotkał na jarmarku wysoką i zgrabną blondynkę z wiecznie spadającym na czoło kosmykiem jasnych włosów i o słodkich dumnych oczach góralki. Ten kosmyk, koloru spalonego od słońca rżyska, i słodkie, nieużywane imię: Sabina zrobiły na nim wrażenie, i pewnej nocy, kiedy księżyc w pełni oświetlał klepisko, a mrówki długim szeregiem sunęły po ziarno, śpiąc na gołej ziemi, począł marzyć o zaślubieniu uroczej żniwiarki.
Jednakowoż, zbudziwszy się, nie spieszył z postanowieniem i tak przeszły miesiące, minęło lato i zmienił chlebodawcę.
Nowy jego pan, wuj Sabiny (okoliczność, która go skłoniła do opuszczenia dawnego), był to drobny posiadacz, z pochodzenia kampidańczyk, od lat czterdziestu zamieszkały w Nuoro. Dzisiaj Mikołaj Noina nie pamiętał już w jakiej wsi na równinie się rodził. Ojciec jego, handlarz oliwy, wziął go ze sobą w drogę jako dziecko i po trzydniowej, niebezpiecznej podróży przybyli do Nuoro.
Tutaj stary Noina kupował oliwę do palenia a sprzedawał ją jako jadalną. W ten sposób Mikołaj, przedsiębiorczy i rzutki, jak wszyscy południowi sardyńczycy, stał się zamożnym właścicielem i ożenił się z dziewczyną z dobrej rodziny.
Obecnie posiadał dom, winnicę, tankę czyli halę, kawał gruntu, wóz, woły, konia, psa i prześliczną córkę. Nadto prowadził przygodny handel zbożem, wełną i winem. Książka jego rachunkowa, prowadzona przez Marję (ponieważ sam pisać nie umiał), wykazywała corocznie znaczne dochody, a ciotka Luiza[2], matka, chowała pieniądze we wszystkich skrytkach domu. To też Noinowie wodzili rej w okolicy, a ciotka Luiza wyglądała co najmniej na matronę.
Dom ich królował istotnie nad wszystkiemi nędznemi chałupami otoczenia, a kołyszące się firanki w oknie pokoju wuja Mikołaja i ciotki Luizy jakby się naigrawały i wstrząsały zniewagą wobec nędzy sąsiedztwa.
Nędzne i dziwne to było sąsiedztwo; małe, czarne lub szare domki, z dachami, które groziły zawaleniem, i z tajemniczemi dziurami we drzwiach i oknach; jednak słońce i powietrze zalewały je światłem i zdrowiem.
Leżało to wszystko i leży na skraju miasta, ma swój obszerny plac, którędy Atylla napewno nie przeszedł, bo trawa rosła na nim bujna przez wszystkie pory roku; jako tło stał krąg gór, krajobraz wspaniały i pogodny.
Małe ogródki tonęły w dziwnej i dzikiej roślinności, która stanowczo miała coś wspólnego z naturą mieszkańców; podwórka o poniszczonych murach, dzikie figi, szpalery, drzewka migdałowe wcinały się w domki, wystawione na skale, prawie wszystkie zdobne w małe drewniane ganeczki i w zewnętrzne schody. Chociaż więc, jako budynki, smętne bardzo i marne, w otoczeniu swem miało owo sąsiedztwo coś malowniczego i poetycznego zarazem, co przykuwało uwagę przechodnia.
Mieszkańcy byli nader biedni: wieśniacy, pasterze, robotnicy — nędza, która, gdy zabraknie pracy, ucieka się do ludzkiego miłosierdzia, do długów, do kradzieży. Ubierali się wszyscy z chłopska, prócz jednej rodziny toskańskiej, która utrzymywała karczmę i kramik z drobnemi towarami.
Spotykałeś tam mężczyzn wysokich i niskich, młodych i starych, pięknych i brzydkich, ale bez wyjątku nędzarzy, kobiety blade i mizerne, urodne dziewczęta, umorusane dzieciaki i uliczników, chude psy, koty, kury, woły, prosięta, źrebaki i ptactwo: całe ubogie i liche życie, swobodne i nędzne jednocześnie, pełne plotek, krzyków i małostek.
Wszyscy mieli swoje zgryzoty i nienawiści, swoje sprawy i myśli. Często kobiety kłóciły się, a mężczyźni obracali rzecz w śmiech, często wybuchały waśnie między mężczyznami a kobiety płakały. Byli tam obłudnicy i złośliwcy, jak śród ludzi dobrze wychowanych, jedni obgadywali drugich, znali nawzajem swoje najtajniejsze sprawy; dziewczęta zabawiały się miłostkami, chłopcy co noc śpiewali serenady, wreszcie, w świeże i jasne letnie wieczory wszyscy mieszkańcy wylęgali na plac dla gawędy. Tylko Noinów nigdy nie było widać. Cichy domek z pogardą patrzył na plac, sam wyniosły pośrodku tej całej nędzy.
Składał się on z sześciu pokoi: kuchnia i dwie izby na dole, obrócone na piwnicę i na skład, wychodziły na podwórze, na pierwszem i jedynem piętrze mieściła się duża sypialnia sa camara ‘e reposu[3], urządzona z gminną wystawnością, z łóżkiem ogromnem, jak miłosierdzie boże, i firankami w oknie, z lustrem, które wprawiało w podziw sąsiadów i z mnóstwem obrazów na ścianach. Do tej izby przylegały z dwu stron dwa pokoiki, w jednym z nich mieszkała Marja.
Schody — rozumie się samo przez się — znajdowały się od zewnątrz, ale nie były lada jakie: granitowe z żelazną poręczą i nakryte szerokim daszkiem.
Na szczycie nad niemi wznosił się ganeczek, cały tonący w dzwonkach, które Marja hodowała z wielką troskliwością.
Schody prowadziły na podwórze, a dwie kryte werandy po przeciwnej stronie — we frontowej ścianie domu — zasłaniały widok na dziedziniec od ulicy. Werandy owe służyły jako stajnia i wozownia, przyjacielskim swym cieniem ochraniając psa, prosię i studnię. Noinowie, wielcy właściciele ziemscy, nie posiadali koło domu ani kawałeczka ogródka, aby użyć słońca i radować się choć trochę zielenią, tylko te dzwoneczki, wijące się wokół poręczy i na sznurowej siatce po daszku, opadały świeżemi, poczochranemi pękami pod ganek i rozkwitłą, ciepłą zielenią rozweselały wiejskie podwórko. Stały na niem, w porządku niemal symetrycznym, wszelkie narzędzia gospodarskie, stare koła, pługi, łopaty, jarzma, wóz sardyński i moc innych sprzętów.
Marja utrzymywała podwórze bodaj w jeszcze większym ładzie i czystości, niż sam dom, zamiatała je co dzień, a nawet na ulewny deszcz wybiegała, byle je wyszorować miotłą. Wracała cała zaszargana, narażała się na zaziębienie, ale bruk błyszczał się i bielił, a sąsiadki, zaglądając przez uchyloną bramę, szeptały: Co za gospodyni z tej Marji!
Prawda, Marja szorowała podwórze, aby było czyste, ale także i dlatego, że robiły jej przyjemność pochwały. Była to osóbka próżna, ambitna i obłudna, a marzyła o wydaniu się bogato zamąż. Wyrósłszy w dobrobycie, śród krzyczącej nędzy otoczenia, miała wysokie wyobrażenie o sobie, o swojej rodzinie, swoim domu, podwórzu, majątku. Próżność jej miała granice: zamykała ją i ukrywała w sobie, gdy tymczasem ciotka Luiza nie znała hamulca. Przybierała stale ton bogaczki, każdem słowem dawała w sposób jaskrawy i przygniatający wyczuć ludziom, że nikogo nie potrzebuje, że ma pieniądze i zapasy. Sąsiadki niecierpiały jej, chociaż w oczy jej schlebiały, dla jakichś możliwych z jej strony względów; przeciwnie dla Marji miały rodzaj kultu. Posiadała dla sąsiadów urok ulubionej królewny, taka była dobra, taka prosta ze wszystkimi! Mimo całego bogactwa pracowała jak służąca, a nawet nie pozwoliłaby nigdy tej zakale rodu ludzkiego przekroczyć progu swego domu.
Sama prała przy studni, ubierała się byle jak, chodziła boso. Krzątała się od świtu do nocy, wodziła rej na jarmarkach, winobraniach, przy zbiorze oliwek, uprawiała ogrody wiejskie, piekła chleb, mało brakło, a byłaby nosiła drwa na plecach — utrzymywała w porządku dom, pomagała ojcu w sprzedaży wina, oliwy i zboża, prowadziła mu książki rachunkowe i korespondencję, a przy tem wszystkiem znajdowała czas na szycie i pokazywanie się w odświętnym stroju w kościele. Rachunki robiła z zadziwiającą zręcznością, a książki prowadziła w najwyższym stopniu sumiennie. Była chytra, oszczędna, silna i w gruncie miała w sobie pewną złośliwość i uszczypliwość. Obok jednak tych rozmaitych wad, posiadała i swoje zalety: gorące uczucia rodzinne, litość dla biednych, ktorych potajemnie wspierała, wielką uczciwość obyczajów. A przy tem wszystkiem ów cenny dar ukrywania własnych uczuć, między któremi poważne miejsce zajmowało mocne zadowolenie ze swojej urody, siły, zdrowia i bogactwa.
Była wysoka i smukła, obfite krucze i wijące się włosy zbierała na szyi w dwa grube warkocze; jej duże czarne oczy bystre były i wesołe. Czoło miała niskie, a płeć smagłą ze złotawym odcieniem, który przypominał płomienne zmierzchy sardyńskie. Z małych, przezroczystych i różowych uszek zwisały długie koralowe kolczyki z wielkiem złotem kołem, co jej gorącej fizjonomji nadawało bardzo interesujący wygląd arabski. Kiedy się śmiała, na policzkach jej i podbródku występowały prześliczne dołki, przytem przez środek dolnej wargi rysowała się głęboka kreska, oczy mrużyły się w kącikach z nieodpartym wdziękiem. Dlatego Marja śmiała się o wiele zaczęsto.
Zato ciotka Luiza nie śmiała się prawie nigdy i mówiła, mało. Była to kobieta bliska pięćdziesiątki, niska, otyła z wielką białą twarzą, na której nic się nie malowało, zawsze schludna, poważna, nabożna, ubierała się ze staroświecka, wiecznie pozowała, wzorując się na owych principalesse[4] sardyńskich, którym zdaje się, że są paniami całego świata, bo posiadają sto skudów gotówką i dom pełen zapasów.
Nie pokazywała się na ulicy, ale wychodziła odetchnąć na podwórze, siadając koło otwartej bramy. A trzeba było widzieć jej pozy, jeżeli podeszła jakaś kumoszka, kłaniając jej się w pas, jak królowej. Mówiła wyłącznie o majątku, o kłopotach, o interesach męża, traktowała sąsiadki zgóry, zakładała godnie ręce na piersiach i ściągała usta ruchem tak pełnym dostojeństwa, że narzucała wszystkim swoją powagę i wielkość.
Bywała często w kościele, w domu przędła ustawicznie, zimą przy ogniu, latem na podwórzu, pod gankiem, koło otwartej bramy. Siadywała zawsze na niskim, szerokim, stołku, a że używała małych, wrzecion sardyńskich, musiała co pewien czas zadzierać głowę i ramiona. Mimo to nie wypadała nigdy z pozy, a usta ściskała tak mocno, że aż zupełnie znikały w jej wielkiej, niemej twarzy. Nosiła czarne pantofle i granatowe pończochy, a końce wielkiej czarnej chustki wełnianej: zarzucała na czubek głowy, tak, że wyglądały z pod spodu wiązadła czepka, mocno ściśnięte pod brodą.
Mąż nazywał ją Madama Reale, jej królewską mością.
Mikołaj Noina lubił nadawać znajomym odpowiednie przydomki. Był on zupełnem przeciwieństwem ciotki Luizy: gaduła, kpinkarz, inteligentny człowiek. Lubił rozrywki, ładne kobiety, dobre wino, ale nie zwierzał nikomu swoich tajemnic i, w odróżnieniu od żony, udawał zawsze zrujnowanego, potrzebującego pieniędzy. Marja odziedziczyła po nim tęgą pracowitość, zdolność ukrywania uczuć, siłę i urodę.

Rodzina, mocna i potężna, żyła w cudownej zgodzie; rozumieli się wzajemnie, jak ptaki z jednego gniazda, ale Mikołaj był naprawdę panem w swoim domu. Piękny i rosły, z ciemną twarzą, której jednak żywe i bystre, nieokreślonej barwy, trochę miedziane, trochę granatowe oczy nie pozwalały przyglądać się zbyt długo, uosabiał naprawdę mocny typ gospodarza i pracownika.

II.

W lipcu 1885 spotkało go nieszczęście, które przyćmiło nieco jego pogodę i zamąciło bieg całego domu.
Udał się był do Olieny po zakup wina, Może kosztował go nazbyt wiele, gdyż wieczorem twarz miał czerwoną, jak wierzchołek Athy, na którym gaśnie szkarłat lipcowego zachodu, a czapka zbakierowała mu się na głowie. Wyjechał nocą, w drodze spadł z konia i złamał nogę. Pomimo szybkiego i starannego leczenia chorował długo i okulał. Od tego czasu każda zmiana pogody, najlżejszy powiew scirocca z równiny sprowadzał mu silne i dokuczliwe bole. Stało się więc, że Mikołaj, niezdolny, jak dawniej zachodzie codzień do swej posiadłości, musiał zacząć życie jak wielki pan, musiał postarać się o dzielnego sługę, któryby za niego uprawiał winnicę i siał ziarno. Nawinął się Piotr Benu.
„Chłopcze — powiedział mu Mikołaj, wpatrując się w niego bystremi oczami — nie obrazisz się, gdy ci coś powiem? Nie cieszysz się dobrą opinją.
I Piotr miał oczy szare i błyszczące, nie spuścił więc głowy, wytrzymał z mocą wzrok Noiny i choć czuł, że mu uszy płoną, rzekł spokojnie:
— Zasięgnijcie języka.
Mikołaj zasięgnął języka u ostatniego chlebodawcy Piotra i otrzymał tak dobre świadectwo, że zawarł z nim odrazu umowę.
Ciotka Luiza i Marja były niezadowolone z wyboru, ale Mikołaj czuł się niedobrze, aby go więc nie drażnić, milczały, postanowiły tylko, zwłaszcza Marja, mieć oczy otwarte.
Niemniej przymknęła je nieco, aby dobrze wybadać Piotra, w dniu kiedy wszedł na służbę. Było to piętnastego września, w ponury, cieńmy i dżdżysty wieczór.
Piotr nie mógł go nigdy w życiu zapomnieć. Kiedy znalazł się w kuchni, trochę ciemnej i smutnej, mimo panującej w niej czystości i dostatku, i powiesił świtkę swoją na drzwiach, opadło go wielkie przygnębienie i duży niesmak z powodu zimnego, pełnego niedowierzania przyjęcia przez gospodynie.
Marja nalała mu szklankę wina. Był to powitalny kubek, pierwszy, jaki wypił pod tym dachem, odtąd niby własnym.
— Wypij — rzekła, bystro patrząc na niego.
— Za wasze zdrowie — odpowiedział i, pijąc, zaczął i on przypatrywać się Marji. W zimnym i badawczym wzroku swojej nowej pani wyczuł głęboko jej brak zaufania do świeżo przyjętego sługi, odgadł, że będzie go często upokarzała swoim dozorem, swojemi niesłusznemi, obrażającemu podejrzeniami.
W ten sposób Marja odsłoniła się przed nim, budząc odrazu wielką nieżyczliwość w Piotrze Benu, który przecież tyle miał szacunku dla kobiet, zwłaszcza dla młodych i pięknych.
W najbliższe dni wysłano go na dolinę, do jakiejś roboty w zagrodzie, sąsiadującej z winnicą i aby zobaczył jak wyglądają winogrona i owoce, które właśnie dojrzewały.
Marja zachodziła codzień i zdawała się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi, czasem oddalała się, nie przemówiwszy doń ani słowa.
Piotr widział jak chodziła tu i tam po winnicy, pośród szpalerów, gdzie w całym przepychu zwieszały się gorące grona, pomiędzy drzewami zagrody, w słońcu zawsze jeszcze prażącem, co jakby ciążyło nad doliną i nad jasnemi, marzącemi w świetle skalami, na których szczycie dzikie dęby zdawały się w zamyśleniu wskazywać niebo, a sklepienie, rzekłbyś, zaklęsało jeszcze bardziej, błękitne i głębokie.
Marja, w prostej szarej, kretonowej spódniczce, w gorseciku z zielonego welwetu, który połyskiwał na słońcu, chodziła szybkim krokiem. Głowę w naciągniętej głęboko na czoło chustce miała spuszczoną, bufiaste rękawy koszuli podciągnęła pod ramiączka gorsecika. Piotr patrzył na nią nieżyczliwym wzrokiem; wiedział, że przychodzi go pilnować i stała mu się wstrętne.
Z gustem wymierzyłby jej dziś czy jutro tęgi policzek, ale ona nigdy nie zaczepiała go wprost, poprzestawała na paru zimnych i wyniosłych wyrazach. Mierzył ją wtedy wyzywającem spojrzeniem i nie odpowiadał nigdy jak się należy; swoją drogą gniew dodawał mu bodźca, więc pracował żwawo, nie kładł się całemi nocami i nie tknął nigdy żadnego owocu.
Pragnął odejść stąd jak najprędzej, pójść gdzieś na koniec świata; niechby raz przyszło winobranie, niechby go wysłali na orkę, na zasiewy, Bóg wie gdzie, do samego czarta, byleby tylko mógł już nie oglądać zielonego gorsecika i obłudnej chusteczki Marji.
Tak nadszedł październik. Marja zaczęła nabierać szacunku dla wiernego i pracowitego sługi, jakkolwiek zachowywał się niegrzecznie, był ponury i nieznośny w obejściu. Nie przychodziło jej do głowy, że Piotr mógł być dotknięty brakiem zaufania. Pewnego dnia, gdy ścinał pnącze, by słońce mogło lepiej przeniknąć do gron, przeszła koło niego i zapytała:
— Czemu nie jesz nigdy winogron?
— Czy liczysz ziarna? — zapytał pogardliwie, nie podnosząc głowy, lecz patrząc na nią, spodełba.
Zarumieniła się, zrozumiała, że się zdradziła i szybko zmieniła przedmiot rozmowy.
— Winogrona są dojrzałe, bardzo dojrzałe; myślę, że będziemy mogli zebrać je we środę.
— Tem lepiej — odrzekł obojętnie.
Stanęła na chwilę w środku ogrodu i zasłaniając oczy ręką, spojrzała na koniec winnicy, gdzie rosły niskie grona o żółtych liściach, obciążone delikatnym i dojrzałym owocem, który w słońcu wyglądał jakby był z wosku i miał się lada chwila rozpuścić.
— Piotrze, — rzekła, zbliżając się do miejsca, gdzie składał pościnane pnącze — pojutrze zerwiemy gruszki.
Spojrzał ku drzewom:
— Jak chcecie — odpowiedział.
— Słuchaj, pojutrze rano zerwiesz wszystkie gruszki, a ja przyjdę wieczorem z koniem, aby je zabrać. Czy myślisz, że się zmieszczą w cztery kosze? W dwa tłomoki? Przyjdę dwa razy.
A ponieważ Piotr nie odpowiadał i wracał znowu do szpaleru z gronami, poszła za nim.
— Dobrze obrodziły gruszki, nieprawda? Zeszłego roku nie mieliśmy ani jednej. Myślę, że tego roku zarobimy na nich conajmniej dwadzieścia lirów. Jak ci się zdaje?
— Mnie? Nic mi się nie zdaje.
— Dobrze chodziłeś koło nich. Kupię ci pół tuzina cygar.
— Dziękuję — odrzekł szyderczo.
Mówiła tak swobodnie, że po raz pierwszy zapytał sam siebie, czy nie osądził jej zbyt surowo. Poczuł jakby podmuch świeżego powietrza, wrażenie niespodziewanego zadowolenia. Ale w chwili, gdy ponownie wyrzucał stos winogronowych wąsów na koniec szpaleru, Marja odezwała się nieufnie i zimno.
— Słuchaj Piotrze, lepiej przyjdę pojutrze wieczorem wcześniej z kuzynką. Zerwiemy gruszki razem i zabierzemy je za jednym zachodem.
— Aha, już się boi, żebym nie odłożył części dla siebie — pomyślał i miał ochotę poczęstować ją pięścią po tej chusteczce, w której robiła świętoszka, ale na jego szczęście Marja wyrzekła dwa błogosławione słowa:
— Przyjdzie Sabina.
Przyjdzie Sabina, przyjdzie Sabina, brzmiało mu w uszach, nawet po upragnionem odejściu Marji.
Muchy, owady, ukryte w pnączach, dzięcioł, który stukał dziobem w białą topolę nad rzeką, słowik, śpiewający na drzewie orzechowem, wszystko powtarzało te dwa miłe wyrazy.
Piotr, gdy został sam, zapomniał o gniewie, a oczy jego w jasności wieczoru stały się jasne i przezroczyste. Ogromna, nieskończona słodycz spływała wraz z cieniami zbocza, gdzie blade oliwki już spały niewzruszonym spokojem. Przyjdzie Sabina!
Kiedy pierwsze blaski nowego księżyca, który spuszczał się za oliwkami, pomieszały się z niebieskiem światłem zmroku i stalowa iskierka zabłysła między topolą a orzechem na wodzie rzeczułki, powrócił wolnym krokiem do szopy nad winnicą. Oliwki, które księżyc osypał perłami, patrzyły miłośnie na szopę, przed nią wznosił się murek. Piotr, zmęczony, wyciągnął się na murku i wlepił oczy w szarą głębię gór. Panowała uroczysta cisza.
Wiaterek oddychał tak lekko, że drzewa nawet nie wydawały szmeru, tylko cichy, nieprzerwany dreszcz zmieniał delikatne barwy pnączy, przezroczystych w świetle księżycowem. Chór świerszczy dobiegał z krzaków, strumyk szemrał jednostajnie, a gdzieś daleko na białym od księżyca gościńcu, który oddzielał dolinę od gór, skrzypiał wóz. Te nieokreślone, smętne i ciągle jednakie dźwięki wzmagały jeszcze wrażenie ciszy i samotności. Łagodny majestat wieczoru i krajobrazu odbijał się nieświadomie w uczuciach Piotra, podczas gdy dobrodziejstwo odpoczynku i chłodu przenikało jego spracowane ciało; jakieś wiotkie i zwiewne tchnienie, jakieś światło tajemne, jak słodka poświata nowego księżyca, rzeźwiło rosą jego myśli. Były to proste, dziecięce sny, mgliste nadzieje szczęśliwej przyszłości, które napływały gromadą i czyste jak źródlana woda, zlewały się ze spokojną i jasną pieśnią strumyka. Przyjdzie Sabina — powtarzał mu głos wewnętrzny, a tajemny świat marzeń rozszerzał się, rozszerzał w świetlane kręgi...
Sabina była bardzo uboga, służyła jako przychodnia, a w zimie brała służbę stałą. U Noinów pracowała często i okazywali jej pewną powściągliwą życzliwość, choć ciotka Luiza nie mogła darować bratu i jego pamięci, że się ożenił z biedną wieśniaczką i zostawił córkę w nędzy. Kiedy jednak nasuwała się potrzeba pomocy, płatnej usługi, Sabina miała pierwszeństwo.
Nazajutrz Marja nie przyszła do winnicy. Piotr zaniepokoił się trochę, jakkolwiek myśl, że wreszcie przekonała się do niego i przestała go tak bardzo pilnować, albo podejrzenie, że mogło jej się przytrafić coś niespodziewanego, przynosiły mu niejaką ulgę. Czekał cały wieczór, co chwila wyglądał na drogę; lękał się, że jeżeli nie przyjdzie dziś, to może nie przyjdzie i jutro, a wtedy nie przyjdzie i tamta i spostrzegł ze zdziwieniem, że się martwi tem, czego tak pragnął dawniej: nieobecnością Marji.
Nazajutrz rano także nikt nie przyszedł, a Piotr, pracując niechętnie, pogodził się ze swą samotnością, kiedy popołudniu pies, uwiązany pod gruszami, zaczął szczekać, stanął na tylnych łapach i wpatrzył się małemi, zaczerwienionemi oczkami w kierunku drogi. Piotr spojrzał.
Marja i Sabina pędziły konno jak opętane, w tumanach szarego kurzu, śmiały się, czerwone w jaskrawem słońcu popołudnia, a konie, świecące od potu, biły się ogonami po bokach.
— Biedne stworzenia! — pomyślał Piotr ze wzruszeniem.
Nie poszedł na spotkanie dziewcząt, nawet nie pomyślał o tem, — pracował dalej. I dopiero gdy nadeszły, prowadząc za sobą konie, które wyciągały szyje, aby szczypnąć z drzewa jakiś listek, a miały na sobie każdy po wielkim tłomoku z wysokiemi wewnętrz trzcinowemi koszykami, Piotr wyprostował się i przywitał.
— No i cóż nowego, Piotrze? — zawołała Sabina, ciągnąc mocno konia za postronek.
— Wszystko dobrze — odrzekł, przyglądając się jej czule i z uśmiechem. Pomógł jej uwiązać konia, podczas gdy Marja borykała się sama ze swoim, który wstrząsał się cały, z pyskiem w krzaku.
Sabina była bardzo ładnie ubrana, w bielutkiej koszuli, czerwonym aksamitnym gorseciku i ciemnej kretonowej spódniczce z różowym obrębem. Miała porządne buciki, a odwiązana chusteczka odkrywała bardzo białą szyję, otoczoną czarnym jedwabnym sznureczkiem. Pomimo jednakże wysokiego wzrostu i białej cery, nie przyćmiewała bynajmniej wspaniałej urody Marji. Dodawał jej dużo wdzięku kosmyk jasnych, trochę niesfornych włosów, który wymykał się z pod chusteczki i spadał na czoło, zasłaniając niekiedy oczy. Starała się go wcisnąć pod chustkę, przygładzając co chwila, ale, uparty, pozostawał w ukryciu ledwie przez chwilę i wymykał się znowu na powietrze, na światło.
Jak to czarowało Piotra! Uwiązał konia, i korzystając z kłopotu Marji, przyglądał się bacznie Sabinie. Ona, zupełnie niezmieszana, usiadła na ziemi i zaczęła zdejmować obuwie.
— Jesteś zachwycony, Piotrze? — krzyknęła Marja. — Mógłbyś pomóc mi uwiązać to djabelskie stworzenie.
Musiał otrząsnąć się ze swego zachwytu i podejść do niej. Marja, czerwona i zgrzana, rozzuła się również i natychmiast zaczęła napędzać Piotra do roboty.
— Dalej, dalej, prędko. Musimy się spieszyć, niech cię djabeł pogania, Piotrze Benu.
Wskoczył, mrucząc, na gruszę i poprzez złoto liści z każdym strącanym owocem rzucał namiętne spojrzenia na Sabinę. Ale obok niej, z głową podniesioną stała i śmiała się wesoło Marja, i Piotr musiał być ślepy, żeby nie zauważyć ślicznych dołków w twarzy swojej pracodawczyni, których dotąd nie podziwiał jeszcze.
A Piotr był wielkim wielbicielem wdzięku kobiecego i z wysokości gruszy widział dobrze, że Sabina wobec Marji wydaje się prawie brzydka.
Był ciągle pełen wielkiej tkliwości, myślał jednak przez pół świadomie, że gdyby Marja była Sabiną i gdyby znaleźli się sami, chętnie rzuciłby się z drzewa dla swojej ukochanej. Z tej wysokości, skąd rzeczy przybierały jakby inny wygląd, mógłby może i zapomnieć o złem sercu, które, jak utrzymywał, biło w piersi Marji. Jednak w pewnej chwili, gdy Marja oddaliła się, popadł znowu pod urok bladej twarzy i złotego kędziorka Sabiny. Nie rzucił się z drzewa, ale zsunął się z niego zwinnie, poobtrącawszy już wszystkie gruszki.
— Sabinko — rzekł — chcę ci powiedzieć dwa słówka.
Zarumieniła się przelotnie. Ten sakramentalny wstęp, dawno oczekiwany, powiedział jej dużo, powiedział jej wszystko. Głos jej drżał, oczy błyszczały, jakkolwiek chciała okazać się zupełnie obojętna.
— A co mi masz do powiedzenia?
Ale Marja powróciła.
— Powiem ci kiedyindziej — szepnął, obejmując pień innego drzewa.
— Dlaczego nie dzisiaj? — zapytała drżąca.
Byłby chciał uścisnąć ją jak gruszę. Musiał się zadowolić spojrzeniem, pnąc się na drzewo, ale zdawało mu się, że się wspina do nieba.
— Idzie Marja, — rzekł — a nie chcę, żeby ktokolwiek słyszał. Przyjdziesz na winobranie, nieprawdaż?
Nie odrzekła ani tak, ani nie. Gdy Marja znalazła się blisko, schyliła się, by podnieść zrzucone przez Piotra gruszki, ręce jej drżały lekko, nie śmiała podnieść oczu, a nagły rumieniec schodził powoli z policzków. Piotr, wciśnięty w żótłe listowie, z nogami mocno opartemi na dwu gałęziach, czuł na twarzy całe gorąco słońca, całą grę światła oliwek, roziskrzonych na stoku wzgórza, ale czuł zarazem nagłe niezadowolenie, jakby żal ze zbyt spiesznego wyrwania się, tembardziej nieuzasadniony, że Sabina okazała się dla tajemnicy jego serca życzliwie usposobiona.
Milczeli. Daremnie Marja starała się nawiązać rozmowę, rzuciła jakiś żarcik, śmieszny i kłujący, Piotr nie odpowiadał, a Sabina pochyliła się bardziej, żółta jak gruszki, które spadały z drzewa, sypały się jedna za drugą, siejąc delikatną i miłą woń, ciepłe od słońca, przenikającego błyszczące listowie. Marja i Sabina, schylone nad ziemią, zbierały je w zapaski, których oba rogi trzymały ciasno w ręku, a gdy zapaski były pełne, wysypywały owoce do koszy, powstawianych w worki.
Około czwartej praca była skończona, kosze napełnione, grusze ogołocone z pięknych, wonnych owoców. Piotr dźwignął tłomoki na konie, a Sabina, usiadłszy na ziemi, wkładała trzewiki, prosząc Marję, aby jeszcze nie odchodzić.
— Przejdźmy się trochę, Marjo.
— Dobrze, przejdźmy się. Czy pójdziesz i ty Piotrze? — zapytała Marja, wyśmiewając go, że nie może dać sobie rady z niecierpliwym i wierzgającym koniem.
— Niech was djabeł prowadzi — rzucił w złości.
Dziewczęta, śmiejąc się, spuściły się w stronę winnicy, Marja spychała kuzynkę za ramiona przez wąską, pełną słońca dróżkę.
Piotr patrzył za niemi, widział jak kręciły się po winnicy, jak zeszły niżej, znikły, ukazały się znowu nad potokiem; głośny śmiech Marji zlewał się z szumem płynących wód. Widział, jak Sabina umyła twarz w strumyku, a później wytarła ją o brzeg spódnicy. Zdawało mu się dalej, że powiedziała coś kuzynce, patrząc w górę ku niemu. Śmiały się ciągle. Rozgniewało go to jeszcze bardziej. Może Sabina zwierzyła się z jego niedokończonych oświadczyn? Poczuł wielki niesmak, myśląc, że Marja wciągnięta została w jego tajemnicę, i znowu pożałował, że wyrwał się zbyt wcześnie.
Czemu one się wciąż śmieją, te dwie głupie dziewczyny? Czy może żartują sobie z niego? Był prawie pewny; odwrócił się i odszedł. Gdy powróciły i Sabina zawołała go, by się pożegnać, nie odezwał się nawet. Ale pozostawszy sam, pożałował tego serdecznie. Ona odwróciła się kilkakrotnie, wchodząc na drugie zbocze doliny i ciągnąc za sobą objuczonego konia. Wydostawszy się na gościniec, oparła się na murku, zawsze jeszcze patrząc uparcie w stronę winnicy. Nawet już zdaleka, póty, póki mogła widzieć ostatnie oliwki wuja Mikołaja, oglądała się raz po raz.
Piotr zauważył to i zły był na siebie i swój przeklęty, pełen przekory charakter, potem zaczął na nowo marzyć o dniu winobrania. Poprosi Sabinę, by poszła z nim razem do szpaleru, tam, gdzie on będzie ścinał winogrona; pójdą naprzód, naprzód, daleko od innych, by ich nie szpiegowano. On będzie ścinał grona małym sierpem, ona będzie je zbierała do koszyka i, rumieniąc się, słuchała jego słów miłosnych. On jej pomoże podnieść pełny koszyk na głowę i zanieść do wózka, a wtedy oczy ich spotkają się z niewypowiedzianą słodyczą.
Oczy Piotra już ją w sobie odbijały.

— Tu, może to będzie tu? — myślał, idąc ku najdalszym szpalerom winnicy, gwiżdżąc i klaszcząc w ręce, aby odgonić ptaki, które dziobały winogrona. Stado pliszek o ruchliwych ogonkach porwało się z hałasem i znikło w czystem, przezroczem powietrzu, a powiew wieczorny naniósł aż do winnicy opadłe z grusz liście.

III.

Ale w dzień winobrania Sabina nie przyszła.
— A twoja kuzynka? — zapytał Piotr Marji, patrząc jej bystro w oczy.
— Babka jej zachorowała — odrzekła Marja — śmiejąc mu się w twarz złośliwie.
Piotr stracił humor odrazu. Nie wymówił imienia Sabiny ani razu, ale myślał o niej przez cały dzień i widział ją przy sobie, jakgdyby była naprawdę koło niego.
Inni uczestnicy winobrania bawili się hałaśliwie, młodzież śpiewała śmieszne, bez przygotowania układane zwrotki, o obecnych dziewczętach, które ugadywały się i śmiały do rozpuku śród pełnych słońca szpalerów, a żarty, wszelakie historyjki i ploteczki krążyły bez przerwy. Piotr zły, skwaszony, nie mógł słuchać tych wszystkich piosenek i bredni.
Dziewczyna jedna, głupia i bardziej bezczelna od innych, ładniutka, drobna, złośliwa, przezwana Różą kolczastą, kręciła się koło niego, dręcząc półsłówkami i słodkiemi wyrazami. Rozzłościł się naprawdę.
— Albo chodź i pracuj uczciwie — parsknął z nagłym wybuchem, — albo kopnę cię w koszyk, i zobaczysz, jak ci będzie przyjemnie.
Obraziła się, wysunęła dziobek i poszła wdzięczyć się gdzieindziej. Z odległości wymyślała mu, ale on milczał i obcinał dalej sierpem grona z myślą o Sabinie.
Dwaj chłopcy śpiewali bez ustanku, pod wieczór wszczęli bójkę, kobiety podniosły wrzask, wtedy dopiero Piotr zaczął się śmiać, zaprzągł woły do wozu, pełnego winogron, odwiązał psa i wziął witkę. Słup białych mgieł podniósł się z za góry w stronie lasów na Monte Bidde; w powietrzu czuć było wilgoć. Żegnaj piękna poro roku! Żegnaj winnico!
Mijając prostą drewnianą kratę, która odgradzała od gościńca, Piotr nie raczył nawet rzucić ostatniego spojrzenia na ogołoconą winnicę, na opuszczoną chałupę, gdzie spędził był tyle miłych dni i gdzie marzył tak cudnie. Popadł znowu w zły humor i przygnębienie. Gościniec tego wieczora był natłoczony i hałaśliwy: przesuwały się naładowane ciężkie i powolne wozy, w przesyconem wilgocią i lekką mgłą przedwieczornem świetle mijały gromadki wracających z pola chłopów i chłopek; wszystko rysowało się niepewnie na szarawem tle góry.
W powietrzu rozchodził się ledwo uchwytny zapach moszczu, świeżych liści i wilgotnej trawy, a winogrona na wozach, w błękitnym połysku zapadającego dnia przybierały odcień fioletowy; koła wozów zostawiały głębokie brózdy w białym pyle gościńca, tu i tam światło błyszczało w dolinie, a od czasu do czasu dźwięczny, rozśpiewany głos wybijał się ponad paplaninę kobiet i głuchy stuk wozów.
Piotr szedł przodem, obok swego wozu, wlokąc witkę po piasku, a pies Malafede biegł przy nim, poważny, ze spuszczonemi uszami i ogonem. Było to duże, chude stworzenie z białą plamą na czole. Od czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na Piotra czerwonemi, mądremi oczkami, lub ziewał, skomląc lekko i kręcąc ogonem.
Doszli tak prawie do połowy drogi, kiedy Róża kolczasta, oddzieliwszy się od reszty końca, zbliżyła się do wozu Piotra i, podniósłszy kamyk, cisnęła nim w psa. Malafede zaskowyczał boleśnie i pobiegł naprzód jak strzała. Piotr, oburzony, obejrzał się:
— Kto go uderzył? — krzyknął.
— Ja — odpowiedziała hardo dziewczyna.
— Dlaczego, głupia jedna — może ci chciał wydrapać oczy? Jeżeli mi wpadniesz w ręce, połamię ci kości.
Pomimo groźby Róża podeszła bliżej.
Nic się nie stało — rzekła. — Pódź tu, Malavi, pódź tu!
Pies przyleciał z powrotem i popieściła go.
— Piotrze, — rzekła poważnie, chcąc zawrzeć z nim pokój — co za djabeł w tobie siedzi? Ja wiem, co ci jest!
— Co takiego?
Róża obejrzała się i przekonawszy się, że poprzez hałas wozu nikt, prócz niego, usłyszeć jej nie może, rzekła:
— Ja wiem, o kim myślisz. Marja mi powiedziała.
— Co ty wiesz? Co ci Marja mogła powiedzieć? — rzekł pogardliwie.
Zaczęła mu opowiadać moc złośliwości. Marja miała jej powiedzieć: „Patrzcie na Piotra, co za mina! A to dlatego, że niema Sabiny, w której się kocha na zabój“, — wyśmiewała go, radząc Róży dokuczać mu w czasie winobrania, a i Sabina kpi sobie z niego i romansuje z innym...
— Do djabła, do djabła! — rzekł Piotr z szyderczym uśmiechem, ale serce zalewało mu morze goryczy i pociemniało mu w oczach.
— Czemu Marja to robi?
— Ja myślę, że jest zazdrosna, — powiedziała Róża z całym jadem swoich wdzięcznych kolców.
Zazdrosna? Dlaczego? O kogo? Wydało mu się to tak niemożliwe i takie zabawne, że miał ochotę śmiać się, ale jednocześnie to przypuszczenie było mu przecie miłe.
Z początku nie myślał o tem wiele; inna myśl dręczyła go dotkliwie i sprawiała niesmak, upokorzenie, gniew i zawiść. To przekonanie o lekkomyślności i niegodziwości Sabiny. Głupia, pusta dziewczyna! Więc zdradziła tajemnicę, której jeszcze nie była zupełnie pewna? Tę tajemnicę, dla niego świętą i słodką, którą zaledwie z obawą i szacunkiem śmiał wyznać przed samym sobą. Więc nie omylił się wtedy wieczorem, czując się dotkniętym i oszukanym, gdy myła twarz w strumieniu? Głupia, po dziesięć razy, głupia! Ale on się zemści! Przecież jej właściwie dotąd nic nie powiedział, a jeżeli spotka ją kiedyś, pozwoliwszy jej długo czekać na siebie, powie jej coś, co popamięta.
Myśl o gniewnej zemście uspokoiła go na chwilę, ale noc spędził bardzo smutną. Nie mógł się rozstać ze swojem marzeniem, wykwitłem na słońcu w pogodnem powietrzu doliny. Marzenie to teraz rozwiało się w szyderczym śmiechu i plotkach dziewczęcych. Wspomnienie jasnych pukli Sabiny dręczyło go ciągle i napawało goryczą. Po pewnym czasie starał się pocieszyć myślą, że właściwie dobrze się stało, iż odsłonił mu się charakter Sabiny, zanim się oświadczył... i z tą marną pociechą zasnął prawie uspokojony.
Ale, obudziwszy się bardzo wcześnie, po krótkim i ciężkim śnie, na macie w kuchni Noinów, doznał bolesnego uczucia, jak gdyby mu kamień ciężył na sercu. Zwykł był budzić się z radosną myślą o Sabinie, z nadzieją zobaczenia jej tego dnia lub następnych; teraz, obudziwszy się rano, i nie mogąc cieszyć się tą myślą, czuł pustkę bolesną dokoła siebie i miał wrażenie, że głucha ciemność kuchni zalega jego serce. Powróciło zmartwienie, gniew i ból. Wejście Marji ożywiło go trochę. Udał, że śpi, ale przymkniętemi oczyma śledził każdy ruch młodej gosposi. A ruszała się po cichu, bo była boso. Otworzyła lufcik i szare światło poranka oświetliło kuchnię. Potem zdjęła chusteczkę, umyła się, a zakasawszy do łokci rękawy koszuli, rozpaliła ogień w piecyku i postawiła na nim starą, błyszczącą maszynkę do kawy, która rychło zaczęła syczeć. Sama usiadła w kącie, by zemleć kawę. W tedy dopiero spostrzegła Piotra i zaczęła mu się przyglądać zmrużonemi pięknemi oczyma, jeszcze mętnemi od snu.
Piotr czuł to spojrzenie; nie mówiło ono wprawdzie nic, niemniej sprawiło mu niewypowiedzianie miłe uczucie i odegnało smutne myśli, z któremi się obudził. Ale jednocześnie przypomniał sobie złośliwe docinki Róży. Co za szaleństwo! W jaki żywy sposób Marja Noina tak piękna, bogata, tak dumna i złośliwa, mogła myśleć o nim, o swoim słudze?
A gdyby to była prawda? Przy tem pytaniu doznał zawrotu głowy, zamknął oczy i zdawało mu się, że jednostajny szmer obracanej przez Marję maszynki dudni mu w głowie, ogłusza i nie daje zebrać myśli. Pozatem rozumiał wszystko i czuł doskonale.
Marja myślała o nim? Może dlatego przychodziła codziennie do doliny, a on, głupiec, gniewał się i sądził, że mu niedowierza!
Zachwyt niewysłowiony ogarnął go, myśl, że zajmuje choć malenieczkie miejsce w sercu Marji, nagradzała mu wszystkie doznane gorycze, a radość była za wielka, pochlebiała za bardzo jego próżności ładnego chłopca, ażeby mógł jej się wyrzec, dopóki nie przekona się, że się myli.
Marja mełła wciąż powolutku kawę, maszynka mruczała, syczała, podskakiwała, rozpalone węgle trzeszczały, strzelając tysiącem małych czerwonych i wesołych iskierek.
Jak piękna była Marja z odkrytą głową, jaka musi być dobra i łagodna, jak źle ją osądził!
W ciemnym kącie, gdzie siedziała, włosy jej wydawały się jeszcze czarniejsze niż zwykle, a twarz prawie biała, cała postać rysowała się z pewną elegancją w lekkiem i jasnem ubraniu domowem. Piotr pieścił ją całą przymkniętemi oczami, a im bardziej się przyglądał, tem więcej się zachwycał; wreszcie otworzył szeroko oczy. Ranek zaglądał przez jedyny szklany kwadracik okna i z tego różowego oka rozlewało się łagodne światło po całej kuchni. Widząc, że Piotr już nie śpi, Marja rzekła swobodnie:
— Obudziłeś się? Miałam cię wołać, bo późno, nie widzisz? Prędko! jest moc roboty!
Głos był spokojny, ton rozkazujący, i Piotr, przywrócony nagle do rzeczywistości, zbudził się również ze swego szalonego i nagłego marzenia.
Uszy mu poczerwieniały, skoczył na równe nogi, odepchnął matę, zwinął ją w duży wałek i oparł o ścianę, potem wyszedł na podwórze umyć się pod studnią, podczas gdy Marja wsypała do maszynki kawę, by ją ugotować na sposób arabski, uderzając ręką w zmielony proszek.
Słońce ledwie się wzniosło, a już na podwórku, pod ganeczkiem i w kuchni praca wrzała w najlepsze. Na podwórzu tłoczono winogrona i rozumie się, największa praca przypadła właśnie Piotrowi.
Pod gankiem stała duża i wysoka kadź, na niej leżał drewniany tłok. Piotr wszedł do kadzi, oparł się o mur, z głową, sięgającą prawie do belek dachu i zaczął nogami rozdeptywać i gnieść winogrona. Miał rękawy koszuli zakasane do łokci, nogi bose, płócienne spodnie podwinięte poza kolana, ciemne bryzgi soku plamiły mu ubranie. Był bardzo blady i co pewien czas mówił, że mdli go zapach moszczu. Ale był w dobrym humorze, rozmawiał i gniótł silnie, wychylając się nieraz, by dobrze widzieć, co się dzieje na podwórzu.
Przy wozach pełnych winogron trzy dziewczyny i dwaj chłopcy obrywali po jednemu ziarnka, czyścili je i wsypywali do trzcinowych koszyków, potem, wchodząc po drabinie, opartej o kadź, opróżniali je, wrzucając ziarna pod nogi Piotra. I tak samo jak w winnicy młodzież gadała głośno, śmiała się i opowiadała sobie wszystkie gorszące historyjki z całego Nuoro, przeplatając tę kronikę wykrzyknikami i wyzywaniem. Zapach moszczu, rozgrzanego w cieple poranka, sprowadził roje much. Słońce, zalewając całe podwórze, oświetlało jaskrawo winogrona i jasne ubrania dziewcząt; dziwnym trafem Marja wyglądała najczyściej ze wszystkich i uderzała poprostu białością koszuli. Na głowę zarzuciła sobie, w ochronie przed słońcem, żółtą chusteczkę, w której jej było prześlicznie. I ona była głośna i wesoła, ale od czasu do czasu jakiś błysk niepokoju zapalał się w jej oczach, zaciskała wtedy wargi i napędzała młodzież, by tyle nie gadać i śpieszyć się z robotą.
Gniewał ją bardzo nieład podwórza i roje natrętnych much, chciałaby jaknajprędzej doprowadzić wszystko do zwykłego stanu, do czystości i spokoju; zdawało jej się, że ciemne plamy moszczu brudzą nawet ściany, poręcz schodów i liście dzwoneczków, zawsze zielone i świeże.
— Prędzej, prędzej! — mówiła. — O jedenastej musi być wszystko skończone, a nie, to się powieszę!
— Bardzoby mnie to zmartwiło, — rzekł Piotr drwiąco — ale moje łydki nie są żelazne.
Marja weszła na drabinkę i mimowoli podniosła oczy na białe i muskularne łydki Piotra. Zauważył to i zarumienił się jak dziewczyna, nie dlatego, że mu się przyglądała z pewnym podziwem, ale, że patrzyła na niego, gdy spełniał niską robotę sługi. Trwało to chwileczkę zaledwie. Zaraz poweselał znowu; coś miłego, tajemniczego zagrało mu w sercu i kazało zapomnieć o zmęczeniu, poniżeniu i niesmaku.
W kuchni ciotka Luiza przyrządzała leniwie obiad. Kartofle gotowała w rynience ze zwyczajną baraniną, djabelnie twardą, ale ciotka Luiza nadawała sobie taką powagę, jakgdyby to było mięso wieprzowe lub koźle.
W oddzielnem naczyniu gotował się rosół dla biednego Mikołaja, jak go czule nazywała, od czasu, gdy okulał.
Biedny wuj Mikołaj! Stracił swój dawny świetny humor i nieraz nie potrafił nawet ukryć swych uczuć. Bywały dnie, kiedy krzyczał jak opętany o lada drobnostkę, kłócił się z rodziną i unosił gniewem, gdy mu się tylko sprzeciwiono.
Wychodził rzadko, bo musiał się często posługiwać kijem. Nie znosił tej dekoracji, próżność jego cierpiała z jej powodu. To też opuszczał dom jedynie, gdy miał do załatwienia bardzo ważne sprawy i wybierał drogi odludne. W chwilach gorzkiego żalu mawiał z wyrazem wielkiego smutku w małych zielonych oczach:
— Niech będzie przeklęte wino: złamałem sobie nietylko nogę, ale całe życie.
Nieraz całemi dniami siedział przybity i blady, gryzły go wyrzuty sumienia, a jednak pił więcej niż dawniej, topiąc zgryzoty w szlachetnem Badde Manna. Upijał się niekiedy jak bela i niejedną noc spędził w kuchni, zupełnie niezdolny wejść na schody.
Ale gdy wino rozjaśniało mu w oczach, nadając mu dawny blask i wesołość, zapominał o swojej niedoli, był zadowolony i rozgadany. To też ciotka Luiza i Marja pozwalały mu pić. Żona, która dawniej cierpiała z zazdrości, cieszyła się teraz, widząc męża zawsze koło siebie. Marja jednak była nierada ze stałej obecności ojca, który nie mając nic do roboty, wtrącał się w drobne sprawy domowe, plątał je i psuł przez swój niewłaściwy pogląd na rzeczy. Marja nie znosiła, gdy mężczyźni wtrącali się w sprawy wyłącznie kobiece, niecierpliwiła się, widząc, jak wuj Mikołaj ciągle kręci się między babami, robi uwagi, krytykuje, daje rady w kuchni, ale, jak zwykle, nie mówiła ani słowa, w duszy przejęta współczuciem dla nieszczęścia ojca.
W każdym razie i matka i córka nie sprzeciwiały się nigdy choremu; przeciwnie podwajały czułości i starania o niego. Gotowały mu dobre obiady, podczas gdy dawniej, kiedy był zdrów, były bardzo oszczędne w kuchni, opłacały lekarza, by odwiedzał go często i zabiegały o niego jak mogły.
Żeby go rozerwać w chwilach bezczynnych, szczególnie w niedziele, Marja czytywała mu najbardziej wzruszające ustępy z „Guerrino detto il Meschino“ i z „Reali di Francia[5], książek bardzo rozpowszechnionych śród chłopów i pasterzy nuoryjskich, którzy wzruszają się głęboko, rozczytując się w nich bez końca.
Wuj Mikołaj nie wierzył nic a nic w cudowne historje, które mu Marja czytała, ale słuchał ich chętnie z zajęciem, bo dawały mu dużo miłych wrażeń. Głos Marji, która czytała, wybijając wyraźnie rytm, przekonywał go, uspokajał jak sułtana, z „Tysiąca i jednej nocy“. Mawiał nieraz:
— Gdybym choć umiał czytać! Spędzałbym czas na czytaniu tych pięknych historyj, które, choć nieprawdziwe, kształcą i wzruszają.
Mimo radykalnej zmiany w charakterze, wywołanej kalectwem, Mikołaj Noina zachował nawyk udawania wobec obcych człowieka pokornego i bez grosza, i kiedy starzy przyjaciele przychodzili do niego na pogawędkę, na podwórze, dziwne robiła wrażenie królewska mina siedzącej na zwykłem miejscu koło bramy ciotki Luizy i rozmowy męża, który wiecznie powtarzał, jak katarynka: „Jesteśmy nędzarze! Ledwie wiążemy koniec z końcem. Czasy są złe, ziemia nie rodzi, poborca wysysa nam krew, czart go bierz zato! Niech mnie zabiją i siedem kul mi wpakują w ciało, jeżeli mamy choć o grosz więcej, niż na najniezbędniejsze potrzeby“.
Ciotka Luiza uśmiechała się dobrodusznie, a jej wspaniała fizjonomja mówiła:
— Niech sobie gada, przecież to wolne żarty. Jesteśmy najzamożniejsi właściciele w Nuoro. I co do gotówki i co do zapasów, nikt się z nami nie może równać.
Marja nie mówiła słowa, ale szyjąc na progu, myślała:
— Mogliby rodzice dać pokój. Najlepiej wychodzi się w życiu, kiedy się obcych nie wtajemnicza w swoje sprawy.

∗                ∗

W samo południe wino było wytłoczone i obiad gotowy. Ciotka Luiza nakryła na podłodze w kuchni, postawiła kosz, pełen białego chleba, a jedzenie podała na głębokich czerwonych talerzach, poczem zawołała z podwórza ludzi, którzy właśnie myli się pod studnią.
Wkrótce wszyscy zasiedli po turecku na podłodze dookoła koszyka i zaczęli jeść chciwie, zanurzywszy nosy w dymiących talerzach.
— Co za piękna rzecz praca, co za piękna rzecz — myślał Mikołaj, patrząc na nich z zazdrością.
On sam siedział, obsługiwany jak pan, przy stole, nakrytym obrusem, z białemi naczyniami i butelką, i odbijał na tem tle, jak patrjarcha ze swoją majestatyczną i hieratyczną, lekko posiwiałą brodą.
Marja, zjadłszy zaledwie, zaczęła się niecierpliwić widokiem podwórka, doprowadzonego do szczytu nieporządku. Patrzyła ze zgrozą, jak już nietylko muchy, ale całe armje pszczół rzucają się z szumem na tłok, na beczkę i wozy.
— Co ci jest? — zapytała matka. — Przynieś wina.
— Gdy jestem syta, — odrzekła ze zwykłą ironją, nalewając Piotrowi — czuję okropną niechęć do życia.
— Pomyślmy dopiero, co czują ci, którzy są głodni — odpowiedział Piotr i patrzył, pijąc w głąb kubka, jak gdyby tam odnajdował wspomnienie swego wolnego i dzikiego dzieciństwa.
Nie żałując sobie tego dnia wina, wypił dwa czy trzy kubki, a w miarę, jak krew mu się rozgrzewała, wbijało mu się w myśl dziwne i szydercze powiedzenie Marji, które mogło być albo dowodem idealizmu, albo gminnem naigrawaniem się ze zgłodniałych.
Zamilkł odrazu, pochylił głowę, potem ją podniósł nagle i zażądał wina. Odstawiając kubek z trzaskiem na ziemię, wykrzyknął, szukając oczu Marji:
— Ależ ja cierpiałem głód!
Lecz nie spotkał jej spojrzenia, bo myślała więcej o pszczołach na podwórzu niż o nim, i ledwie wypowiedział zdanie, które zginęło w rozgwarze, już go pożałował.
Od tej chwili nie spuszczał Marji z oczu, trochę zbyt nieruchomych i błyszczących. Z winem, zdawało się, że wszedł mu w krew delikatny jakiś a fatalny lubczyk i zaczął w nim dokonywać powolnego i tajemniczego dzieła.
Kiedy wszyscy się rozeszli, a starzy udali się na górę na odpoczynek, Piotr wyciągnął się w kącie ganku. Jakkolwiek był zmęczony, a gorąco popołudnia, poprostu zabójcze przez coraz ostrzejszy zapach moszczu i przez jednostajne brzęczenie pszczół, usposabiały do snu, nie mógł zasnąć. Wpadł tylko w miły półsen. Z kuchni dochodził lekki stuk. To Marja doprowadzała dom do porządku, zamiatała i myła statki. Leżąc z zamkniętemi oczyma, widział dokładnie jej piękną i wysoką postać.
Myślał, rozgniewany sam na siebie za głupią niechęć, jaką dotychczas żywił ku niej, takiej dobrej, pracowitej, grzecznej i wesołej. Narzucał mu się jej obraz zewnętrzny, gdy tymczasem, prawdziwe wyobrażenie, jakie cudownym sposobem był sobie dawniej wytworzył, zaczęło się rozpływać. Czuł nieprzeparty urok, jaki roztaczała wszędzie i na wszystkich i dał się porwać, cały pochłonięty nieznaną słodyczą, nieuchwytnem marzeniem, nieokreślonem pożądaniem, które mu rozgrzewało krew, dając jakąś gorzką rozkosz, nigdy już potem nie zaznaną.

Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, ale już postawił nogę na krawędzi przepaści i zaczynał ześlizgiwać się, niezdolny się oprzeć i zrozumieć, lubo już czuł obawę próżni, czegoś nieznanego, zawrotnego, o głębi bez granic.

IV.

Życie zmienia człowieka. Zmieniamy się wszyscy, dusze małe i wzniosłe, umysły silne i słabe, mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci. Zmieniamy się wszyscy z dnia na dzień przez powolną, i nieświadomą ewolucję, zwyciężani niezłomnem prawem czasu, który dziś wykreśla to, co wczoraj zapisał na tajemniczej tablicy serca ludzkiego. Dziś gardzimy tem, co wczoraj wielbiliśmy, jak jutro będziemy obojętni na cierpienie, które nas dziś przytłacza; dziś odczytujemy na zimno list, który nas przejął głęboko wczoraj, a jutro spojrzymy spokojnie na portret, kwiat, pamiątki, które dzisiaj pochłaniają nas całkowicie. Każdy zachód, każde gaśnięcie światła zaćmiewa jakieś złudzenie, każdy świt przynosi nowe marzenie, które też zgaśnie wraz ze słońcem, zepchnięte, zdeptane, a potem pogrzebane przez inne sny, złudzenia, inne urojenia, również skazane na śmierć, na zniknięcie, jak przelotna fala; błędne ogniki na olbrzymiej rzece, olbrzymie chmury na niebie wieczności i nicości.
Kto spisuje własne przeżycia, często zapewne, odczytując to, co pisał przed rokiem, przed dziesięciu laty, zdumiewa się nad dawnemi sposobami odczucia i zadaje sobie pytanie, czy ten sam umysł rządzi jego osobą, skazaną na powolną, nieuniknioną i fatalną ewolucję, która ubiela wczoraj jeszcze złote włosy i okrywa zmarszczkami czoło, wczoraj jeszcze gładkie i błyszczące, jak kość słoniowa. — Tak mówi stara piosenka.
W ostatnich dniach października Piotr zapomniał już był całkowicie o Sabinie, nawet nie czuł tej charakterystycznej niechęci, jaka idzie wślad za rozczarowaniem miłosnem; nie myślał też więcej o drobnej zemście, jaką miał wykonać. Jasna i miła postać, która mu towarzyszyła całe lato aż do winobrania, rozpłynęła się, przepadła jak pliszki winnicy, gdy je ostrym gwizdem wystraszał.
W ciągu piętnastu dni, spędzonych w mieście, spotkał kilka razy Sabinę, spostrzegł, że go szuka i spojrzeniem coś mu przypomina.
Ale nie czuł już nic zgoła; co więcej zdawało mu się, że odkrywa pewną zdradliwą zalotność w jej zachowaniu, nawet w tym puklu jasnych włosów, który kiedyś tak bardzo go czarował. Nie starał się wyjaśnić faktów, sprawdzić plotki usłyszanej od Róży. W jakim celu? O ile była prawdziwa, mogła go rozgniewać niepotrzebnie; o ile była nieprawdziwa, tem gorzej, bo przekonawszy się o niewinności Sabiny, nie mógł jej już powierzyć obiecanej tajemnicy, gdyż tajemnica nie istniała.
Nie śmiał zagłębić się we własne serce, by odnaleźć prawdziwy powód swojej zmiany, tajemnicę nową, bardzo niebezpieczną.
Serce nie chciało jej trzymać w ukryciu, szeptało cicho, cichutko, bezustannie, z obawą i słodyczą z początku, później coraz głośniej, z krzykiem przemocy, aby się dać usłyszeć myśli; ale rozum nie chciał nic wiedzieć, opierał się, odpychał odkrycie, nie chcąc się zżyć z myślą tak niebezpieczną, a tembardziej z rozpaczą niemożliwego i warjackiego kochania, co wyrosło z nieuzasadnionego bodźca próżności.
Przez dwa tygodnie zajęty był bardzo w domu, uprzątaniem wina, pracą w sadzie za miastem i znoszeniem drzewa z gór. Widywał Marję często: a czy pracowała, szyła, czy śmiała się, czy pogrążała w myślach, wydawała mu się coraz piękniejsza i lepsza.
Był jakby pod nieznanym urokiem, czuł wewnętrzny dreszcz słodyczy i lęku, nagłe zawieszenie wszystkich zwykłych wrażeń, ilekroć Marja zbliżała się doń z kieliszkiem, lub gdy wydając rozkazy, spoglądała na niego. Nie śmiał już patrzeć na nią zuchwale, przeciwnie, pochylał głowę pod jej czarnem, bystrem wejrzeniem i czuł szacunek jak dziecko. Przyłapywał się później na tej dziwnej nieśmiałości, dotąd mu obcej, ale nie mógł jej poskromić i rumienił się mocno, jeżeli jego myśli i pragnienia pozwalały sobie za wiele. Szanował Marję nawet myślą.
Gwałtowność jego załamywała się, czuł dziwny lęk, głęboki, nieuzasadniony smutek, pragnienie, potrzebę rzeczy nieznanych, nigdy nie doświadczonych. Nie przypuszczał więcej, choćby tylko w marzeniu, żeby Marja go kochała. Nie śmiał nawet myśleć o tem i wstydził się swej chwilowej zarozumiałości. Marja była dla niego uprzejma, miała wesołą swobodę w obejściu, ale zawsze istniała niewidzialna barjera, owa konieczna linja, dzieląca pana od sługi, nawet w najuboższych klasach sardyńskich, gdzie sługa ma się nieraz lepiej od pana.
Piotr czuł doskonale w zachowaniu się Marji uprzejmość dobrej pani względem dobrego sługi, a to zamiast łudzić go głupiemi nadziejami, przypominało mu stan istotny. Cieszył się tylko mimowoli i pokryjomu przeświadczeniem, że nikt w niej nie jest zakochany i ona nie kocha nikogo.
Tak nadszedł czas orki i siewów. Pole leżało bardzo daleko poza doliną Marreri w sąsiedztwie Lollovi, małej nędznej wioski, zakopanej śród gór i wyniosłości, bardziej samotnych i ponurych niż okolice koło Nuoro.
Miał tam zabawić długo, tylko ze staremi wołami, jarzmem i Malafedą, którego postanowił zabrać ze sobą. Myśląc, że samotność go uzdrowi, oznajmił, że wróci dopiero po ukończeniu pracy i wybrał się prawie wesoło, przekonany, że zapomni o głupich myślach trapiących go przez ostatnie dwa tygodnie.
Ciotka Luiza przygotowała mu, poza ziarnem, wózek z zapasem chleba, sera, oliwy i kartofli, a Marja dołączyła bańkę z winem i worek do przykrycia się w zimne i wietrzne noce.
— Myślałby kto, że wyjeżdżasz na wieczność; zabierz jeszcze różaniec i krucyfiks — rzekł Mikołaj, śmiejąc się rubasznie.
Odprowadził go zresztą, kulejąc, kawał drogi i dawał dobre rady. Ostrze pługa, złożone na wózku, błyszczało jak srebro. Nie chcąc przyznać się do wzruszenia, w jakie go wprawiała życzliwość rodziny Noinów, Piotr poganiał czerwonego wołu, nakrapianego na grzbiecie białemi plamami. Plamy te wyobrażały pieniądze, co znaczyło, że wół przeszedł po skarbie. Pomimo swego szczęścia, przy dotknięciu piotrowej witki, zaczął wierzgać w powietrze i szedł tak, że djabli brali. Malafede szczekał, by pobudzić do szybszego kroku drugiego wołu i w ten sposob dotarli do dzikich ścieżek, które spuszczały się ku Marreri.
Poprzez białawą mgłę ukazał się daleki kościół Św. Franciszka na tle potężnych gór wybrzeża, śród których Pizzinnu sterczał mętny od mgły, pośród niskich chmur listopada.
Piotr przypomniał sobie wielkie nabożeństwo matki do tego świętego: corocznie odbywała pielgrzymkę boso do odległego kościoła. Na to wspomnienie, pełen szacunku i wzruszenia, zrobił znak krzyża, ale prawie ukradkiem. Wierzył w Boga i w świętych, lecz wiara jego była chłodna i powierzchowna: chodził na mszę, o ile był w mieście, spowiadał się i komunikował na Wielkanoc, ale nie modlił się nigdy przez lenistwo i łatwo zapominał o Bogu i wieczności.
Jednakże gdy się znalazł w swojem aronzu, na miejscu, we wspaniałej a zarazem rozpaczliwej samotności, gdzie zbocza pokryte lensztykiem i jeżyną, zamykały się gęstwą jałowców i żywiczki, padł któregoś wieczoru na kolana, niby w kościele, i zaczął wzywać Boga, jakgdyby się czuł bliski śmierci, lub w przededniu wielkiego niebezpieczeństwa.
Oddalony od Marji, wyobrażał sobie, że zdoła o niej zapomnieć; tymczasem w samotności poczuł tak rozdzierającą tęsknotę za ciepłem i wesołem domostwem swoich gospodarzy, smutek taki czarny i głęboki, pragnienie posiadania jej tak gwałtowne, że musiał wreszcie zdać sobie sprawę i wyznać sam przed sobą, iż jest zakochany na zabój. Przeraził się: prawdziwe światło tego nagłego odkrycia było straszne. Bo nie była to już butna i niezdecydowana miłość dla Sabiny, ale gwałtowna namiętność, którą przeciwieństwa i rozpacz tem uparciej umacniały w jego sercu.
Modlił się gorąco tego wieczora, klęcząc na kamieniu, w obliczu dymiących mgłami chmur, westchnął do duszy matki i błagał Stwórcę, by go wybawił od złych myśli, jakie tłoczyły mu się do głowy.
Później wspominał zawsze ten wieczór, modlitwę, pierwsze walki, pełne niepokojących przeczuć, i wiara jego osłabła, gdyż nie mógł istnieć Bóg, jeżeli nie wysłuchał jego modłów, szczerych i gorących.
Dnie upływały. Piotr pracował zapamiętale; obrabiał odłogi, palił zarośla, orał kawałki ziemi, na których nic nie rosło, ale obraz Marji nie opuszczał go. Myślał o niej zawsze, zawsze, uparcie.
Ogromny, smutny, milczący krajobraz zagubiony w szarym od nieskończonej dali widnokręgu, gdzieś w odległości, góry sine na tle nieprzerwanych mgieł jesiennych, wszystko to pogłębiało jeszcze smutną zadumę Piotra, a w tej zadumie namiętność rosła i stała się opętaniem.
Rzadko kiedy pastuch jakiś, czy wieśniak konno, lub kobieta, dążąca pieszo z nędznej wioszczyny Lollovi do Nuoro, przechodzili około jego wygnania; głośne i dziwaczne powitanie brzmiało wtedy śród jałowców i ginęło między rzadkiemi oliwkami na zboczu, a potem znowu cisza i cisza. Ani śpiewu ptaków, ani szmeru strumyka.
W tej niezmiernej ciszy jesiennego nieba, zawsze niewypowiedzianie smutnego, czy w różowo‑szarych barwach późnego świtu, czy w głębokim metalicznym błękicie ciepłego południa, czy we fjoletowych oparach wieczoru, lub ciężkich chmurach dni niepogodnych, kiedy wilgoć zraszała bujną i dziką rudą roślinność i dobywała z niej ostry zapach głębokiej samotności, myśl Piotra pracowała i pracowała dokoła tego opętania słodkiego a zarazem pełnego udręki.
Całemi dniami woły kroczyły wgórę i nadół, a on szedł za niemi z witką, trapiony myślami.
Znalazł jakąś starę budę z suchych gałęzi i kamieni, odnowił jak mógł i uczynił z niej swoją siedzibę; złożył w niej zapasy żywności i urządził wspaniałe posłanie z pachnących liści żywiczki i z worka, który dostał od Marji. Tam sypiał, tam jadał z Malafedą, który, nie mając nic innego do roboty, kichał co chwila i szczekał na unoszone wiatrem liście. Przez otwór w budzie, który służył jako drzwi, Piotr pilnował wołów, gdy pasły się poniżej na pochyłości.
W nocy — dziwne wrażenie, które można zauważyć w wielu okolicach Sardynji, — samotność ożywiała się nieco, a przynajmniej nie była tak zupełna jak za dnia. Gdy wieczór zapadł, Piotr widział światła dalekie w chałupach, słyszał dzwonki pasących się w odległości trzód i zdawało mu się nawet, że słyszy głosy ludzkie, naniesione przez wiatr. Przerywający wielkie milczenie ciemności przyjacielski szczek Malafedy wznosił jakby siew drgającego życia w uroczysty smutek krajobrazu.
Ale zawsze, czy w dzień, czy w nocy, przy pracy, czy w spoczynku Piotr myślał o Marji. Nie zapytywał siebie dlaczego, nie starał się wyjaśnić tajemnicy, nie umiał badać własnych uczuć; niekiedy zwalczał je odruchowo, ale zawsze poddawał się, jak woły pod jarzmo. Marja była piękna, miał ją za dobrą, oczarowała go; kochał ją, myślał o niej, pożądał, i co najmniej cierpiał tem, że jej nie widzi, że nie jest jej równy, że ona nie może pokochać go wzajemnie. Buntował się niejednokrotnie, ale namiętność rosła, zaborcza i zwycięska.
Onieśmielony obecnością Marji, nieraz miewał wybuchy swej dawnej zarozumiałości i poważał się mieć nadzieję. Czuł się silnym, pięknym i odważnym. Wszelkie zakusy wydawały mu się łatwe; Marja była łagodna i słodka i mogła go przyjąć łaskami. Czuł w sobie odwagę powiedzenia jej prawdy, a miał dla niej za wiele szacunku, by dać jej poznać swoje uczu-
sztucznych.
Ale potem gniewał się na siebie za szalone marzenia i wracał z większą rozpaczą do poczucia rzeczywistości. Jakżeby gospodyni mogła pokochać i zaślubić swego sługę? Czy kto widział kiedy coś podobnego? Przytem Marja była piękna, bogata, jedynaczka strzeżona, mogła pragnąć dla siebie wielkiego pana. Uszy Piotra czerwieniały ze wstydu i upokorzenia. Starał się znowu nie myśleć o tem wszystkiem, oderwać się i utonąć jedynie w pracy, w ziemi, którą przeorywał, w jarzmie, w sprawach cudzych, w przeszłości swej i przyszłości. Cóż, kiedy jego przyszłość cała nabiła się na ten kolec, który kaleczył mu serce, a ból dokuczał mu jakby ból fizyczny. Przeszłość przedstawiała mu się jak umarły sen, jak dalekie i obojętne widzenie, nie miał spraw własnych, w których by się mógł zagłębić; sprawy cudze zawsze mało go wzruszały, a teraz nudził go śmiertelnie, przytem był tak daleko od siedzib ludzkich, że nieraz za podszeptem jednostajnego milczenia zdawało mu się, iż jest sam na święcie i doznawał głębokiego, dziwnie samolubnego wrażenia. Spędzał długie chwile, stojąc lub siedząc bez ruchu, z oczami utkwionemi w przestrzeń, bez żadnej myśli poza uczuciem, że się jakby zamienił w kamień, w drzewo, w zarośla i nie powinien się już wydostać z cichego kąta, uśpionego pod bladą pustką jesiennego nieba.
Ale i ten dziwny sen, raczej fizyczny niż moralny, znikał po chwili; krew zaczynała tętnić gwałtownie, a uparta i bolesna myśl o Marji pochłaniała go z tem większą siłą, z tem bardziej trawiącem pożądaniem.
Często wyśpiewywał głośno namiętne pieśni miłosne; były to przyzywania szalone, melancholijne zwrotki o charakterystycznych rytmach: drżało w nich namiętne i smutne łkanie, a słowa powtarzały imię Marji, które Piotr wymawiał z dziwnym akcentem poddania i drżącego lęku.
Jeżeli wiatr dął, mógł się łudzić, że pieśń, wiążąc się śpiewnie w powietrzu, popłynie do niej doliną, ale częściej poważna cisza zimnych i szarych jak popiół zmierzchów, ciążyła na odludnych zaroślach i smutne echo jej głosu, uwydatniało jeszcze bardziej milczenie ziemi i nieba i opadało mu zpowrotem na serce, budząc uczucie nieskończonego smutku. Czuł się bardziej niż kiedykolwiek samotny, biedny, niepotrzebny nikomu.
Miewał chwile głębokiej i tęsknej czułości, chwile gniewu na samego siebie i złości do wszystkich i do nikogo, kiedy krew mu uderzała do głowy i odruchy jego dzikiej natury brały górę; miewał godziny nudy, wyczerpania, niemych, spokojnych marzeń, szalonej i prawie brutalnej pracowitości; cały jego organizm wogóle był w stanie bezustannego wzburzenia.
Dni płynęły za dniami, godziny za godzinami, zawsze jednakowe, a Piotr pracował gorliwie, gnany tajnem pragnieniem powrotu. Mógłby był powrocić i tak na parę dni, ale starał się łudzić co do swojej odporności, wmawiając w siebie, że nawet mogąc, nie chce zobaczyć Marji. Tymczasem pracował gwałtownie, by skrócić czas siejby. Inny chłop, który pracował niżej, udawał się często do Nuoro, przynosił mu zapasy żywności i polecenie od ciotki Luizy, która mu przypominała za każdym razem, by w niedzielę udawał się do Lollovi, dla wysłuchania mszy.
Tymczasem Piotr pracował nawet w niedziele. W miarę jak pogoda stawała się gorsza, zimna i dżdżysta, chęć powrotu opanowywała go coraz mocniej. Myślał zbyt często o cieple rozpalonego ogniska w niedalekie już zimowe wieczory, o dużej, ciepłej kuchni Noinów, a nadzieja, a nawet pewność spędzania długich godzin w towarzystwie Marji, choćby nawet kochanej potajemnie i z rozpaczą, pozwoliła mu nieraz zasnąć w jego biednej, samotnej chałupie. Noc ciemna i pełna szarych mgieł zalegała wyżyny, pokrywając dolinę aż do gór czerniących się mocno, a jeżeli żółty brzeżek księżyca ukazywał się na niebie, śród wilgotnych mgieł, Malafeda z wielką gorliwością szczekał na niego, jakby to było niegodziwe oko złodzieja.



V.

Marja o tej porze spała spokojnie, a w dzień myślała o Piotrze, tyle co o ziarnie, które zasiewał. Zauważyła, że mają silnego i przystojnego sługę, który jest bardzo wierny i posłuszny, pomimo surowej powierzchowności i zamkniętego charakteru, a opinja o jego porywczości i niesumienności jest niesprawiedliwa.
Mówili o tem często w rodzinie, i wuj Mikołaj wyrażał się z zapałem o Piotrze, zato Marja byłaby sobie rozbiła głowę o mur ze wstydu, gdyby przypuszczała, co się dzieje w duszy sługi.
W przeddzień Wszystkich Świętych u Noinów, jak prawie we wszystkich domach w Nuoro, kobiety przygotowywały chleb i słodycze.
Dziwny to zwyczaj, który każe gospodyniom z Nuoro wspominać zmarłych przez pieczenie lepszego niż zazwyczaj chleba i sporządzanie słodyczy, którym się daje wspólną nazwę „morto-morto“[6]. Chleb w te dni lepi się, wycina i ząbkuje, słodycze zaś robi z ciasta, tłuszczu, rodzynków i migdałów, z orzechów i cukru.
Kobiety z Oliena doskonale sobie zarabiają w dni poprzedzające Zaduszki. Przychodzą ze wsi boso, albo z obuwiem w ręku i sprzedają na ulicach Nuoro moszcz i rodzynki. Krążą wszędzie w swych oryginalnych strojach, z włosami okręconemi około uszu i, drepcąc jak kurki, oznajmiają cienkim głosikiem: Papascja piaes e fju? Bini ottu piaes?[7] co znaczy, że winobranie skończone i że zima się zbliża.
O samym świcie Marja rozpaliła ogień. Komin gorzał jak piekło, ogrzewając mocno kuchnię. Przez małe okno wesoły promień słońca wpadał już smugą błękitnego pyłu, kładł się złotą plamą na przeciwległej ścianie. Po nocnej ulewie nastała jesienna pogoda; domki sąsiedztwa stały oczyszczone i odświeżone przez deszcz i wiatr. Świat oddychał świeżością i zapachem suchych liści, opadłych gałęzi mchem na mokrych i dymiących dachach pod błękitnem i czystem niebem. W kierunku gór różowo-szare chmurki roztapiały się w morzu słońca. Była godzina dziesiąta rano, a zdawało się, że to dopiero jutrzenka, tak świeże i tak przejrzyste było powietrze. Koguty piały jeszcze, kury w uliczkach tarły dziobami o mokre i błyszczące kamyki, lub piły wodę w kałużach, podnosząc co chwila głowy do góry, jakby chciały lepiej wetchnąć piękno poranka.
Miły i ciepły nastrój zapanował w kuchni ciotki Luizy, gdy podnoszące się słońce posłało do niej promienie swoje przez okno i przez szybki w dachu.
Widać było żywopłot pełen pereł, dochodził zapach wilgotnego mchu. Marja czuła się rzeźka i świeża jak poranek. Pracowała, a pracowała, nie tracąc chwili; sama spełniała prawie wszystkie niezliczone tego dnia roboty, z zakasanemi rękawami, w dużym granatowym fartuchu, który obejmował jej wysmukłe biodra.
Zjawiła się i Sabina i wszystkie trzy razem z ciotką Luizą wygniatały ciasto, klęcząc na ziemi około niziutkiego stołu, którego nogi liczyły najwyżej dwanaście do piętnastu centymetrów. Gniotły całą siłą dłońmi, pochylając się naprzód i wtył. Ciotka Luiza aż się spociła, ale milczała, poważna i surowa, cała pochłonięta swoim kawałkiem ciasta. Marja i Sabina gawędziły i śmiały się, bo Sabina opowiadała różne ciekawe a gorszące historje o pewnym domu, w którym służyła przeszłego roku. Opowiadając, naśladowała ruchy i sposób mówienia swej dawnej chlebodawczym; Marja wtedy śmiała się tak, że aż łzy jej się z oczu puściły, Sabinie zaś przy każdym ruchu głowy włosy uciekały z pod chusteczki i spadały na oczy. Podnosiła zaraz białe, smukłe ręce, chowała włosy i cała przejęta śmiechem, opadała w tempie roboty. Ciotka Luiza karciła gniewnie tę nazbyt hałaśliwą wesołość i stratę niepotrzebną czasu.
— Sabino, mogłabyś dać pokój tym bredniom!
— Ależ, ciociu, to nie tobie opowiadam, tylko Marji; to niewinna rozrywka!
Marja od czasu do czasu długim drewnianym drągiem podsycała ogień w kominie, zaglądała do garnka, który syczał na ogniu, i klękała znowu zgrabnie przed niskim stołem. Około jedenastej chleb był gotowy, rozłożony w szerokich koszykach ze złotogłowiu i na kryty ciepłem suknem, by skwaśniał szybko.
Marja poszła do spiżarni po dzban moszczu i po pigwy, które wstawiła na ogień na konfiturę.
Podczas kiedy trzy kobiety mieszały mąkę z moszczem, wuj Mikołaj wrócił z przechadzki i zaczął przyglądać się z zajęciem żółtym od moszczu rękom żony.
Miał coś do powiedzenia i uważał, że wystarczyłaby jedna z kobiet do zarobienia mąki, nie potrzebowały się zażółcać wszystkie trzy. Pomyślał, czy wprzód powiedzieć przyniesioną nowinę, czy zrobić uwagę? Zdecydował się na pierwsze.
— Wiecie! Widziałem księdza z Sakramentami, mówią, że wracał od kumy Toni Benu.
— Ciotki Piotra? — spytała Sabina, przerywając robotę.
— O której powiadają, że posiada skarb? spytała Marja z pewnem zainteresowaniem. Nawet ciotka Luiza była zaciekawiona.
— Na jaką chorobę umiera?
— Kto to wie! Pewnie ze starości: ma conajmniej dziewięćdziesiąt lat — jeżeli nie sto.
— Na Boga! — wykrzyknęła Sabina, i podniosła do twarzy odwróconą dłoń, całą zażółconą, chcąc usunąć włosy.
— Znałem ją zawsze jako starą, — powiedział wuj Mikołaj.
— A skarb? — nalegała Marja. Ma go czy nie ma?
— Mówią, że ma. Głupstwo! — krzyknął Mikołaj, grzejąc się przed kominem, oparty na kiju. Jej mąż był osławiony złodziej, pamiętasz go, Luizo, Peppeddu Roddone. Umarł na galerach i mówią, że zostawił skarb ze skradzionych pieniędzy. Bajdy! Ciotka Tonią żyje w nędzy i posiada tylko kawałek gruntu z dwiema kępami lentyszku i z chałupą.
— Pewnie tam ukryła skarb? Komu zostawi chałupę?
— Może Piotrowi! — wykrzyknęła żywo Sabina.
Marja zaczęła się śmiać cicho, lisim śmiechem, jak się to nazywa w Nuoro, i mrużąc oczy, rzekła.
— Przyjemnie ci, kochaneczko!
— Daj spokój! — szepnęła Sabina zmieszana i trąciła ją łokciem, rumieniąc się.
Ciotka Luiza, która nie znała stosunku Sabiny do Piotra, nie spostrzegła nic zgoła, a Mikołaj stał odwrócony i patrzył w piec.
— Piotrowi, Piotrowi, — krzyknął, poprawiając ogień. — Figa! Jest tylu krewnych. Zresztą przypuszczam, że odrzuciłby ten spadek.
— A dlaczego? — spytała Marja. — Niech ojciec nie rusza ognia, cały dym wychodzi. 54
— Co za dym, kiedy ogień wygasł i piec jest zimny, jak lód. Nie upieczecie dziś tego chleba. Ale Piotr nie weźmie ani ziemi, ani chałupy, bo są kupione za kradzione pieniądze, a on — znam go teraz lepiej niż wy, — jest bardzo uczciwy, jakkolwiek gadają o nim niestworzone historje.
Marja zaczęła się irytować, bo Mikołaj wciąż grzebał w ogniu; zato Sabina ucieszyła się mocno, słysząc, że wuj mówi dobrze o Piotrze. Tak ją bolało, gdy go obgadywano! Przez całą resztę poranka mówiono żywo o Piotrze, o ciotce Toni Benu, o skarbie i o dawnych sprawach.
Wuj Mikołaj wziął stołek, przysunął go do komina i zabrał się do pilnowania ognia, w którym ciągle niezgrabnie grzebał. Opowiadał przytem historję Peppeddu Boddone, przeklętego czarta, który umarł przed dwudziestu laty w tem okropnem miejscu, gdzie mężczyźni robią pończochy i pracują szydełkiem. Dusza tego zbója i złodzieja była tak zła, że nie chciano jej ani w raju, ani w czyśćcu, ani w piekle; błąkała się po świecie razem z siedmioma duszami przewrotnych księży i wchodziła niekiedy w ciało jakiegoś niewinnego człowieka. Raz, wszedłszy w sześcioletniego malca, oznajmiła, że gdyby chciano ją odkupić, dając na mszę i zwracając wszystko skradzione, nie wystarczyłby cały majątek margrabiego Moresa. Wyobraźcie sobie!
W swoich dobrych czasach, to jest kiedy jeszcze żył i nie robił szydełkiem, Peppeddu Boddone był głównie postrachem pasterzy. Przeszedł koło owczarni, spojrzał na najpiękniejszą i najlepszą owcę, a nazajutrz zwierzę znikało. Raz juhas widział go w bliskości tanki, gdzie pasły się trzody.
— Zginęliśmy! — rzekł do towarzysza.
— Widziałem Peppeddu Roddone, jak patrzył na czarną owcę, sprowadzoną ze stałego lądu.
Był to wspaniały okaz z rasy hiszpańskiej.
— Musimy dobrze pilnować tej nocy.
— To na nic. Na cokolwiek spojrzy, jest jego.
— To zróbmy tak: Jeżeli los czarnej owcy zapadł, zabijmy ją my sami i sprzedajmy jutro.
Zabili ją, odarli ze skóry, wypatroszyli i powiesili nazewnątrz chaty, by się mięso nie zepsuło; pod wieczór upiekli kiszki w popiele, a inne wnętrzności na drewnianych rożnach. Aż nagle, gdy się tego najmniej spodziewali, wpadł Roddone, wyrwał im rożna z rąk, a kiszki z popiołu. Stało się to piorunem. Jeden z pasterzy chwycił rusznicę i wystrzelił, ale kula ledwie drasnęła cholewę złodzieja. Ten do krzywdy dołączył jeszcze obrazę, bo napluł sobie na rękę, pociągnął nią po łydce i uciekł, krzycząc:
— Ha, ha, toście mi zrobili szkodę! A jeszcze chciałem zabrać wnętrzności, żeby owcę mieć caluteńką.
Wyszedłszy z chałupy, pastuchy zauważyli, że znikła także cała owca i skóra.
Takie i tym podobne historje opowiadał wuj Mikołaj. Kobiety słuchały z zajęciem, a jednocześnie przygotowywały chleb z moszczu, ciemny i słodki jak policzki Marji, i chleb wyspiarski biały i świeży, jak szyja Sabiny.
Obiadowali bardzo późno, potem Marja usiadła na ziemi przed piecem, z którego wybrano cały ogień; miotłą, z liści malwowych wymiotła dobrze wnętrze komina i spróbowała chleba. Smakował doskonale, był w miarę ukwaszony i za chwilę leżał gotowy. Z chlebem z moszczu i z wyspiarskim sprawa była trochę trudniejsza; trzeba było wprzód ugotować je we wrzącej wodzie, a potem wsunąć do pieca, z którego wychodziły świecące, jak złoto i kość słoniowa.
Tymczasem Sabina zabrała się do papassinosów. Rozrobiła papassinos nadziewane gotowanym miąższem pigwy i układała je w różne zgrabne foremki: w obwarzanki, bułeczki, piramidki, szachownice, nawet w t. zw. „księże kapelusze“.
Około wieczora, praca była skończona; ciotka Luiza przygotowała kawę, a Marja i Sabina uprzątnęły kuchnię.
— Niema ani kropli wody, — rzekła Marja, potrząsając pustym dzbanem — muszę iść do studni.
— Czy chcesz, żebym ja poszła? — zapytała skwapliwie Sabina.
— Nie, ja pójdę. Albo jeżeli chcesz, w stąpimy do ciebie, weźmiesz i ty dzbanek i pójdziemy razem.
Wypiły kawę, ciotka Luiza napełniła zapaskę Sabiny chlebami i papassinosami. Marja tymczasem zarzucała na siebie tunikę i spódnicę wełnianą, objętą krasną wstążką, gdyż wieczór był chłodny. Postawiła dzban na głowię i wyszła z kuzynką. Wstąpiły do mieszkania Sabiny, nędznej chałupy w sąsiedztwie świętego Piotra, gdzie jasnowłosa dzieweczka wegetowała niby kwiat na ruinach, w towarzystwie starej jak kij od miotły i wiecznie gderającej ciotki Katarzyny.
Ciotka Katarzyna całe życie przędła, jednocześnie pilnowała małego kamienia młyńskiego, poruszanego przez szarego i chudego osiołka. Dawało jej to pięćdziesiąt centów dziennego dochodu. Sabina pracowała za domem, prała cudzą bieliznę, w lecie kosiła lub zbierała oliwki, w zimie, godziła się do służby, o ile udawało jej się znaleźć porządny dom. Była to dziewczyna spokojna i bardzo uczciwa. Miała może na sumieniu jakieś małe grzeszki, jakieś spojrzenie czy słówko, jakąś nieokreśloną zachciankę, może nawet jakąś nieśmiałą a przelotną schadzkę miłosną; wszystko to były drobiazgi, które nigdy nie przeszły miary i nie rzucały cienia na jej prowadzenie. Od niejakiego czasu myślała wiele o Piotrze Benu i czekała z pewnym niepokojem obiecanej rozmowy.
Popełniła jednak fatalną lekkomyślność, zwierzając się przed Marją, która wzięła rzecz niezbyt poważnie i wygadała tajemnicę w dzień winobrania. Sprawy poszły jak, niestety, było im sądzone, lecz Sabina nie wiedziała o niczem, a widząc oziębłość Piotra, myślała, że postępuje tak przez szacunek dla chlebodawców i nie chce się zdradzić przed czasem. Nie brała mu za złe i czekała.
— Jak się macie, ciotko Katarzyno? — — spytała Marja staruszki, podczas kiedy Sabina skręcała zniszczoną zapaskę, jako poduszkę na głowę pod dzbanek.
— Pomaleńku, pomaleńku, córko moja — rzekła starucha — robiąc ruch oznaczający bliskość i dalekość drogi wieczności.
— Nic pilnego, ciotko, nic pilnego, uśmiechnęła się Marja.
— Jesteście żwawi, jak piętnastoletnia dziewczyna. Kto wie, czy nie przeżyjecie której z nas?
Starucha roześmiała się i otworzyła bezzębne usta, zadowolona z pochlebstwa.
— Chodźmy — wezwała Sabina, pochylając się, by przejść przez drzwiczki.
Osiołek zatrzymał się, jakby nasłuchując. Ciotka Katarzyna musiała krzyknąć na niego, by nie ustawał.
Ruszył natychmiast.
— Dokąd pójdziemy? — spytała Marja.
— Dokąd chcesz.
— Chodźmy do Funtanedda.
Tak zrobiły. Szły tuż tuż obok siebie, wyprostowane i smukłe, obie jednego wzrostu, ubrane pranie jednakowo, z przewróconemi amforami na głowie, kołysząc się miarowo. Poważne i stateczne, tworzyły razem wdzięczny obrazek, jaki nieraz spotykamy po małych miasteczkach i wsiach sardyńskich.
— Czy pójdziesz jutro na cmentarz? — spytała Sabina.
— Nie wiem. O ile nie będę miała nic do roboty, to pójdę.
Gawędząc swobodnie, spuściły się aż do gościńca z Orosei. Kilku mieszczan używało w milczeniu przechadzki, wdychając rośne i wonne powietrze górskie, kobiety tłumnie schodziły do studni, prowadzono konie do upoju, niejeden wóz z ciężarem przesunął się gościńcem.
Wieczór zapadał piękny i łagodny.
Góra ponad gościńcem spała już na tle zimnego nieba o barwie popiołu, zmrok rozpościerał się na dolinie, tylko na zachodzie ostatnie domy miasta i fantastyczna w kształtach katedra rysowały się wspaniale, jak zamczysko na złotem tle nieba.
Doszedłszy do studni, Sabina i Marja usiadły na kamieniu i czekały, aż inne, wcześniej przybyłe kobiety napełnią amfory.
— Kumo Sabino; Kumo Marjo — witano wesoło na lewo i prawo obie kuzynki, przypuszczając je w tej chwili do gawęd, do plotek i do kursujących wdzięcznych a złośliwych przycinków.
Gadano głośno, wesoło, kąśliwie. Jakaś mała czarna dziewczyna z zawiązanem jednem okiem myła nogi i klęła swoją chlebodawczynię; jakiś chłopak wlazł na murek, obramiający gościniec i pluł zgóry na kobiety, które wymyślały mu ze złością, zadzierając w górę głowy. Jakiś człowiek schodził do studni, aby napoić troje prosiąt, zanim zejdą z pastwiska. Były to trzy zgrabne stworzonka w białe i czarne pasy, jak małe dziki z umorusanemi ziemią różowemi pyszczkami. Rozbiegły się, tocząc i zamiast pić, uciekły od studni w krzaki. Pasterz tymczasem gwizdał na nie, aby wróciły. Chłopak, który pluł, zapatrzył się w prosięta, i tym sposobem kobiety napełniły spokojnie dzbany, ale nie chciały się rozejść, podniecone wymyślaniem. Ostatni październikowy wieczór zapadał coraz chłodniejszy i bardziej mglisty. Szmer wody brzmiał donośniej w zalegającej ciszy zmroku i ginął w tajniach doliny, rozśpiewany łagodną poezją przyrody, której nie mogły pokalać złośliwe gawędy kobiet przy studni. Sabina, dusza nieświadomie wrażliwa, czuła niejasno urok chwili, raziła ją niemądra paplanina towarzyszek; pociągnęła Marję do odejścia, wcześniej od innych, pewna zresztą, że jak tylko dojdą do gościńca, dostaną się na języki pozostałych.
Odeszły same, tak, jak przyszły, podczas kiedy nowe kobiety schodziły do studni.
Teraz Sabina z Marją niosły dzbany, prosto postawione na głowach i wyglądały zdaleka, w wieczornym półmroku, jak dwie dziwne, wysokie, bizantyjskie figury, ze zbyt wielkiemi głowami.
W połowie drogi, słysząc wesoły, dobiegający aż do nich dzwon, bijący na Anioł Pański przed jutrzejszem świętem, uczyniły jednocześnie znak krzyża. Doścignął je wtedy i przywitał młody człowiek, wracający z doliny z workiem na plecach i sznurem, okręconym około ramienia.
— A Piotr Benu? — zapytała Marja.
— Poszedł z pługiem do Lollovi. Albo co?
— Nic, tak sobie, nie widziałam go już od bardzo dawna. Co myślisz o nim? Czy żyjecie w zgodzie?
— Tak, do tej pory. To porządny chłopiec i dobry sługa.
Szli jakiś czas razem i mówili pochlebnie o Piotrze. Sabina milczała, tylko w duchu cieszyło ją uznanie dla tego, o którym marzyła. Gdy słyszała pochwałę Piotra, — co się nie zdarzało zbyt często, — czuła niezmierną, radość w sercu, chciałaby śpiewać mutu[8], chciałaby wykrzyczeć pozdrowienie dalekiemu pracownikowi i wyznać wszystkim zazdrosnym towarzyszkom swą odwzajemnioną miłość.
Tego wieczora uczuła potrzebę pomówienia o nim znowu z Marją, ale nie wiedziała, jak zacząć.
— Kiedy powróci? — zapytała z pewnym niepokojem, gdy zostały same i zaczęły się wspinać zpowrotem na dróżkę.
— Nie wiem. Pewnie nie przed Bożem Narodzeniem. Powiedział, że nie wróci, dopóki nie ukończy roboty. Ale on to wie, i ty powinnaś wiedzieć lepiej odo mnie — dodała z pewną złośliwością.
— Ja nie wiem nic zupełnie, — odpowiedziała nieśmiało Sabina.
— Nie mówił ze mną od owego dnia, jakkolwiek miał nieraz po temu sposobność. Myślę, że czynił to z obawy przed wami...
Marja zaśmiała się, wzruszając ramionami:
— Co za pomysł! To nie jest człowiek, któryby się obawiał kogokolwiek.
— A więc z szacunku dla waszego domu. W każdym razie wiem, że mi sprzyja... A ty? a ty? — zapytała Marja, zwracając się z ogromną ciekawością.
— No... j a też... — Ośmielona życzliwością kuzynki, ciszą i coraz głębszym mrokiem w dolinie, otworzyła przed nią serce. Tak, od owego dnia strącania gruszek myśli ciągle o Piotrze, i teraz ona także kocha go bardzo. Czeka na niego. Gdy słyszy wymawiane jego imię, doznaje dziwnego wrażenia, jakgdyby jej serce stawało. Później znowu zaczyna bić gwałtownie i chce wyskoczyć z piersi. Jakże wygląda chwili, kiedy Piotr wszystko powie!
— A potem co? a potem? — naciskała Marja.
— A potem? O Boże! powiemy babce, on przyjdzie do nas i gdy będzie można, pobierzemy się.
Marja milczała. Poczciwa prostota Sabiny, której wystarczało tak mało, nic prawie, która tak łatwo mogła się czuć szczęśliwa, wzbudziła w niej jakby cień zazdrości, pomieszanej z niewyraźnem, dalekiem politowaniem.
— Dlaczego milczysz? — zapytała Sabina, chcąc nawiązać na nowo. — Może nie byłabyś zadowolona, ty albo ciotka i wuj, gdyby się to stało? Ja jestem taka biedna! Na co mam czekać?
— Ależ przeciwnie! — zawołała żywo Marja. Jest dzielny chłopiec, a przytem piękny.
Przypomniał jej się nagle skarb i dodała:
— Jeżeli jeszcze ciotka zostawi mu wszystko.
— Co tam ciotka! Nie chodzi o ciotkę. Ja chcę jego, nie ciotki.
— Spokojnie, spokojnie, nie unoś się, panienko! — zaśmiała się Marja, a po chwili dodała: — Powiedz mi tylko, czy jesteś naprawdę pewna, że Piotr cię kocha? — Najpewniejsza, — odrzekła Sabina prawie rozgniewana.
Stanęły przed domem. Przez licho oświetlone drzwiczki widać było ciotkę Katarzynę, która przędła jeszcze, i starego spokojnego osiołka, jak zawsze drepcącego dokoła kamienia.
Marja doznała wyraźniej jeszcze uczucia litości i niesmaku, widząc te dwie biedne sieroty, które nie odpoczywały nawet wieczorem, nawet u schyłku dni życia. Pomyślała:
— Biedactwa! Biedna Sabina! Ale jej tak mało do szczęścia potrzeba. A jeżeli Piotr jej nie kocha? Muszę jej pomóc; pomówię z nim.
— Dowidzenia, Marjo, — powiedziała Sabina, nachylając się w drzwiczkach. — Jestem zmęczona i zasnę odrazu, jak suseł. Do jutra, o ile przyjdziesz na cmentarz.
— Tak, dowidzenia. Dowidzenia, ciotko Katarzyno!
— Dowidzenia, córko, — odpowiedziała z wnętrza domu staruszka, a osiołek zatrzymał się nagle i zaczął nasłuchiwać.

Marja poszła dalej spokojnym krokiem w coraz rosnącej ciemności wieczoru i myślała, jakby tu pomoc Sabinie i Piotrowi. Chciała ich wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła, jak królowa z monarszej wysokości.

VI.

W wilję świąt Bożego Narodzenia Piotr, skończywszy siejbę, po dwumiesięcznej nieobecności powrócił do Nuoro. Nie byłby nigdy potrafił wytłumaczyć, jak wytrzymał tyle czasu i pokonał gwałtowną chęć powrotu. Czuł teraz niejasno dziwny lęk na myśl zobaczenia Marji, kiedy tyle dni i tygodni właśnie ta myśl pobudziła go do żwawej pracy.
Prędzej, prędzej przez strome i dzikie ścieżki, które spadają aż do Isalle, a potem wznoszą się znowu do Nuoro! Piotr popędzał woły bez litości, nagląc je do powrotu (lemiesz był zepsuty, a wózek pusty), ale często ręka opadała mu martwo, oczy zachodziły mgłą, jakgdyby myśl ginęła w próżni. Wóz wtedy toczył się wolniej, a Malafede zaczynał węszyć po ołysiałych zaroślach.
Wiał zimny przejmujący wiatr, niebo niskie i ołowiane zapowiadało śnieg, ale Piotr czuł w sobie jakby wewnętrzne gorąco, niepokój i rozdrażnienie, czarne ręce go paliły, żyła tętniła mu mocno w lewej skroni. Miał może trochę gorączki; chciałby śpiewać głośno, jak wtedy, gdy orał, ale nie mógł otworzyć ust, a bicie w skroni ociężało głowę, jakby brzemię wiszącego nad nim ołowianego nieba. Gdy przybył do kościółka, zwanego, Solitudine[9], który stanowił niby smutny i odludny przedsionek Nuoro, otrząsnął się nieco. Malafede szczeknął z zadartym łbem, nastawił ogon i puścił się kłusem, ale nie było widać nikogo. Góry tylko stały zakapturzone w dymiącej i gęstej mgle nad smutną i opuszczoną doliną.
Piotr czuł potrzebę spotkania kogoś, z kim mógłby pomówić i w ten sposób ulżyć myślom, które ciężyły mu kamieniem; lecz doszedłszy do siedzib, nie raczył nawet pozdrowić nielicznych kobiet, owiniętych w rozwiane przez wiatr tuniki. Tak dotarł do bramy Noinów. Była zamknięta. Zastukał swoim prętem na woły i zaraz usłyszał głos Marji na schodach.
— To musi być Piotr, mamo, otwórz!
— To musi być Piotr! — Skąd wiedziała, że to on, a nie kto inny? Może oczekiwała go? Serce zabiło mu gwałtownie. Malafede drapał i obwąchiwał bramę.
Ciotka Luiza otworzyła bramę, ale Piotr nie ją pierwszą zobaczył: zobaczył Marję, stojącą na pierwszych stopniach schodów i wbił w nią oczy całą siłą spojrzenia.
— Dobry wieczór — rzekł i pchnął woły na podwórze.
Wyprzęgał je, gdy ciotka Luiza zamykała bramę, a Malafede wpadł do kuchni, obwąchując każdy kąt.
— Co nowego? — zapytał.
Marja uśmiechnęła się wesoło.
— Wszystko dobrze, dzięki Bogu. Zimno bardzo, ale to nie dla nas, biedaków. Zimno dokucza tylko bogaczom.
— Ale ty, Piotrze, czyś nie był chory? Jesteś żółty i chudy — zauważyła Luiza, przyglądając mu się.
— Co znowu, co znowu? Miałem trochę gorączki w ostatnich dniach, ale to nic, jak powiada Marja, — to nie dla nas, biedaków.
Drwił nieomal z goryczą, tknięty spokojną ironją Marji. Gorycz wezbrała w nim jeszcze więcej, gdy ona dodała:
— Gorączka, gorączka, gadanie! Może inna gorączka, wewnętrzna! Dwa miesiące oddalenia od ukochanej!....
Nie śmiał już spojrzeć na nią, tak go zabolał jej uśmiech. Prawdziwie, zobaczywszy ją, nie uczuł całej upragnionej w marzeniach radości, chciał tylko, by nie ruszyła się ze schodów. Jednakże weszła do kuchni, a on, pełen smutku, wstawił wóz na zwykłe miejsce, przywiązał woły i wsypał worek słomy do żłobu.
— A gospodarz? — zapytał, wchodząc do kuchni.
Usiadł przed kominem obok ciotki Luizy i zaczął jej powoli opowiadać o przebiegu swojej pracy.
Mikołaj wrócił niezadługo; był rozdrażniony, bo zimno dokuczało nodze, ale zobaczywszy Piotra, który wstał z szacunkiem na jego powitanie, rozradował się na twarzy, uśmiechnął się i uderzył kijem o ścianę. Rozmawiał wesoło ze sługą i klepał go przyjaźnie dłonią po kolanach.
Jak dobrze uczyniłeś, żeś wrócił dziś wieczór! Doskonale!. Wieczorem zaśpiewamy razem a disputes.[10] Kobiety, jeżeli zechcą, niech idą na mszę, my, w każdym razie zostaniemy. To, z przeproszeniem boskiem, świństwo, nie msza. Wszyscy tam lecą dla zabawy, dla zgorszenia. Jeżeli kobiety chcą....
— Co tam chcą! — rzekła żywo Marja, — Przy tej pięknej pogodzie, to dopiero będzie rozkosz! Ja się kładę, jak się tylko ściemni. Ojciec zrobiłby dobrze, gdyby uczynił to samo.
Piotr nie zrozumiał odpowiedzi wuja Mikołaja. Zamyślił się. Marja nie szła na mszę świąteczną? Więc nie miała tam zobaczyć, ani spotkać nikogo! Spojrzał na nią z nieskończoną czułością, prawie z wdzięcznością.
Wuj Mikołaj, idąc za swoją myślą, ciągnął dalej:
— Kobiety udadzą się na spoczynek, tem lepiej. Nikt nie przyjdzie; zamkniemy bramę odrazu przy „ave Maria“, zrobimy duży ogień, postawimy butelkę wina i będziemy śpiewali przez całą noc. Zobaczysz, co wuj Mikołaj potrafi.
— Ależ ja nie umiem śpiewać. Wolałbym spać, — rzekł nieśmiało Piotr. — Zaproście przyjaciół.
— Co za przyjaciół, głupstwo, — krzyknął stary, na pół żartem, na pół serjo. — Ja nie mam przyjaciół; moja rodzina, mój sługa, oto moi przyjaciele. Prawda, zapomniałem o kiju. Oto przyjaciel, którego nie posiadałem przed rokiem.
Posmutniał, spuścił głowę, potem się podniósł.
— No co, Piotrze, zostaniesz, czy nie? Jak nie chcesz zostać, to idź do djabła!
— Zostanę, zostanę, — rzekł, śmiejąc się Piotr.
Został istotnie. Po skromnej i spokojnej postnej wieczerzy, kobiety odeszły. Piotr naznosił grubych pni na komin i rozciągnął dwie rogoże koło pieca. Mikołaj przygotował dwie butelki czerwonego wina i zaczął zaraz śpiewać, biorąc je za przedmiot, błyszczące tak, jakby ogień palił się w ich wnętrzu. Śpiewak podniósł jedną z nich i patrząc na nią poprzez płomień, — ogień wewnętrzny, zamienił się w wielki migocący rubin — rzekł, że to jest właśnie gorące serce wina.
Na dworze wył gwałtowny wiatr północny i padał śnieg, do kuchni, oświetlonej tylko światłem dnia, nie dochodził żaden głos ludzki. Piotr wolałby znaleźć się blisko Marji; w towarzystwie wuja Mikołaja, już napół pijanego, nudził się, pragnął spać i marzyć, ale aby dogodzić staremu, zmuszał się do picia i do śpiewania. Pan i sługa śpiewali zabawne i sprośne piosenki. Chwilami wuj Mikołaj, uniesiony natchnieniem, robił ruch ręką, nakazując Piotrowi, który już otwierał usta, aby milczał, nie przeszkadzał mu, i śpiewał sam dwie czy trzy oktawy, jedną gorszą od drugiej.
O jedenastej dysputa była najżarliwsza, a grube butle prawie puste, zato ich żywy blask udzielił się oczom wuja Mikołaja, a nawet Piotr zasmakował w śpiewackich zapasach. Niejedna jego zwrotka zwyciężała. Wtedy gospodarz, zamiast się obrazie, patrzył bystro na przeciwnika i śmiał się. W pewnej chwili rzekł mu:
— Brawo mój chłopcze, podziwiam cię i kocham.
— Ah, żebyś wiedział, co się w mej duszy dzieje — pomyślał Piotr. — Gdybyś przypuszczał, ze płonę dla twojej córki, wbiłbyś we mnie sztylet, a nie kochał.
Około północy wuj Mikołaj był zupełnie pijany, a Piotr bliski upicia. Przestali śpiewać. Przenikliwe oczy starego, w odblasku ognia, wyglądały raz jak dwa, szmaragdy, raz jak dwa rubiny, były to mętne, to błyszczące; oczy służącego gasły w marzeniach i nieprawdopodobnych snach i zjawach. Czuł ociężałość we wszystkich członkach, chwilami myśli plątały mu się tak, że brał wuja Mikołaja za Marję i zachwycał się, zapadając w przecudne złudzenie wzrokowe, które czyniło go zupełnie nieruchomym i głuchym. Wuj Mikołaj, bełkocąc, zaczął mu się zwierzać ze swoich kłopotów, ze spraw rodzinnych, z tajnych planów na przyszłość, dawał mu czułe przezwiska i klepał po ramieniu i kolanach w nadmiarze zaufania. Pił ciągle, nawet z butelki Piotra, który ostatecznie spostrzegł się. Otrząsnął się wtedy, pokonał ociężałość i żar, zalewający krew, i z całą uwagą począł się wsłuchiwać w słowa pana.
Zdawało mu się, że nie są pijani, ani on, ani nawet wuj Mikołaj, a zwierzenia i pieszczoty gospodarza obudziły w nim niedorzeczną myśl. Poczuł w sobie nieznaną dotąd odwagę, wszystko wydało mu się i dostępne, więc pomyślał, czyby nie odsłonić przed wujem Mikołajem tajemnicy swojego serca, tej słodkiej i bolesnej tajemnicy, która jak zły duch owładnęła całem jego jestestwem, i czy nie zażądać — ni mniej ni więcej — tylko ręki Marji.
Przyglądał się dłoniom swoich otwartych rąk, podniesionych do twarzy. Poprzez palce błyszczał dogasający ogień, słowa same nadbiegały mu do ust. mówił w myśli: — Wuju Mikołaju, nie jestem bogaty, ale mogę stać się nim przy waszej pomocy. Ciotka zanika powoli i pewnie umrze wkrótce, zostawiając mi cały dobytek. Wiecie, że skarb to kłamstwo, ale grunt i chałupa ciotki też są przecie coś warte. Sprzedam je odrazu i założę handel wołami. Znam się na tem i może zrobię majątek. Wuju Mikołaju, przecie i wy, — pamiętacie? — nie byliście zawsze bogaci — ale to nie ma nic do rzeczy. Dajcie mi Marję, wuju Mikołaju, dajcie mi ją za żonę, inaczej umrę z żalu... wuju Mikołaju...
— Gospodarzu... wuju Mikołaju... — zawołał cichutko.
Ale wujowi Mikołajowi głowa opadła na ręce, — nie odpowiedział. Piotr zawołał raz jeszcze. Znów nie otrzymał odpowiedzi. Szarpnął gospodarza za ramię i przekonał się, że śpi głęboko.
Wtedy odrazu wszystko się odmieniło, cała jego odwaga opadła. Pożałował i zawstydził się swego zuchwalstwa. Uszy mu płonęły, zaśmiał się w głos, coraz bardziej oszołomiony winem. Zobaczył, że wszystkie ściany kuchni pokryte są zielonawemi, świecącemi ślimakami, a małe różowe śliniaczki wyciągają drobniutkie różowe różki poza skorupy. Z tem dziwnem widzeniem wyciągnął się na macie, zmożony przez ołowiany sen. Na dworze wiatr huczał coraz gwałtowniej i śpiewał jakby szalone hymny czy legendy w tej wielkiej i świętej dla chrześcijan nocy.
— Wspanialeście śpiewali wczoraj, Piotrze! — rzekła nazajutrz Marja z wyrazem wielkiego niesmaku na ustach.
Piotr popatrzył na nią uparcie.
— Wspaniale! Nie podobało ci się?
— Oh, bardzo! Upiliście się, jak zwierzęta.
Nie mogę patrzeć na mężczyzn nieumiarkowanych. Co innego ojciec; biedak ma zgryzoty i stara się zapomnieć o nich. Ale ty, Piotrze! Wstyd! Gdy weszłam tu rano, leżałeś jak pies napoprzek, z nogami w popiele...
Jakkolwiek mówiła nieprawdę i z uśmiechem, Piotr pożałował, że śpiewał, że pił, i rzekł, czerwieniąc się:
— Jakaś ty dumna, Marjo. Za karę powinnaś dostać męża pijaka.
— Jezu! — krzyknęła, odskakując jak kotka, — przysięgam, że się to nie stanie, a jeżeliby nieszczęście chciało, że się ma stać, biłabym go po twarzy....
— Fe! Kobieta, bijąca mężczyznę. Jak to być może?
— Mężczyzna pijany to nie człowiek, tylko zwierzę domowe, które ostatnia kobieta może wytłuc.
Ta zasada ogólna Marji, choć w różnych punktach fałszywa, mocno uderzyła Piotra.
— Masz słuszność, Marjo, — rzekł zastanowiwszy się. — Przysięgam ci, że się już nigdy nie upiję.
Obietnica, ani grzała ani ziębiła Marji, ale Piotr jej dotrzymywał. Codziennie sługa i pani miewali ze sobą małe utarczki mniej lub więcej poważne; ale ona była zjadliwa i despotyczna, nie przyznawała mu słuszności nigdy i onieśmielała go, on zaś poddawał się, nawet gdy się myliła, a miał ją za coraz mędrszą, bardziej inteligentną i wyższą od siebie. Z miłości ku niej znosił ciągłe kaprysy wuja Mikołaja i butę ciotki Luizy, był posłuszny jak dziecko i nie robił żadnych uwag, nie okazywał najmniejszego śladu zmęczenia czy niesmaku.
Kazali mu kopać w ogrodzie blisko miasta, tak, że godziny obiadowe i wieczorne spędzał w domu. Ciotka Luiza posługiwała się nim wtedy w rozmaitych sprawach, posyłała go po zakupy do rzeźnika, po drobiazgi do sklepiku, a nawet nieraz, kiedy Marja tego uczynić nie mogła, do studni, nawet z amforą na ramieniu. Była to rzecz nieprzyjęta i niespotykana; inny sługa stanowczo nie poniżyłby się do takich robót, do takiego nazbyt biernego posłuszeństwa; ale Piotr, ten nieposkromiony, wyniosły Piotr, narażał się nawet na śmieszność, byle zadowolić gospodynię, nie czuł w sobie najlżejszego buntu, nie doznawał żadnego upokorzenia.
Za dobre słowo Marji byłby poniósł każdę ofiarę. A tymczasem namiętność jego rosła, dochodziła do pewnego rodzaju przesilenia, jak gwałtowna choroba, która się rozwija, wzmaga i wybucha prawie w jednym czasie. Piotr kochał zaledwie od dwóch miesięcy z okładem, a zdawało mu się, że kocha od lat i czuł z każdym dniem, jak nieznośny ciężar, konieczność ukrywania przez czas nieokreślony bolesnej tajemnicy, której nie potrafił taić, a której odsłonienie sprawiłoby mu wielką ulgę.
Pierwsza myśl, na razie uznana za niemożliwą! i niedorzeczną, i dlatego odrzucona z głębokim wstydem, myśl oświadczenia się Marji zaczęła nasuwać się coraz natrętniej. Przejęła go teraz całkowicie, stawała się obłędem i w bezrozumie swoim kusiła wielką, cudowną nadzieją.
Miał niewytłumaczone przeczucie powodzenia, a tajemny, przemożny w swej słodyczy głos łudził go niedorzecznem marzeniem, że Marja go kocha. Ona wprawdzie nie spostrzegła nic, nie dawała mu żadnej nadziei, nie widziała rozmodlonych i upartych jego spojrzeń, może nawet umyślnie przesadzanych, mowiła z nim często, dwuznacznie, o Sabinie, o możliwem ich spowinowaceniu się; ale on ślepy i głuchy był, albo słyszał i widział wszystko na opak.
Kupił sobie małe kieszonkowe lusterko z grzebyczkiem i korzystał z każdej chwili, gdy był sam, żeby zaczesać najstaranniej włosy, i bródkę. Dbał bardzo o ręce, uważał się za przystojnego, cieszył się tem jak dziecko i zaczął przywiązywać do ubrania więcej wagi niż kiedykolwiek; jego oczy pociemniały i gorzały wewnętrznym płomieniem, który mu rozpalał albo ociężał krew, wywoływał gorączkę i odrętwienie pełne nadziei, rozkoszy i niewysłowionych marzeń.
— Spróbuj, spróbuj — wołał mu głos tajemny. — Przecież ostatecznie nic, głupcze, nie stracisz, bo nigdy jeszcze żadna kobieta nie obraziła się naprawdę, za wyznanie miłosne!
Któregoś wieczoru Piotr wybrał się w odwiedziny do swej legendowej ciotki. Od pewnego czasu nawiedzała go często myśl o starej, która co pewien czas przyjmowała ostatnie sakramenta, a nie umierała, jak gdyby, podobnie do kotów, miała siedem dusz. Nie wierzył w skarb, ale tak czuł często namiętną ambicję zbogacenia się, aby móc poślubić Marję, że radby uwierzyć. W każdym razie ciotka Tonią musiała cos posiadać. Pewnego wieczoru Piotr poczuł potrzebę odwiedzenia jej. Wybrał się tedy, zawinąwszy pełną chustkę cukru, kawy i pomarańcz.

Zastał ją taką, jaką ją znał zawsze: starą, zezowatą, brudną, przykucniętą w kącie małej zadymionej kuchni. Tonia mieszkała ze starą siostrą, która krzywem okiem spojrzała na Piotra, podejrzewając, że przychodzi przygotować sobie dziedzictwo. Jednak cukier, kawa i pomarańcze podziałały cudownie na dwie stare czarownice, tak że Piotr, wykichawszy i wypłakawszy się z powodu gęstego dymu w chacie nieboszczyka, bandyty, wyszedł pełen nadziei.

VII.

Po powrocie Piotra z aronzu Noinowie parę razy wieczorem zostali z godzinkę, lub dwie przy ogniu, wbrew zwyczajowi, który im, ludziom spokojnym i egoistom, kazał iść spać zaraz po wieczerzy. Ciotka Luiza przędła, siedząc na wysokim stołku pod olbrzymią lampą, której niebieskawe światło rzucało jasny odblask na jej szeroką bladą twarz. Marja odpoczywała nareszcie po zmęczeniu całodziennem, wkulona w kąt, prawie w półcień, często siadała na ziemi boso i mówiła, jakby odrętwiona przez ciepło i znużenie bezczynności. Piotr wracał wcześnie i po wieczerzy nie wysuwał się ze swego kąta; ta cicha godzina była dla niego niewysłowionem szczęściem, była marzeniem, nagrodą całego dnia.
Wuj Mikołaj, opanowany zapałem improwizacji śpiewaczej i pewny, że w zwrotkach znalazł niewyczerpane źródło poezji, żądał Piotra co wieczór odpowiedzi na swoje nieznośne, kulawe wiersze, na swoje dysputy początku i bez końca. Piotr wściekał się, ale odpowiadał, aby nie zniechęcić sobie gospodarza i aby mieć możność zwrocie się od czasu do czasu do Marji, patrzeć i pożerać ją wzrokiem, nie wzbudzając podejrzenia.
Nie zdradzał się poza tem, nie mówił ani słowa, nie czynił żadnego gestu, któryby mógł odsłonić przed gospodarzem jego wielką tajemnicę.
Jednak te poetyckie zawody śmiertelnie nudziły kobiety. Pewnego wieczoru Marja nie mogła się powstrzymać, podniosła żywo głowę i rzekła tonem obrzydzenia:
— Dalibyście już pokój temu wszystkiemu. Zróbcie mi tę wielką przyjemność, żeby raz z tem skończyć.
Piotr oniemiał i zapadł w głębokie marzenie. Albowiem przez żywy ruch Marji zauważył ze zdumieniem, że miała pod podbródkiem pieprzyk wielkości lentyszka z trzema złotemi włoskami.
Ach! nie wystarczał dołek w podbródku, nieomylna oznaka siedmiu piękności, potrzebny był jeszcze ten pieprzyk! Od owego wieczoru, stracił na dobre spokój, rozsądek i panowanie nad sobą. Drżał jak mocno naciągnięta struna.
Wuj Mikołaj traktował go czule jak syna i mówił mu to szczerze. On jednak myślał ze zgryzotą:
— Gdybyś tak wiedział, wuju Mikołaju, gdybyś tak wiedział...
Miewał jakgdyby nieuchwytne mętne wyrzuty sumienia; zdawało mu się, że kochając Marję, zdradza pana, dom, obowiązki. Nie myślał już przecież o zwalczeniu namiętności: był tak do zatracenia, tak doszczętnie zakochany, że znajdował pewną chorobliwą przyjemność w udręce, w bólach swojej miłości.
Nic poza Marją dla niego nie istniało, wszystko w życiu wydawało, się wielką pustką, nie byłby chyba mógł żyć bez swojej gwałtownej miłości.
Doszedł już do kresu oczekiwania i wyglądał tylko odpowiedniej chwili, by wszystko wyznać, ale jakieś fatum go prześladowało. Gdy dawniej nie myślał o Marji, bywał często z nią sam na sam; teraz, od kiedy ją kochał, to się już nie przytrafiało. Nadaremnie kopiąc i pracując w sadzie w jasne i ciepłe dni styczniowe, wypatrywał jej: nie przychodziła nigdy. W domu czatował zawsze na chwilkę samotności, ale nie udawało się.
Pewnego wieczoru, gdy zaślepiony już doszczętnie, miał ją prosić, by zaszła nazajutrz do sadu, bo ma jej coś do powiedzenia, los mu się uśmiechnął.
Po wieczerzy wyszli byli niespodziewanie z gospodarzem i spotkali znajomego, który zaciągnął wuja Mikołaja do siebie, a Piotr wrócił pośpiesznie.
Zastał Marję samą na miejscu matki z robotą w ręku. Z lekkiem drżeniem w głosie, zapytał:
— A gospodyni?
— Czuła się zmęczona i poszła się położyć. A ojciec? — dorzuciła spokojnie, nie podnosząc nawet głowy.
— Wróci niedługo, zostawiłem go z Salvatorem Brindis.
Marja nie odpowiedziała nic, siedziała spokojnie i szyła pod lampą, która ją oświetlała całą swojem łagodnem światłem i zapalała iskry w srebrnym naparstku. Ale Piotr drżał coraz silniej bez mocy panowania nad sobą, twarz mu zupełnie zbielała od gwałtownego wzruszenia.
Wypadł na podwórze uspokoić się, a zarazem zamknąć na klucz bramę, ażeby wuj Mikołaj, wracając, nie wpadł niespodziewanie na niebezpieczną rozmowę, jaką zamierzał przeprowadzić z Marją.
Noc styczniowa była jasna i zimna, metaliczny blask księżyca zalewał podwórze, a zimny ostry powiew kłuł jakby szpilkami. Na zegarze kościoła Panny Marji biła ósma, drżące i przeciągłe dźwięki zegara wzmagały jeszcze wrażenie milczenia i mrozu tej nocy.
Piotr poddał się ciszy i chłodowi; ogarnęło go poetyczne a jednocześnie dosyć samolubne pożądanie wiecznej nocy, wiecznego milczenia, w ktorem by mógł żyć sam tylko z Marją, sam zupełnie, bez obawy powrotu wuja Mikołaja lub przebudzenia się ciotki Luizy.
Wziął kłos drzewa, wrócił, położył go na kominie i usiadł na ziemi w malowniczej pozie, jaką umieją tylko przybierać chłopi sardyńscy. Obmyślił wszystko, usiadł, tak, aby być niejako u stóp Marji, a wiedząc, że jest ładniejszy z gołą głową, zdjął czapkę. Ody wykonywał to wszystko, z romantycznem wyrachowaniem, serce przestało w nim bić ze strachu, a blade wargi nie chciały się poruszyć. Siedział tak przez kilka chwil, męcząc się, jak znaleźć słowa, od którychby zaczął i w obawie, aby wuj Mikołaj nie zapukał do bramy.
A Marja myślała o Sabinie. Rzekła z przymilną słodyczą:
— Piotrze, mam ci coś do powiedzenia.
Zadrżał, podniósł głowę, spojrzał na nią bystro, z całą duszą w spojrzeniu. Ale Marja tak była pogodna i spokojna, z długiemi rzęsami, spuszczonemi na oczy, z ręką na robocie, z twarzą prawie białą od światła małej lampki, że głowa Piotra opadła i po raz wtóry opanowało go poczucie rzeczywistości.
— Co takiego? — zapytał z prostotą.
Marja bez wstępów wszczęła sprawę.
— Posłuchaj, Piotrze. Już ci to miałam dawno powiedzieć. Czy rozmówiłeś się z Sabiną? Dlaczego się nie oświadczysz? Może ci coś opowiedziano? Ona cię kocha.
Dość długo czekała nadaremnie odpowiedzi.
Piotr patrzył oczami niemal obłąkanemi w ogień, który strzelał wesoło i wysoko. Zdawało się, że drżący promień magnetyzuje go, napełniając głębokiem zdumieniem.
Sabina czeka? Sabina go kocha? Kto myślał jeszcze o tej dawnej, przebrzmiałej historji, o tym umarłym śnie, który teraz zmartwychwstaje jak widmo, w chwili największego napięcia nowej rzeczywistości!
— Nie mówisz nic, Piotrze? — zapytała Marja, nawlokła igłę pod światełkiem lampy i zabrała się na nowo do szycia.
Piotr śledził oczyma ruch jej rąk, różowych od ciepła ognia, które powoli posuwały się po białem, błyszczącem płótnie. W odbiciu promieni paznokcie jej świeciły, płótno, które leżało na kolanach i spadało aż na ziemię, i biała koszula przybierały odblaski błękitnawe. Ręce odcinały się na tem białem tle miękkie i żywsze w barwie, i Piotr palił się od pragnienia, od nieposkromionej żądzy, żeby rzucić się na nie, wycałować te ręce, a nie odpowiadać na niedyskretne pytanie Marji.
— Cóż, nie odpowiadasz, Piotrze? — powtórzyła trochę zmartwiona.
— Kiedy nawet nie wiem, o czem mi mówisz.
— Ho, ho! — Marja przestała szyć i spojrzała na niego złośliwie.
Spuścił głowę jak dziecko.
— Ależ tak! — sprzeciwił się. — Nigdy nie szukałem Sabiny...
— Gadaj zdrów! A w winnicy, w dzień zbierania gruszek, kiedyśmy przyszły razem! Możeście odmawiali różaniec, kiedy mnie nie było?
Piotrowi błysnęła szczęśliwa myśl:
— Co tam, co tam! — rzekł jakby w roztargnieniu, podnosząc łopatkę z ziemi i silnie zgarbiony, kreśląc nią znaki w popiele. — Powiedziałem Sabinie, że chciałbym jej się zwierzyć z pewnej rzeczy, z mojej miłości... ale nie ku niej. Ku innej. Chciałem zasięgnąć jej rady...
Marja zkolei zdumiała, ale przypomniawszy z żalem złudzenia kuzynki, pomyślała:
— Miałam słuszność — a na głos rzekła z wielką, ciekawością: — Ale czemu pytałeś o zdanie Sabiny?
Piotr energicznie wzruszył ramionami, zaczerwieniony po uszy. Chwila była stanowcza.
— Ponieważ jest krewną osoby, którą kochałem i kocham.
Marja zamyśliła się, zdawała się zastanawiać, kto mógł być ową krewną Sabiny, daleka od myśli o sobie.
— Krewna... przyjaciółka... krewna, kto to być może — pytała, jakby siebie samej. Siedziała z pochyloną głową, z łokciem na kolanie i średnim palcem z naparstkiem na wargach.
Piotr pożerał ją wzrokiem, nieprzytomny i niepomny zupełnie wuja Mikołaja, ciotki Luizy, swojej roli w tym domu i skutków, jakie wyniknąć mogły. Czuł tylko niewysłowiony lęk i jednocześnie ulgę, że nareszcie może wyznać swa tajemnicę.
— To ty, Marjo, — rzekł z prostotą.
Ona nie drgnęła, nie okazała ani zdumienia, ani oburzenia, tylko zaśmiała się serdecznie.
— Żartujesz, Piotrze?
W śmiechu swoim, w którym, jak zwykle ukazały się urocze dołki w policzkach, na podbródku i w kącikach oczu, oraz rysa w dolnej wardze, była tak piękna, tak piękna, że Piotr umierał z pragnienia ucałowania jej; ale powściągnął się i w zachwycie nie obraził się ani za śmiech, ani to „żartujesz, Piotrze“, ostre, jak bicz. Nie poddał się, lecz w zapale, z namiętną wymową, choć głosem pokornym, prawie niedosłyszalnym, zaczął jej mówić o swojej miłości od początku do końca.
Marja spoważniała. Zarumieniona, słuchała z uwagą pod naporem przeróżnych uczuć: pewnego wstrętu, a zarazem tajemnej dumy, że jest tak kochana, pogardy i gniewu i litości dla zuchwałego wielbiciela. Ale nie chciała odpowiadać, nasłuchiwała tylko w stronę podwórza, w nadziei, że wuj Mikołaj powróci i przerwie tę szaloną scenę.
Ale wuj Mikołaj nie powracał, a Piotr ciągnął dalej i błagał, błagał choć o słówko odpowiedzi.
— Słuchaj, — odrzekła wreszcie, — to wszystko jest szaleństwo. Bądź rozsądny, Piotrze, i pomyśl, że nawet, gdybym chciała, byłoby to niemożliwe, zupę — nie niemożliwe.
— Może kochasz kogo innego, — powiedz mi, Marjo...
— Nie kocham nikogo, — odpowiedziała trochę już zniecierpliwiona.
— W takim razie powiedz, — rzekł, łamiąc ręce z rozpaczą, — dlaczego jest niemożliwe dlaczego? Dlatego, że jestem ubogi! Ze jestem sługą! Jeśli ty mnie przyjmiesz, stanę się bogaty, stanę się panem...
Marja spojrzała na niego z ukosa, z twarzą zapłonioną i jakieś ciepło nie samego tylko gniewu rozgrzało jej krew.
— Czy on oszalał, ten warjat? A jednak mówi tak do rzeczy! Nikt inny nigdy nie mówił jej tak szczerze i tak gorąco o miłości, nigdy nie była sama i tak blisko z młodym człowiekiem, pięknym i zakochanym. Czuła zadowolenie i gniew zarazem. Strachu nie doznawała, jednak zadrżała mocno, gdy Piotr, ośmielając się zanadto, pochwycił jej rękę i ścisnął w swojej, drżącej i rozpalonej.
— Puść mnie! — krzyknęła z błyskawicą w oczach. — Inaczej zawołam mamę. Nie zbliżaj się do mnie!
Uderzenie było silniejsze niż wprzódy, było krwawe i Piotr uczuł je w pełni. Zbladł, stracił równowagę, miał szaloną ochotę płakać, kląć, paść plackiem i całować podłogę i nogi Marji i zadać jej ból i błagać litości. Puścił jej rękę i gdyby była została spokojnie na miejscu, uczucie upokorzenia i szacunku byłoby zwyciężyło. Ale ona, pełna wzgardy i przelękniona, zerwała się i uciekła, a Piotr zapomniał z kim ma do czynienia: skoczył na równe nogi, dogonił ją i ścisnął jej ręce prawie brutalnie.
— Dlaczego uciekasz? Czego się obawiasz? Musisz, słyszysz, Marjo, musisz zostać moją żoną, za wszelką cenę, serce mi to mówi, albo, jak Bóg na niebie, stanie się wielkie nieszczęście.
— Puść mnie, puść mnie, Piotrze! — krzyczała groźnie, wyrywając się z jego rąk. — Puść, bo będę wołała pomocy.
Ale zamiast puścić, pocałował ją.
— Ojcze, mój ojcze! — rzekła z oczyma pełnemi łez.
Uwolniwszy ręce, chciała uroczyście wypoliczkować Piotra, lecz strach ją chwycił i uciekła z konwulsyjnym płaczem i szlochaniem:
— Niegodziwiec... niegodziwiec... poskarżę się ojcu... Każę cię wypędzić...
Piotr słyszał piąte przez dziesiąte. Stał jak przykuty do miejsca swego uczynku, napół przytomny, i dziwił się sam, jak mógł się był na coś podobnego poważyć.
Marja znalazła się już w swoim pokoiku, gdy pojął własną rolę i jej ostatnie wyrazy. Zadziwił się jeszcze bardziej, zawstydził swej bezczelności i gróźb i potępił się sam zato, że okazał jej brak szacunku, kiedy powinien był błagać. W ten sposób zepsuł wszystko na zawsze. Powtarzał bezmyślnie i głośno:
— Niegodziwiec, niegodziwiec... poskarżę się ojcu, każę cię wypędzić.
Przypomniał sobie nagle wuja Mikołaja, o którym był zapomniał. Sprzątnął robotę Marji, rozrzuconą na ziemi, ażeby gospodarz, gdy powróci, nie zauważył nic. Uśmiechnął się gorzko z powodu tych niepotrzebnych starań. Po co to? Dowiedziałby się i tak. Usiadł na stołku, ukrył twarz w dłoniach i czuł, że pocałunek dany Marji jeszcze zaostrza i pogłębia jego rozpacz.
Wszystko było skończone, jutro nie będzie go już w tym domu, bo przecież jego groźby to tylko słowa, puste słowa.
Kiedy wuj Mikołaj mocno zakołatał do drzwi, poszedł mu otworzyć, spokojny na pozór, powiedział, że kobiety śpią i rad był wielce, widząc, że gospodarz nie zatrzymuje się w kuchni. Zamknął na nowo bramę, myśląc z bólem o radości, o głupiej nadziei, z jakiemi zamykał ją przed godziną, wszedł znowu do kuchni, rozciągnął matę i powrócił do swego nieszczęścia.

Spędził noc okropną, pół we śnie, pół na jawie, pełen najstraszniejszego niepokoju. Nad ranem, przekonany, że go haniebnie wypędzą, miał zamiar odejść sam. Jednak nie ruszył się.

VIII.

Marja nic nie powiedziała ojcu, a tem mniej matce.
Wypłakawszy się ze złości, z pogardą i wstydem zasnęła wreszcie, szepcąc półgłosem:
Każę go wypędzić... wypędzę go i kopnę tego gałgana!
Ale, jak wiadomo, noc uspakaja. Marja obudziła się nazajutrz wcześnie. Zimny świt smutnie oświetlił izdebkę, zdaleka napływały ostre dzwony, wzywające na ranną mszę.
Pierwsze wrażenie Marji było, że miała brzydki, przykry sen, ale wkrótce świadomość rzeczywistości powróciła. Czuła znowu na policzkach rumieniec wstydu i gniewu. Boże, jakże teraz stanie przed Piotrem? Z jakim bezczelnem szyderstwem będzie teraz patrzył na nią! Ten nędznik, awanturnik, — podlec!... Wyskoczyła z łóżka. Zdawało się jej, że mówi te i inne wyrazy na głos; ubrała się powoli, zatrzymując się bezwiednie co chwila z rękami bezczynnemi, cała przejęta jedną myślą: — Co robić?
Pomysł, zrodzony w pierwszym porywie wściekłości, to jest oskarżenie Piotra przed ojcem, minął. Wstyd był za wielki, nie, nie! Wuj Mikołaj by się rozzłościł, narobił skandalu i rzecz mogłaby się roznieść po sąsiedztwie. Na samą tę myśl dreszcz ją przebiegł, dbała o dobre imię więcej niż o życie. Ale jakże inaczej wygnać Piotra, pod jakim pozorem pozbyć się jego wstrętnej obecności? Nie było sposobu.
Otworzyła okno. Po pogodnej nocy dzień zapowiadał się brzydki, chmury zbierały się na zimnem i szklistem niebie, a wiatr powiewał, dął w godzinie wyblakłego i melancholicznego świtania. Marji było to bardzo nie na rękę, gdyż miała wysuszyć bieliznę, a przy ponownym deszczu, wietrze i słocie będzie musiała czekać kto wie, jak długo. Stała kilka chwil nieruchomo przy oknie, badając szary widnokrąg, muskana wiatrem i zupełnie nie myśląc o Piotrze. Ale gdy tylko odeszła od okna, wspomnienie upokorzenia pochwyciło ją na nowo, spochmurniała na twarzy, gniew ją ogarnął i śmiertelny smutek, i jak chciałaby dać upust tym uczuciom, zaczęła słać łóżko, tupiąc przytem nerwowo nogami.
— Czy djabeł cię opętał, dzisiaj — krzyknął ze sąsiedniego pokoju, nagle budząc się wuj Mikołaj. — Czemu tak hałasujesz? Czy nie możesz dać ludziom spać?
Uspokoiła się, znowu napadła ją chęć wyznania ojcu wszystkiego i już zrobiła krok; gdy nagle nadzieja, że Piotr odszedł tej nocy, nie czekając aż go wypędzą, zatrzymała ją i uspokoiła. Zeszła wesoło, prawie pewna, że znajdzie kuchnię opróżnioną. Zastała Piotra śpiącego, wprawdzie niezupełnie spokojnie, bo głowę trzymał opartą nie o maty, ale o stołeczek, a twarz miał bardzo bladą, w nikłem świetle, jakie z trudem przenikało przez szybkę okna. Zatrzymała się i patrząc na niego, miała wielką ochotę kopnąć tę twarz uśpioną; wszakże nie uczyniła tego, raczej przyglądając mu się dalej, po pierwszym wybuchu wzgardy, poczuła pewien smutek, pewien poryw filozoficznej i chrześcijańskiej wyższości.
— Oto zmartwienie, na jakie są narażeni ubodzy! Mogą być sponiewierani i skopani przez bogate dziewczęta, które ośmielili się pokochać! Ale czy i w gruncie i oni nie są ludźmi? A jeżeli w zamian za miłość zbierają nienawiść, cóżby zebrali, siejąc nienawiść? Czemuż to nie jesteśmy wszyscy równi, na tym świecie? (w duchu pomyślała: wszyscy bogaci).
Westchnęła i wstrząsnęła głową.
— Ostatecznie każdy powinien pozostać przy swojem; biedni z biednymi, bogaci z bogatymi. W każdym razie Piotr postąpił bardzo, bardzo źle, że śmiał podnieść oczy aż na nią, a potem oświadczył się, warjat! Żeby był przynajmniej milczał, albo choć mówił z wdziękiem. Co to za sposób oświadczania się! Bydlę!
Rozzłościła się znowu, ale nie tak gwałtownie.
Pocałował ją tu, dokładnie na tem samem miejscu, niedaleko drzwi. Ach, gdyby ojciec to wiedział!
Piotr spał niespokojnie i gdy podeszła do komina rozniecić ogień, musiał ją poczuć przez sen, bo obudził się nagle. Stał się jeszcze bladszy i zaczął dygotać z zimna, patrzyć na nią z przerażeniem.
— Bydlaku, — rzekła na pół żartem na pół serjo, poruszając popiół — czemuś pozwolił, by ogień wygasł?
Podniósł się i wybąkał:
— Paliło się jeszcze przed chwilą, gdy zasnąłem. Tak prędko wygasło!
Marja poszła po zapałki. Kiedy powróciła, Piotr już był rozpalił ogień krzesiwkiem. Czuła, że pragnie ją zadowolić w najdrobniejszej rzeczy, spodziewając się przebaczenia.
Istotnie począł o nie błagać natychmiast, nieśmiało, podczas, gdy chmurna i szydercza stawiała maszynkę z kawą na kominie.
— Byłem szalony... wybacz mi, Marjo. Pójdę sobie, jak tylko znajdę jakiś pozór, ale nie mów mi nic, Marjo... przebacz mi, ty jesteś taka dobra! Przysięgam, że ci już nigdy nie powiem ani słowa...
Zpoczątku była bardzo zła, wymyślała mu, groziła strasznemi rzeczami, zarzucała wyrazami, ale widząc, że jest ciągle pokorny i cierpliwy, że błaga i przysięga, że żałuje, że nigdy nie odezwie się słowem w tej sprawie, i ona obiecała mu milczenie, byle tylko starał się opuścić dom jak najprędzej i uwolnił ją od swojej osoby.
Ale wybaczyć nigdy, nawet w godzinie śmierci, ani na tym świecie, ani na tamtym!...
W każdym razie zachowała milczenie.
Piotr nawet nie myślał odejść, zachowywał się spokojnie przez kilka tygodni, tembardziej, że bywał dużo nieobecny i nie nocował w domu. Za swych rzadkich powrotów nie mówił do niej nigdy, tylko wpatrywał się tak długo i tak uparcie, że rumieniła się i uciekała od niego.
Później, pomału, delikatnie zaczynał znów szeptać o miłości, nieśmiało zrazu, potem z pokorną szczerością, a wreszcie znowu językiem wielkiego rozdrażnienia.
Pewnego dnia zagroził jej tak otwarcie, że się zabije, iż zadrżała.
— Ależ, Piotrze! Jesteś warjat naprawdę. Nie rób szaleństw, bądź rozsądny. Pomyślę...
Już się nie oburzała; być kochaną przez sługę nie wydawało jej się już widocznie rzeczą tak wstrętną, a Piotr po jej ostatnich wyrazach, które zawierały kocią pieszczotę, czuł się jak w niebie.
Zresztą Marja przez długi szereg dni przyzwyczaiła się mimowoli do namiętnej miłości, jaką ją otaczał; nie zawsze się o nią gniewała, zdawało jej się, że nawet obręb jej fartuszka nie był dotknięty i że sama jest, jak dawniej, wyniosła i niedostępna.
Uważała, że Piotr jest dobry, przystojny i przywiązany, zasługuje więc na miłość dla swych osobistych zalet. Wiedziała, że jest oddany jej całkowicie i nieraz przesadzała jego zasługi, albo przez przyzwyczajenie, jakie się ma w podnoszeniu wartości rzeczy, stanowiących naszą własność, albo dla usprawiedliwienia się przed sobą samą ze swej nieszczęsnej pobłażliwości.
O kochaniu go nie mogło być mowy!... Prawda, powiedziała to samo o przebaczeniu jego pierwszego zuchwalstwa, i nietylko przebaczyła, ale pozwoliła mu pozostać....
Więcej jednak nie było możliwe. Gdyby nawet popełniła szaleństwo i zgodziła się wyjść za niego, czyby jej rodzice nie połamali kości? A coby powiedzieli ludzie, sąsiedzi, miasto, że jedyna córka Mikołaja Noiny tak się poniża? Niepodobieństwo!
Śmiała się w duchu szyderczo i okrutnie, ilekroć myśl, że może pokochać Piotra, myśl niewywoływana i niedopuszczalna, zaświtała jej w głowie. A jednak, gdy był blisko i pożerał ją wzrokiem, nie śmiąc tego wyznać sama przed sobą, miała wrażenie, jakby jej dech zapierało, myśli się plątały, rumieniła się, spuszczała oczy i czuła, że jej ten wzrok wnika do duszy, w mroczne głębiny, w które sama zajrzeć nie ma odwagi.
Ale Piotr już w nie wniknął i w pewnych chwilach, gdy oczy Marji poddawały się w głębokiem oczarowaniu dociekaniom jego spojrzenia, czytał więcej, niż było, i w wielkiej tajemnicy rozpalał się jeszcze straszniejszą namiętnością i zuchwalstwem.
W tydzień po owem nierozsądnem — nie warjuj, Piotrze! pomyślę — zaczął na nowo szaleć i błagać. Lecz ona o niczem nie myślała, a raczej postanowiła go prosić, by sobie poszedł, skończył raz z tą sprawą i dał jej spokój. Cierpiała bardzo i nie mogła już znosić tej niemądrej gry.
Powiedziała mu to szorstko z wielką pychą.
Piotr, rozczarowany w swych prawdziwie nierozsądnych nadziejach, doznał zgryzoty i głębokiego upokorzenia, jak pierwszego wieczoru. Patrząc na Marję, miał gwałtowne zamysły, które mu sprawiły mocny szum w uszach i bicie w skroniach. Opanował się jednak tym razem i zaczął kłamać:
— Wiem, Marjo, że mnie nie chcesz, dlatego, że jestem biedny, ale przyjdzie czas, kiedy pożałujesz tego bardzo a bardzo. Zobaczysz. Zobaczysz. Moja ciotka....
— Co twoja ciotka ma do tego?... — rzekła żywo.
— Co ma do tego? Dowiesz się kiedyś po jej śmierci!
— Ah, skarb! — zaśmiała się.
— Nie wierzysz, prawda? A jednak, Marjo, chciałbym, żeby tak wszystko czego pragnę, się sprawdziło, jak prawdą jest, że któregoś dnia będę mógł nabyć wszystkie twoje grunta i domy.
Marja śmiała się wciąż i rzekła:
— Ależ kupuj, kupuj. Wszystko, co mówisz, może być prawdą, tylko ja ci nic powiedzieć nie mogę. Nawet gdybym się zgodziła, rodzice by mnie powiesili.
— A ty... a ty? — przerwał Piotr.
Odeszła, nie dawszy mu żadnej odpowiedzi i nadzieja ożyła w nim na nowo, jednak ona przez kilka dni unikała go stałe. Dopiero po drugim, nieskończonym tygodniu rozpaczliwego wyczekiwania, ciągłego zwątpienia, nadziei i niepewności przyłapał ją w kuchni przy ogniu.
— A ty, Marjo... a ty? — ponowił pytanie.
— Ah, ja? Ja nie wiem!
Nie wydawała się już dla niego Marją Noina, ale Piotr Benu wydał się sobie królem całego świata. Zatrzymał ją, gdy zmierzała ku wyjściu i z pokorą, a razem gwałtowną namiętnością, zawołał:
— Czemu chcesz odejść? Już teraz wiem. Kochasz mnie, Marjo; powiedz, że mnie kochasz, nie zaprzeczaj!
— Nieprawda, nieprawda, odejdź, daj mi pokój... — rzekła, próbując się uwolnić.
Ale czyniła to za słabo, a Piotr nie miał zamiaru jej puścić. Postawił nawet warunki.
— Dobrze, odejdziesz później. Tylko wpierw powiedz mi, że mnie kochasz.
— Tak, lubię cię — rzekła.

Piotr jednak nie dotrzymał warunków umowy.

IX.

Po tem wszystkiem, co zaszło, Piotr zmienił się bardzo. W pierwszych dniach był jakby odurzony swojem niewysłowionem szczęściem, i miłość Marji, lubo tak upragniona, tak gorąco pożądana, i obecnie wywzajemniana, wydawała mu się wciąż jeszcze rzeczą niemożliwą. Zczasem przyzwyczaił się do wielkiej słodyczy, poweselał i poczuł w sobie jakby nową, utajoną siłę fizyczną i moralną. Zapomniał o niezadowoleniu, nie cierpiał na bezsenność; budził się z największą radością do życia, do pracy, do miłości, czuł podświadomie, jak mu się widnokrąg rozszerza i jaśnieje. Żył jakby w nowym jakimś świecie, w nowem istnieniu i wszystko mu się wydawało piękne i ładne: pobłażliwość, dobroć, łagodność, nigdy nie zaznane, opanowały mu serce.
Ale była to szczęśliwość cicha i zazdrośnie strzeżona. Często Piotr wydawał się jeszcze bardziej, niż zwykle milczący i zamknięty w sobie i tylko oczy mówiły o rozśpiewanej tajemnicy, co wypełniała całą jego istotę. Nigdy, w całem swem życiu, nie czuł się tak szczęśliwy, i wspominając swą nieskończenie smutną przeszłość, miał wrażenie, że po długiem przebywaniu na zimnie i deszczu, znalazł się teraz w jakiemś miłem zaciszu.
Dziwnym trafem nie odczuwał żadnej zazdrości, żadnej podejrzliwości. Może przez pewną zarozumiałość, może dzięki ślepemu zaufaniu do Marji. Stawiał ją tak wysoko, że nie przypuszczał, by była w stanie go zdradzić, a sam w miłości jej dla siebie czuł się bardzo silny i wyższy ponad wszystkich.
W przyszłość patrzył spokojnie i z wiarą. Ciotka zrobiła testament na jego korzyść i dogorywała z każdym dniem. Piotr nie życzył jej śmierci, a przynajmniej nie przyznawał się do tego życzenia; myślał jednak o sprzedaniu spadku i założeniu małego handlu wołami. Była to jego myśl bezustanna. Wiedział, że po roku lub dwóch z każdej setki zrobi tysiąc. W trzy lub cztery lata miał nadzieję przedstawić się wujowi Mikołajowi z kapitałem nie do pogardzenia i poprosić go o rękę Marji.
Noinowie i cały wielki ród ciotki Luizy narobiliby hałasu, ale jeżeliby Marja chciała, a on był w stanie dać jej przyzwoite utrzymanie, co mogło mu zależeć na tamtych? Prawie wszystkie jego myśli obracały się koło tego punktu, który mu się wydawał celem pewnym i postanowionym. Czy pracował w sadzie, w zagrodzie lub w winnicy, czy obchodził zasiewy, rąbał lub ściągał drzewo z gór, czy jeździł po wino i zboże w interesach gospodarza, czy woził korę lub węgiel do Orosei, zawsze myślał o Marji i o sposobie uwolnienia się, zbogacenia, by móc ją poślubić. Był rozsądny, rozumiał, że Marja Noina, chociażby go kochała, nie może połączyć się ze sługą i sam nawet nie chciał tego.
Kochali się tymczasem tak po kryjomu i tak przezornie, że nikt nic nie podejrzewał. W dzień Piotr bywał zawsze poza domem, nawet nie zawsze mógł powracać na noc do miasta. Nieraz przechodziły tygodnie, że nie widział Marji, a gdy się, spotykali przy ludziach, zachowywali się lodowato i obojętnie, unikając spojrzeń i słówka rozmowy.
Marja korzystała nawet z każdej sposobności, by wydać się dumną i wrogą dla niego, krzyczała, strofowała o drobiazgi, a on jej odpowiadał hardo, bez szacunku i kłócili się tak zawzięcie, że wuj Mikołaj uważał za stosowne pośredniczyć, a stawał prawie zawsze po stronie Piotra.
Gdy potem znaleźli się sami, Piotr śmiał się, a Marja uśmiechała, aby go zadowolić, ale w głębi krwawiło jej się serce na myśl, że tak okropnie podchodzi rodziców.
Kiedy Piotr spędzał noce w mieście, Marja czekała, aż wszyscy w domu usną, potem cichutko, z wszelkiemi ostrożnościami schodziła do kuchni i spędzała z nim razem całe godziny. Mówili szeptem; Marja co chwila szła się przekonać, czy rodzice śpią, i wracała.
Piotr opowiedział jej o sobie wszystko, o swojej przeszłości, o chwili obecnej i przyszłej, z najwyższem zaufaniem i szacunkiem, wyznał jej swoje marzenia, projekty, i często, bardzo często wyraz miłość przeplatał się z wyrazem pieniądze.
— Ależ twoja ciotka jakoś nie umiera! — rzekła któregoś wieczora Marja, ściskając mu rękę, żeby załagodzić swe niedelikatne wyrażenie.
— Tak myślisz? — odpowiedział łagodnie.
— Mnie przeciwnie się zdaje, że tego roku nie przeżyje. A wtedy odrazu zacznie się nasze powodzenie, Marjo moja, serce moje, moja piękna Marjo!
Cień jakiś przeszedł pomiędzy niemi. Czuli oboje, że tak mówić nie należy, jakkolwiek ciotka jest taka stara, że śmierć już byłaby rzeczą naturalną i że powinna odejść i zostawić miejsce dla nich, młodych i pełnych życia.
Bywało, i to często, że Marja zapadała w głęboki smutek w obecności Piotra.
— Co ci jest? — pytał jej zaraz z przejęciem.
— Nic. Cierpię.
Wtedy cierpiał i on, łudząc się co do rodzaju jej nieszczęścia. Było to nieszczęście dziwne i zawikłane.
Marja cierpiała, bo kochała, a namiętność wywoływała u niej zjawisko odwrotne jak u niego. Jej widnokrąg zacieśnił się i zachmurzył; miłość, zamiast podniecać i rozradować, napełniała ją zbyt często wstydem i gniewem na siebie samą. Nie zapomniała o swych dumnych marzeniach i oddana niepodzielnie we władzę namiętności, która zadawała kłam tym marzeniom, a w rozumieniu jej środowiska była hańbą bez imienia, — cierpiała dotkliwie.
Nie wierzyła w istnienie skarbu, jakkolwiek myśl o nim pchnęła ją zrazu na niebezpieczną drogę. Zresztą Piotr sam prędko zgotował jej rozczarowanie pewnej nocy, gdy o tem rozmawiali:
— Co tam skarb! Głupstwo! To niema nic do rzeczy, będziemy szczęśliwi i bez niego, ty będziesz moim skarbem, a ja twoim...
Nie odpowiedziała nic, ale uczuła chłód na twarzy i w sercu. Bądź co bądź — to rozczarowanie. Przekonała się, że jednak zawierzyła niepotrzebnie i na chwilę zobaczyła zupełnie jasno położenie, w jakiem się znalazła. Smutny to był wieczór. Jakkolwiek Piotr mówił z ogniem i czułością, słuchała zimna i niechętna jak po otrzymaniu złej wiadomości. Piotr, jak zwykle, chciał być ślepy i wolał wierzyć w jej tłumaczenie, że czuje się niedobrze.
Odeszła prędko i przez całą noc nosiła się z postanowieniem zakończenia tego szaleństwa. Czemu się dała tak opętać, jakiego lubczyku się napiła, jakie czary jej zadano? Coby powiedzieli rodzice, gdyby wiedzieli!
Rzucała się na łóżku, gryzła wargi, wciskała paznokcie w dłonie aż do bólu i starała się narzucie sobie postanowienie, żeby nie schodzić się już z Piotrem na cztery oczy, stronić od niego i rzucie go. Czuła, że grzeszy, kochając wbrew woli rodziców, a miłość jej nie była czysta i szlachetna, bo przysięgła Piotrowi uroczyście, a nie czuła w sobie siły dotrzymania przysiąg. Pomyślała o spowiedniku; ostatecznie wyspowiadawszy się, pozbyłaby się ciężaru z serca, a Bóg jest wielki i miłosierny. Przyszło jej na myśl, że to, co się stało, jest sprawą djabła i modliła się o ocalenie od pokus, wzywając miłosierdzia bożego, by się niebo zlitowało nad nią i uwolniło ją od czarów. Ale nazajutrz znów ją opanowała z większą niż kiedybądź siłą ślepa i głęboka namiętność, i gdy noc zapadła i należało udać się na spoczynek, niewysłowiony smutek ją ogarnął. Jak się położyć, nie zobaczywszy Piotra, jak spać, kiedy on wyczekuje w niepokoju i niepewności? Czuła jakby wielka pustka powstała w niej, nie wiedziała dobrze, czy w głowie, czy w sercu, i chciała płakać, buntować się przeciw przesądom, które jej nie pozwalają kochać otwarcie, tak jakby jej ambicja i pragnienia. były czemś obcem jej własnej woli.
Zeszła, lecz gdy przechodziła przez dziedziniec, niechęć i gniew odezwały się na nowo. Wróciła do swej izdebki i rzuciła się na łóżko z łkaniem. Zażarta walka między rozsądkiem a sercem zaczęła się po raz drugi i na chwilę serce zwyciężyło. Zeszła ponownie, a widząc Piotra, który wyczekiwał jej z upragnieniem, zapomniała zupełnie o dumnych zamiarach ubiegłej nocy. Ale od owego wieczora, więcej niż kiedybądź, zaczął się dziwnie nienormalny proces w jej kociej psychice; powzięte postanowienie w pierwszych chwilach miłości, aby dotrzymać wiary Piotrowi i zostać jego żoną, zachwiało się w swych podstawach, stało się rodzajem meteora, który się zjawia i znika, stosownie do odbicia godziny i światła.
Walka pomiędzy miłością własną a namiętnością, pomiędzy dążeniami serca a rozsądku gorzała ciągle i nieubłaganie. Nadeszła chwila, kiedy Marja nie śmiała badać głębin swych myśli i chwiała się w ustawicznych wahaniach, czepiając się jakiejś złośliwej nici, niby podpory.
Gdy Piotr był nieobecny, dawała się owładnąć dawnym uczuciom i postanawiała zerwać nieszczęsny łańcuch, który ją przykuwał do niego. Ale gdy powracał, ulegała znowu urokowi wielkiej słodyczy; zdawało jej się, że nie mogłaby żyć bez tej fatalnej miłości i karciła się szczerze za swe złe zachcenia. Bolało ją głęboko i poruszało wyrzutami sumienie, gdy Piotr zaczynał mówić o swej niezmiernej miłości, o swem oddaniu i swojej niezachwianej wierze. I gdy on, kochając prawą, szlachetną miłością, z bezwiedną wyższością, czuł, że jasność zalewa mu duszę i całą przyszłość, ona zapadała w głębokie i tajemnicze ciemności.
Każdy dzień, który przechodził, wytwarzał dla niej, w jej niezdecydowaniu, sytuację coraz bardziej przykrą, cierpiała więcej niż zaznawała radości i czyny odzwierciedlały jej brak wewnętrznej równowagi. Od kilku miesięcy nie była już tą gospodarną dziewczyną, co dawniej. Dziwne i niewytłumaczone roztargnienia unieruchomiały jej ręce i zaciągały cienie na twarz. Wuj Mikołaj gniewał się na nią często, że książki nie są prowadzone porządnie, jak dawniej, rachunki się nie zgadzają, a ciotka Luiza zastanawiała się nad jej niezwykłem niedbalstwem. Tak przeszły zimowe miesiące.
Marja nie spełniła tego roku nawet obowiązków wielkanocnych, jakkolwiek o tem zapewniała matkę. Czuła się podwójną grzesznicą, najpierw, bo oszukiwała swoich, w stosunku do Piotra, a następnie, bo łudziła Piotra, nie mając szczerego zamiaru poślubienia go.
Bywała niejednokrotnie tak przygnębioną, że pragnęła śmierci.
Gdy nastały piękne dni, Piotr musiał znowu oddalić się na dłużej; ale gdy tylko mógł, wpadał do domu, przebywając nieraz z niesłychaną szybkością olbrzymie przestrzenie i poświęcając całe noce. Najczęściej gospodarze nawet nie wiedzieli o jego bytności, wpadał późno w nocy i odchodził po zobaczeniu się z Marją.
— Połóż się, odpocznij, jak tylko zajdziesz rzekła mu którejś nocy, odprowadzając go po cichu do bramy.
— Gdzie tam! Jak tylko zajdę, będzie dzień i zabiorę się do roboty — odpowiedział, patrząc na gwiazdy, by zgadnąć, która godzina.
Istotnie nie kładł się nigdy w dzień, nie kradł czasu, który należał do pana, przeciwnie, po bezsennych nocach, kiedy widywał Marję, pracował jeszcze gorliwiej. Czuł się bardzo silny i szczęśliwy, jak młody lew, kochający i kochany, i szczęście pchało go do obowiązku, zwłaszcza do obowiązku względem ojca Marji.
— Czy nie dość, że mu kradnę córkę? myślał.
To też jego zboże wzeszło najpiękniej ze wszystkich łanów, kołyszących się na polach Lollovi, Nuoro i Orane i wuj Mikołaj, gdy przyszedł je obejrzeć w maju, był zachwycony.
— Znakomicie, Piotrze, znakomicie, mój chłopcze. Jeśli będziesz chciał, zostaniesz całe życie w moim domu.
— Oby Bóg dał — odrzekł Piotr, myśląc o czemś, o czem się gospodarzowi nawet nie śniło.
Tymczasem w czerwcu nastały ciągłe deszcze, a potem tak silne nieprzewidziane i przedwczesne upały, że kłosy uschły, zanim jeszcze dojrzały i urodzaj przepadł. Piotr cierpiał strasznie z tego powodu i wpadł w szczerą zgryzotę.
Wujowi Mikołajowi żal go było i pocieszał sługę, jak gdyby to nie on był poszkodowany.
— Do djabła! Toć to nie koniec świata. Jakkolwiek nie jesteśmy bogaci, nie zginiemy z głodu, jeżeli nawet nie zbierzemy wiele. Gdyby tylko tak było z innemi nieszczęściami! — rzekł, patrząc melancholijnie na swoją biedną nogę, a potem podnosząc oczy ku niebu, metalicznemu zupełnie w skwarze popołudniowej pogody.
— Pan Bóg stale zagniewany, i słusznie, bo świat nie był nigdy bardziej przewrotny. Co myślisz o tem, Luizo, czy mam słuszność, czy też nie?
— Myślę, że masz słuszność, — odrzekła.

...W żniwa Sabina straciła ostatnią nadzieję co do miłości Piotra. Poszła żąć razem z Marją, Piotrem i innemi dziewczętami i żniwiarzami ze wsi. Marja przodowała, jak zwykle; wysoka jej postać wybijała się nad złoto kłosów, jak mak płonący.
Nachyleni nad gorącemi kłosami, zmęczeni i spotniali, żniwiarze śmiali się, żartowali i śpiewali w ciszy południa. Porzucone na snopach sierpy błyszczały, jak srebrne półksiężyce, żółty krajobraz leżał jakby senny, a odległe góry zdawały się rozpływać w niebieskich oparach. Słońce opaliło ręce i twarze żniwiarek, twarz Marji stała się miedzianą, kameą, w której oczy błyszczały jeszcze potężniejszym niż dawniej czarem; jedna tylko Sabina była blada, milcząca, i poważna, z oczyma, przesłoniętemi przez włosy, które w słońcu wydawały się jeszcze bardziej złote i tonące w morzu wspomnień i rozczarowań.
Widziała któregoś wieczoru, jak Piotr pocałował Marję za chałupą. Zrozumiała, zdumiała i pogrążyła się w boleści; ale nie powiedziała nic, i nie chciała wiedzieć nic więcej. Zamknęła się w swej smutnej miłości, która, wobec nieprzewidzianej i niepokonanej przeszkody, pogłębiła się jeszcze przez wszystkie męki zazdrości i rozpaczy.

Ale Piotr nie zauważył nawet cichego uwielbienia, co opływało go, jak tajemne szczęście, o którem kiedyś tak poetycznie marzył.

X.

W nocy z siódmego na ósmy września, grupka nuorskich dziewcząt dążyła w milczeniu po źle wytyczanych ścieżkach, które przez hale, szerokie pastwiska i dąbrowy prowadzą ze wsi okolicznych Isuoro ku Gonare aż do góry Orane.
Blade nocne pątnice, wdzięczne nuorskie dziewczęta, udawały się pieszo do kapliczki na Gonare, aby spełnić ślub, ubłagać łaski, lub postawić świecy czy zmówić modlitwę u stóp słodkiej Madonny, która dwa razy do roku wzywa na szczyt swej wysokiej i dzikie] góry tłumy żądne nadludzkiej pomocy, trawione bólem fizycznym i duchowym.
Dziewcząt nuorskich było siedem. Każda miała przy sobie zawiniątko ze śniadaniem i obiadem, a na ramieniu zarzuconą tunikę z grubej wełny do włożenia dopiero śród tłumu świątecznego po przybyciu na miejsce. Trzy szły boso, poza tem jedna miała rozpuszczone włosy i niosła wspaniałą, malowaną świecę. Była to Marja Noina, która spełniała dawny swój ślub.
Przywykła do chodzenia boso i przebiegania pieszo wielkich przestrzeni, nie cierpiała, odbywając tę długą i niezwykłą pielgrzymkę; tylko włosy przeszkadzały jej bardzo, bo świeży nocny wiatr plątał je i rzucał na twarz; ale przykrość osładzał zachwyt towarzyszek podróży.
Ruszając w drogę, wszystkie dotknęły palcem jej głowy, by uchronić włosy od urzeczenia, zazdroszcząc w duszy, błogosławiając głośno.
— Niech ci je Bóg zachowa, Marjo!
— A Pan niech będzie z wami! — odrzekła, śmiejąc się.
Przez drogę powtarzały ten żart świętokradzki i rozmawiały o rzeczach bardzo ludzkich, świeckich,, zapominając dokąd i poco idą. Naraz Marja opamiętała się.
— Módlmy się — rzekła, spoglądając na gwiazdę, która drżała nad głową Gonare jak mała latarnia morska. I zaczęła odmawiać głośno różaniec, a nawet zaintonowała go, ale Róża kolczasta wybuchła tak niemądrym śmiechem, że nie można było ciągnąc dalej.
Wtedy każda pocichu rozpoczęła modlitwę na własną rękę i szły milczące i skupione poprzez łączki wypalone słońcem, lub czarne po niedawnych pożogach. Księżyc szeroko oświetlił opustoszały krajobraz, kilka ognisk pastuszych, zagubionych w tej melancholijnej pustce, migotało tajemnie, jak błędne ogniki za murkami, śród ściernisk i wyschłego złotogłowiu. Daleko, daleko małe kałuże na równinie, powstałe z pierwszych deszczów wrześniowych, dymiły błękitnawą, niezdrową mgłą. Dokoła, na szerokim obwodzie widnokręgu, góry niknęły, otulone przez światło księżyca, a na ten cały tajemniczo milczący świat gwiazdy spoglądały z chłodnego, o głębokim błękicie nieba. Dziewczęta szły długo, blade i ciche, aż nagle przystanęły wszystkie, nasłuchując: słychać było w ciszy, która poprzedza świt, tętent kopyt końskich i zbliżające się głosy.
Wkrótce dopędziła je gromada ludzi, także nuorejczyków, udających się konno na uroczystość. Były tam kobiety i mężczyźni w strojach ludowych, mężczyźni z przewieszonemi rusznicami, kobiety siedzące w tyle za mężczyznami, lub też na siodłach czy okrakiem na małych kobyłkach sardyńskich, które, cobądz napisał o nich nieboszczyk Lessona, są nieszczęsnemi podjezdkami, przypominającemi na wielu punktach owe szlachetne zwierzęta, właśnie przez logudorejczyków zwano cavallerio albo molentes[11]. Śród całej tej gromady wybijał się młodzieniec na wspaniałej białej klaczy, niespokojnej i dumnej, z delikatnym łbem i długim puszystym ogonem.
I sam jeździec miał w swoim wyglądzie coś dumnego, co go wyróżniało. Na czarnem ubraniu błyszczała w księżycu bogata strzelba. Zachowanie jego, poważne i godne, przywodziło na myśl poczciwych błędnych rycerzy i butnych hidalgów hiszpańskich. Można było poznać odrazo w młodym nuorejczyku jednego z principales, to jest z zamożnych wieśniaków, którzy stanowią charakterystyczny szczep, chlubią się pewnem szlachectwem i starożytnością krwi, czytają dzienniki, zajmują się sprawami miejskiemi, jadają przy stole, choćby nawet w kuchni i, gdzie mogą, używają języka włoskiego[12]. Dziwny ród o kocich charakterach, szlachetny, silny, niejednokrotnie wspaniały, prawy i przewrotny, stosownie do okoliczności, ufny zawsze w swą potęgę, prawie jak ów cesarz, właśnie hiszpan, w którego państwie słońce nigdy nie zachodziło.
— Witajcie, nuorejki! — zaczęli wykrzykiwać nowo przybyli, ściągając konie koło dziewcząt.
— Witaj nam, Nuoro! — odpowiedziały wesoło.
— Czy chcecie się przysiąść na konie?
— Czy chcecie pić? — spytał stary jeździec, nachylając się na bok, aby wydobyć z worka czaszę pełną wina.
— Dziękujemy — odrzekła żywo Marja z drwiącym śmiechem.
— Wypijcie sami wasze wino i dajcie waszym kobietom, które mogą pospadać wam z koni! Może wtedy w powrotnej drodze będziecie mogli nas zabrać.
— Doskonale! — zawołał stary, przykładając czaszę do ust i odrzucając w tył głowę, by móc lepiej pić. Kobiety na koniach zaczęły przycinać Marji ostremi wyrazami.
— Witaj, Marjo Noina! — zawołał, zbliżając się, młodzieniec na białej klaczy. — Czy i ty idziesz na uroczystość? Na drodze powrotnej wsadzę cię na mego konia. Jaki masz płaszcz wspaniały! Niech ci Bóg zachowa włosy!
Objął ją całą z góry bystrem spojrzeniem, podziwiając piękną przy świetle księżyca zjawę, która pod ciemnemi falami rozwianych na wietrze włosów wyglądała jak madonna, jak męczennica chrześcijańska, malowana rozkochanym pędzlem artystę odrodzenia na tle dzikiego i opustoszałego krajobrazu.
— Witaj, Franciszku Rosami! — odpowiedziała pogodnie Marja, zadowolona z komplementu i podziwu młodzieńca.
— Czy naprawdę weźmiesz mnie na konia w powrotnej drodze?
— Ależ choćby natychmiast! — zawołał z zapałem. — Słowo honoru!
— Nie, na powrotnej drodze. Tak staje.
— Tak, napewno. Wesołego dnia świątecznego, dziewczęta!
A ponieważ inni wyprzedzili go, pognał, zataczając koniem i oglądając się z uśmiechem za Marją.
Koń wierzgał i bił się w boki długim ogonem. Róża rzekła złośliwie:
— Zrzuci cię na ziemię, Marjo, zobaczysz!
Wkrótce jeźdźcy zniknęli, a dziewczęta, pozostawszy same, zamiast dalej odmawiać przerwaną modlitwę, mówiły długo o Franciszku Rosanie.
— Jest wyniosły — rzekła jedna.
— Gdzie tam wyniosły! — przerwała Marja — czyście nie widziały, jaki jest grzeczny i miły?
— Tak, dla ciebie, bo jesteś bogata! ale dla biednych... — mówiła Róża, zawsze kłująca.
— Co za bogata! Jestem biedna jak tyle innych i to nie ma nic do rzeczy.
— Ale Franziscu Rosana nie jest wyniosły względem nikogo. Chce tylko, aby go szanowano.
— Istotnie. Ma słuszność, bo jest bogaty.
— Ma cztery łąki, jedną obok drugiej, i setki krów. Zobaczymy je teraz; są tu niedaleko Ispiridu Santu.
— Jest radnym gminnym. Żeni się z kuzynką.
— Jeżeli tak, nie chcę z nim wracać — powiedziała Marja, śmiejąc się obłudnie. — Helena Rosana mogłaby być zazdrosna.
— Tem lepiej — wybuchnęła Róża, zawsze ze złośliwością. — W takim razie nie spadniesz z konia.
— Niech jej będzie na zdrowie — rzekła inna.
— Jest brzydki jak pies.
Zaczęła się ostra rozprawa o wyglądzie, o postaci, o oczach i nosie młodzieńca; jedne twierdziły, że ma duże i piękne oczy, ale zdradzieckie, oczy fałszywego człowieka, innym podobała się jego postawa, inne mówiły, że ma nos jak dziób sępa...
Zapaliły się tak, że świt wlewający się powoli na wierzchołki dalekiego Orthobene, świt podobny róży herbacianej, zastał je już na małej i ponurej równinie, która otacza stary, tajemniczy kościółek Świętego Ducha.
Zmęczone obmawianiem biednego Franciszka Rosany, umyły się w strumieniu, śród wilgotnego sitowia, odpoczęły nieco i poszły dalej milcząc, jakby pod wrażeniem tej rannej godziny, bardziej niż kiedybądź smutne i uroczyste w tych miejscach, dzikich i nieuprawnych, gdzie od czarnych murów symbolicznego starożytnego kościółka, co daje nazwę okolicznym ziemiom, wieją wspomnienia dawnych legend feudalnych.
I tak coraz dalej i dalej, przez piaszczyste ścieżki, otoczone sutemi krzakami jeżyny, przez urwiste zbocza, dąbrowy, świeże od bluszczu i paproci, pola dzikich tarnin, pełnych fjoletowych jagód, między olbrzymie skały z granitu o poszczerbionych wierzchołkach, przez które przebijała jaskrawość zorzy, koło stojących wód, zielonych jak żaby, dociągnęła mała karawana do stoków góry Gonare.
Drzewa, rosnące na zboczu, poruszane wiatrem, kołysały się na słońcu, a na szczycie, na najwyższym cyplu, stała kapliczka, wystawiona śród skał, jak wyzwanie wiatrom i nawałnicom, patrzyła, dumając, na cudowną panoramę i wspominała jeszcze średnie wieki i tradycje umarłych czasów. Pamiętała pobożnego Logudora, silnego Gonaria di Torres, który w obawie odległej burzy wzniósł oczy ku niebu, modląc się.
— Wybaw mnie, Panie, a na najwyższej górze, którą spostrzegę, wystawię kościół Twojej Najświętszej Matce.
Gdy burza ucichła, ukazała się we mgłach na widnokręgu błękitna góra w kształcie, piramidy. Pobożny Gonario nie uspokoił się, dopóki na tej górze, która potem wzięła od niego imię, nie stanęła na 1120 metrów nad poziomem morza, mała, marząca świątynia.
Pątnice z Nuoro uczyniły pobożnie znak krzyża skoro tylko ujrzały zdaleka stare mury kościółka i odpoczęły znowu. Marja wyciągnęła z kieszeni grzebień, poczesała stargane przez wiatr włosy, a gdy znów zarzuciła je na plecy, wspaniałe, pełne granatowych odbłysków na słońcu, puściły się w dalszą drogę, wspinając się teraz na górę i zapuszczając się w głąb lasku.
Dopiero wtedy zaczęły spotykać ludzi, całe karawany mężczyzn, kobiet, dziewcząt, dzieci, z Orune, z Bitti i Lula, z dzikich i malowniczych lasów, zagubionych na stokach potężnych gór północnych. Wszyscy wracali pieszo lub konno po wysłuchaniu pierwszej mszy na Gonare. Stroje ich były prawie takie same, tylko wieśniacy z Orune wydawali się bardziej wytworni i smukli. Mężczyźni, silni bruneci, z czarnemi bystrem i oczami, o dzikim pierwotnym wyglądzie, ubrani w wełny, w szarsze ze skóry, przypominali mastrucatus latrones Cycerona.
— Witaj, Nuoro — rzekli swą hardą wymową.
— Witaj, Orune, witaj Bitti — odrzekły dziewczęta. Wyżej spotkały ludzi z Olzai, charakterystycznej wioski, znanej z nadzwyczajnej i niemal chorobliwej pobożności mieszkańców, dalej urocze dziewczęta z Gavoi, w czerwonych kapturkach, delikatne, białe blondynki. Przed przybyciem na miejsce uroczystości pomieszały się z tłum em przybyszów z Orane, którzy wspinali się jakby procesją ze swojej niedalekiej wsi.
Drogi były natłoczone ludźmi, nędzny lasek z rzadkich karłowatych dębczaków rozbrzmiewał glosami, a z góry, z miejsca uroczystości, dochodziły zmieszane krzyki, śmiechy i szepty zgromadzonego tłumu.
Piękne dziewczęta z Orane, bezsprzecznie najpiękniejsze z okolicy, szły coraz liczniej, całe różowe pod biała opaska, która owijały głowy, w purpurowego, koloru krwi, gorsecikach. Tłum rósł, z każde] scieżyny, z każdego lasku napływały konie, piechury, psy, ludzie z Barbagia i z Marghine, blade kobiety z Goccano w ubraniach z ciemnego sukna, o ogromnych arabskich oczach, pasterze z Orgosolo w wełniakach, które przypominały jeszcze sardów pellitów i strojnisie dorgalejczycy o długich rafaelowskich kędziorach i helleńskich kształtach, odziedziczonych po jolejczykach, z nieodzownemi końmi, objuczonemi winem, i baronejczycy w lekkiem skórzanem obuwiu nie wydającem żadnego szmeru, stąpający bezszelestnie, którzy drapali się na górę Gonare, sprzedać owoce z bagnistych dolin.
Marja doznała lekkiego oszołomienia, znalazłszy się w ciżbie, śród grupy mężczyzn, którzy podziwiali ją nazbyt widocznie. Rozejrzała się po różnobarwnem błoniu i nie spostrzegła żadnej kobiety z rozpuszczonemi włosami; zrozumiała wtedy, czemu jej się tak przyglądają, zarumieniła się i spuściła oczy, udając, że się modli.
Słońce było już wysoko i paliło mocno w lesie, kiedy przybyły do obozowiska kramarzy, śród napół zrujnowanych bud, gdzie kilka rodzin z Nuoro i z Orane spędziło nowennę, poprzedzającą święto. Tam tłum się zatrzymał. Kościół wznosi się jeszcze wyżej, na ostatnim cyplu góry.
Marja i towarzyszki przystanęły również, składając tłomoki pod drzewem.
Ludzie roili się dokoła po dzikim lasku karłowatych, szarych dębów o krótkim cieniu, pełnym krzaków i wyschłych zarośli, naprawdę odludnym i tak niepodobnym do majestatycznej, świeżej piękności lasków Orthobene. Niezliczone konie wszelkiej maści, przywiązane do drzew, obwąchiwały ziemię, łudząc się, że się pasą. Wędrowni kupcy, których blaszane towary błyszczały na słońcu, wykrzykiwali głośno ceny, a kobiety z Tonaro, dumne w swoich obcisłych i szorstkich samodziałach, nieme, blade, nieczułe na słońce i na ogłuszające krzyki, piłowały ostremi nożami rozpuszczające się w gorącu białe migdałowe placki i odmierzały orzeszki i orzechy.
Pod chatami z wiech kupcy, przybyli Bóg wie skąd, wystawiali okazyjne materjały, szkarłaty i sukna, brokaty i pstre wstążki, wzorzyste perkale, płótna i chustki o żywych kolorach, wełniane w kwiaty i z frendzlami. Dalej rozłożyli się sprzedawcy słodyczy i wina, a koło nich roił się tłum ludzi z różnych wsi, dalecy znajomi, którzy się dzisiaj spotkali przypadkiem. Tu i ówdzie przewinął się pomiędzy nimi ktoś ubrany z miejska, święto Gonare bowiem, jak wszystkie wiejskie święta w Nuoro, jest wyłącznie ludowe. Śród swoistych barwnych strojów chłopskich razi ubiór nie ludowy, i nieraz mieszczance, zabłąkanej pomiędzy tuniki ze szkarłatu czy aksamitu i krótkie spódniczki, ludzie przyglądają się ciekawie, a bywa, że i przytną jej ostro z powodu niewłaściwego ubrania.
Marja i towarzyszki zjadły śniadanie, siedząc na ziemi, potem przybrały się w tuniki i ruszyły na mszę do kościoła. Szeroka ale stroma ścieżka, zrobiona z wyciętych w kamieniu schodów, wiła się śród olbrzymich i coraz dzikszych krzaków i pokręconych drzew, jarząca od barwnych strojów, nad któremi jednak górowały biel i czerwień pięknych kobiet z Orane.
W miarę, jak Marja wspinała się po ścieżce, ludzie, przed nią i za nią, a zwłaszcza młodzież, schodząca z kościoła, odwracała się i przystawała na chwilę w podziwie.
— Skąd jest ta dziewczyna?
— Z Nuoro.
— Nie, co znowu, jest z Orotelli.
— Nieprawda, jest z Orane.
— Skąd jesteś, piękna? — zapytał zuchwale jeden z nich.
— Z domu djabła — rzekła Róża.
— Z Nuoro — odpowiedziała skromnie Marja.
— Niech żyje Nuoro! — zakrzyknięto dokoła.
— Vivat Nuoro i piękne dziewczęta!
— Niech żyją, głupie mózgownice — rzekła Róża półgłosem, zazdroszcząc Marji, która uśmiechnęła się z radością.
Od czasu do czasu, sród kamieni u ścieżki wznosił się smutny i poważny stary krzyż; przy każdym z nich jeden lub dwu żebraków wyciągało rękę po jałmużnę i głośno opowiadało swoje niedole. Dziwne wrażenie sprawiały obok siebie ta wspaniała i dzika w swej piękności przyroda, której widnokrąg za każdym krokiem się rozszerzał, z nagromadzoną nędzą ludzką, z całą jaskrawością, narzucającą się spojrzeniu. Żebracy to jeden z najbardziej charakterystycznych rysów wiejskich świąt sardyńskich. Nieraz przez cały tydzień obsiadają najgęściej uczęszczane drogi i ścieżki, powtarzając bez przerwy te same wyuczone na pamięć, długie, miarowo recytowane zdania, które malują ich nieszczęście i kalectwo i mają być rozdzierające, a są tylko nudne i nieszczere. Przechodnie, albo z litości, albo licząc się z tem, że są widziani, nie skąpią nigdy jałmużny. To też żebracy powracają ze świąt z wypchanemi torbami i udają się natychmiast na inne uroczystości, podczas gdy uczestnicy świąt przywożą próżne sakwy.
Zdarzają się całe rodziny cygańskie, kaleki prawdziwe lub podrabiane, bez dachu i bez kołyski, wiecznie wędrujące piechotą: niewidomi dźwigają na ramionach ułomnych, głuchoniemi prowadzą za rękę ociemniałych, dziwne kompanje włóczęgów, na których widok mimowoli wielki smutek nas ogarnia, bo przy ich spotkaniu wychodzą na jaw prawdziwe, głębokie nieszczęścia życiowe.
Chodzą tak ze święta na święto, przebiegając Sardynję pieszo, od gór Nuorskich do gór Gallury, od wyżyn Goccano do równin Campidano, ciężej zarabiając na chleb niż jacybądź pracownicy.
Marja dawała każdemu żebrakowi po soldzie i portmonetka jej opróżniła się prawie zupełnie, gdy nareszcie dotarła do kościółka, bardziej jeszcze starego i zniszczonego niż się wydawał z dołu. Za to z małej równinki, która go otaczała, świat ukazał się olbrzymi i panorama była zachwycająca.
Marja z towarzyszkami weszły natychmiast do kościoła, gdyż przenikliwy dzwonek nad poszczerbionym murkiem zwiastował rozpoczęcie ostatniej mszy.
Wnętrze kościółka nie miało w sobie nic ciekawego ani pociągającego: zakurzone i smutne ściany, czarna balustrada, mała, blada Madonna w skromnym ołtarzu, stare miniaturowe i robaczywe organy, wspaniały warkocz z czarnych włosów, zwisający z pomiędzy krat balustrady, trzy stare obrazy, tajemnicze, czarne i dziwaczne, zapewne pochodzące ze szkoły co się nazywa sardyńskiej, może dzieło jakiegoś nieznanego Mugana — oto wszystko. Kościół był już nabity wiernymi i Marja z trudnością mogła się docisnąć do ołtarza i postawić swoją świecę. Oparty o balustradę, w postawie arystokratycznego sardyńczyka, stał Franciszek Kosana i drgnął cały, gdy włosy Marji musnęły mu rękę. Zatrzymał dziewczynę i z uśmiechem zapytał cichutko:
— Dawnoście przyszły?
— W tej chwili — rzekła, nie przystając. Postawiwszy świecę, uklękła i chciała się modlić; ale nie szło jej to jakoś z zapałem i szczerością. Myśl uciekała, modlitwa była roztargniona i powierzchowna. Czuła obecność Franciszka Rosany i jego bystre oczy, utkwione w nią uporczywie. — Czemu mi się tak przygląda? — myślała. Wszyscy patrzyli na nią, ale nie tak jak on, w jakiś szczególny sposób, z zachwytem i uśmiechem tak wyraźnie skierowanym do niej. — Dlaczego? Dlaczego jej zaproponował zaraz, że ją wsadzi na swego konia na powrotnej drodze?
Czuła, że Franciszek umieścił ją umyślnie tu, przy balustradzie, by ją lepiej widzieć i by móc na nią czekać i wyjść razem z kościółka.
Marja słyszała jak nieraz mówiono, że Franciszek Rosana nigdy nie patrzy nikomu prosto w oczy, nawet, gdy z kim rozmawia; uchodził przeto za nieszczerego i był antypatyczny dla wielu ludzi. Co za niegodziwa złośliwość! Pomyślała, że, przeciwnie, nikt jej nigdy tak głęboko w oczy nie zajrzał.
Rozpoczęła się msza i Marja usiłowała się skupić. Podniosła się, gdyż ludzie zaczęli się tłoczyć aż do stopni ołtarza. Nad głowami stojących, przez otwarte drzwi widne były w kwadracie żywego światła jeszcze tłumy ściśnięte, stłoczone na równince i niżej, na urwiskach. Marja odwróciła się, lecz zamiast doznać pożądanego skupienia, uczuła jeszcze większe roztargnienie. Nigdy dotąd nie była świadkiem tak wspaniałego i równie imponującego widowiska, zalanego takiem światłem, takiemi kolorami, nawet w katedrze nuorskiej w czasie Wielkiego Tygodnia. Widziała tu stroje z piętnastu czy dwudziestu wsi, twarze o przeróżnym typie i wyrazie, stare, hieratyczne głowy pasterzy i fenickie profile, i ogorzałe oblicza śmiałych wyspiarzy z gór, o długich lombardzkich kędziorach, którzy poprzez wieki zachowali jeszcze w Sardynji coś z dawnego męstwa, i złocone profile madonn łacińskich, i duże saraceńskie oczy koloru nocy, i usta czerwone jak granaty Cedrynu, i policzki białe jak śnieg na Gennargentu.
Było to małe morze głów niespokojnych, żółtych, czarnych, rudych, białych, gołych, okapturzonych, owiniętych po żydowsku, po arabsku, po bizantyjsku, w szerokie chustki z frendzlami, ciemne, granatowe, w smutne mantyle lub białe, nakrochmalone opaski.
Marja spostrzegła wreszcie jeszcze pięć czy sześć kobiet bosych z rozpuszczonemi warkoczami, ale żadna nie miała tak wspaniałych włosów, jak ona. Kiedy przy podniesieniu, nie mogąc uklęknąć, schyliła głowę z piersią podaną naprzód, wspaniałe fale jej włosów dotknęły ziemi. Mały chłopak wiejski, który służył do mszy, obejrzał się ciekawie dwa czy trzy razy. Marja zauważyła swego nowego wielbiciela, tknięta niezwykłem podobieństwem jego szarych oczu do oczu Piotra Bernu. To samo spojrzenie, ożywione tem samem metalicznem i magnetycznem światłem. W uroczystej ciszy tłumu przypomniał jej się nagle Piotr. Myślała o nim przelotnie w czasie drogi, ale po spotkaniu konnej karawany z Nuoro, zapomniała nawet o jego istnieniu. Obecnie przypomniał jej się niespodziewanie przez jasne i głębokie spojrzenie chłopca. Wstając z klęczek, musiała się odwrócić, aby uwolnić rąbek tuniki, który przycisnęła kolanem sąsiadka, i spostrzegła, że Franciszek wciąż jeszcze jej się przygląda; oczy ich nawet spotkały się, lecz szybko odwróciła głowę i do końca mszy już nie patrzyła za siebie. Jakiż ten Franciszek Rosana był czarny i brzydki! Cały jego majątek i wytworne wzięcie, czernie były wobec jasnych i czystych oczu Piotra Bernu? niemniej od tej chwili Marja poczuła, że dziwny czar, dręczący i pociągający zarazem, jaki ją łączył z Piotrem, zerwie się stanowczo i to za sprawą brzydkiego człowieka. Poczuła z tego powodu jakiś niewytłumaczony smutek, lud tymczasem śpiewał swoje Gosos[13] na tęskną i spokojną nutę, rzekłbyś hymn, dźwięczną i poważną muzykę samej tej przyrody, gór, jasnego jesiennego zachodu w uroczystem zaróżowieniu olbrzymiego, samotnego i wysokiego widnokręgu:

Sas roccas distillan perlas,
Sas mattas grassias e donos!
Cun milli boghes e tonos
T’acclaman sas aes bellas,
Sas relughentes istellas
Falan pro t‘incoronare.[14]



XI.

Wyszedłszy z kościoła, Marja zebrała włosy, i splotła je w dwa grube warkocze, które upięła mocno nad szyją na tyle głowy i owiązała głowę ciemną chusteczką.
Towarzyszki zginęły w tłumie. Starała się je odszukać, ale zrobiwszy parę kroków, natknęła się znowu na Franciszka.
— Dokąd idziesz? — zapytał, zatrzymując się przed nią.
— Chodź ze mną, gdzie biegają teraz konie. Widzisz, tam są wszyscy z Nuoro.
Poszła za nim, a on zaczął jej znowu prawić komplementy, aż zbliżyli się do grupy nuorskich ludzi, zebranych między dwiema ogromnemi skałami na brzegu równinki, na południe od kościoła. Stamtąd rozciągał się widok na małą płaszczyznę, przeciętą świerkami, gdzie się odbywały wyścigi. Konie, widziane z tej wysokości, wyglądały jak myszy, ujeżdżane przez lilipucich jockey’ów. Tłum rozlał się po równinie, naciskając na niżej stojących, ogólnie rozmawiano o wyścigach, ale bez zbytniego zapału i bez zakładów. Biegały najlepsze konie z okolicy, a nagrody stanowiły woły, pieniądze i sukna, brokaty i aksamit.
Marja bawiła się wybornie; poniżej widziała gromady kobiet z Orotelli, które podawały sobie z rąk do rąk maleńki flakonik, maczały w nim mały palec, a potem pocierały nabożnie oczy, kładąc żarliwie znak krzyża.
— Co one robią? — zapytała Franciszka.
Pochylił się przez skałę i zasięgnął wiadomości.
— To cudowny olej z lampy Przenajświętszej Marji Panny, który chroni oczy lub leczy je z choroby — rzekł, śmiejąc się, z przesadzoną ironją.
Ale Marja się nie śmiała, bo wierzyła w te rzeczy, i rzekła:
— Mama cierpi często na oczy, zawiozę jej trochę tego oleju. Ale jak to zrobić? Zaraz, zaraz! Hej ludzie z Orotelli! — zawołała głośno, wychylając się z za skały.
— Czego chcesz? — zapytała z dołu jakaś dziewczyna, zadzierając głowę.
— Czy możecie mi dać trochę poświęcanego oleju?
— Dlaczego nie? Zejdź do nas; ale zdaje się, że twoje piękne oczy nie potrzebują lekarstwa.
— Kto to wie? Czy dasz mi ten flakonik?
— Wszystkiego ci nie dam. Weź teraz, więcej nie mam.
— Nie, jeżeli wezmę, to wszystko. Dam ci na niego lira. Chcesz?
— Nie mogę.
Marja podwoiła cenę, ale nie doszły do porozumienia.
Tymczasem Franciszek zbliżył się do młodego człowieka, może jakiegoś studenta, który, stojąc sam pod skałą, robił notatki ołówkiem i przyglądał się widokowi przez wojskową lornetkę.
— Witam — rzekł z pewną godnością. — Czy pan przygotowuje korespondencję do dziennika?
Młodzieniec chciał mu zaimponować.
— Skąd do dziennika! — rzekł z impertynencją, patrząc jednem okiem w odwróconą lornetkę, w której się odbijał zmniejszony obraz Franciszka. — Zbieram dane topograficzne, bo może tu się wystawi fortecę.
— Do djabła! A w jakim celu? — zapytał Franciszek, udając, że wierzy. — Może dom zdrowia?
Student przygryzł koniuszczek chudych wąsików i spytał: — Skąd pan jesteś?
— Co za cudowny widok? Czy mogę spojrzeć przez lornetkę? — zapytał Franciszek i spojrzał w dal.
Ze szczytu Gonare w dzień pogodny widać brzegi morza i duży kawał Sardynji, ale tego dnia mgła zasnuwała morze i znaczną część widoku.
— Niech pan spojrzy na Sarule, — rzekł młody człowiek, wykręcając lornetkę na nosie Franciszka. — Jest wyraźny i bliski. Widać dobrze całą Barbagię i Logudoro i Baronię i Marghine. Djabelna mgła, musiała przyjść właśnie dzisiaj! Niech pan patrzy teraz w tę stronę: oto dolina Macomer. Tam — zakończył z tragicznym gestem — zgasły ostatnie pioruny Arborei wraz z porażką don Leonarda z Alagonu.
— Kiedy? — zapytał Franciszek.
— W roku 1498 — wyrecytował bez namysłu student.
— Szczęśliwy pan, że tak pamięta — rzekł ze śmiechem Franciszek.
Po skończonych wyścigach ludzie zeszli się znowu na miejscu, gdzie odbywało się święto; został tylko przy swojej skale na słońcu i na wietrze mały literat, czekający na rozejście się mgły.
Schodząc do połowy górskiej drogi z Franciszkiem, który jej już nie odstępował, wyraźnie ubiegając się o jej względy, Marja zobaczyła pięć czy sześć kobiet z Alà, jak kolejno opierały się o skałę, przeciętą przez naturalne brózdy. Następnie skrobały skałę, zbierały szczyptę wapiennego proszku, zawijały go w papier i chowały nabożnie.
— Co tu jest? — spytała Marja, zatrzymując się.
Staruszka z Alà, jednooka i z twarzą jakby wystruganą z drzewa, oparła się mocno o skałę, robiąc znak krzyża.
— Tu, — rzekła, patrząc swem jedynem okiem na Marję — tu oparła się Najświętsza Panna, gdy wspinała się na górę do Swego kościółka. Kto się tu oprze, ustrzeże się przed bólem w ramionach, a proszek z tego kamienia leczy febrę.
— O ile się nie mylę, — rzekł po włosku Franciszek ze zwykłą ironją — jest to góra cudowna. Olej, proszek, kamienie. Możemy posłać lekarzy do czarta.
Staruszka z Ala przeszyła go całą mocą swego jedynego oka, a Marja rzekła z pokorą:
— Idź, niedowiarku! Uśmiechnął się z pewnem politowaniem, gdy spostrzegł, że i ona opiera się o skałę, dotyka jej i zbiera proszek; ale miejsce uwolniło się i zanim nadeszły inne kobiety z Nuoro, powziął myśl śmiałą i pełną galanterji. Poskoczył, pocałował skałę w miejscu, gdzie Marja złożyła pocałunek i oparł lewe ramię o cudotwórczą brózdę. Marja zdziwiła się i roześmiała, a śmiejąc się, pokazała Franciszkowi Rosanie cały czar dołków. Nie pożałował, że ją skłonił do śmiechu, pomyślał nawet, że byłby chętnie oddał Madonnie dwie swoje najpiękniejsze krowy, gdyby dając spokój wszelkim przesądom, mógł choć leciutko dotknąć serca Marji.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał.
— Ba, z ciebie, który wierzysz i nie wierzysz.
— Słuchaj, — rzekł Franciszek, strzepując ręką z rękawa białą plamę, pozostałą z dotknięcia głazu — to wszystko głupstwo. Oparłem się o skałę, boś ją pocałowała, i gdybym tędy przechodził tysiąc razy, robiłbym to zawsze, tak jakby ta cała historja była prawdą.
— Jezu, Jezu! — krzyknęła Marja, potrząsając głową i poszła naprzód, niby zgorszona.
Dogoniła towarzyszki, którym pilno było na placyk, aby porobić pewne zakupy przed powrotem.
W godzinę potem cała karawana nuorska w komplecie zjeżdżała ku polom Świętego Ducha, gdzie zamierzała zatrzymać się na obiad. Franciszek Rosana był bezsprzecznie najszczęśliwszym z pielgrzymowanie wyglądał już na rycerza, ani na hidalga, ale wprost na zwycięskiego imperatora. Oprócz najpiękniejszego konia, który rżał wesoło i drżał całem ciałem, Franciszek miał za sobą na siodle najpiękniejszą dziewczynę z Nuoro, która siedziała, pewna i nieustraszona, jak bogini.
Obraz tej bogini prześladował Franciszka Rosanę od kilku miesięcy; często nie pozwalał mu spełniać należycie obowiązków radnego gminnego; często towarzyszył mu w samotnych wyprawach wierzchem, jakie odbywał na swoje hale, rojne od krów i byków. Od niejakiego czasu nosił się z myślą o małżeństwie; miał lat trzydzieści, siostry jego i bracia byli wszyscy na swojem, on tylko mieszkał sam w domu ojcowskim, niegdyś tak pełnym i wesołym, i nudził się nieraz porządnie.
Jedna z sióstr, która bywała u Noinów, poradziła mu raz Marję na żonę. Nie znał jej dobrze i chociaż słyszał pochwały o jej piękności, o uczciwości i gospodarności, nie słuchał rady siostry. W żyłach Rosanów płynęła krew wielkiego rodu, krew tych principales, którzy są arystokracją ludu sardyńskiego, często szlachetniejszą i bardziej majętną od panów rycerzy.
Marja nie była znów tak bogata, a jeżeli matka pochodziła z dobrego gniazda, nie wiedziano, skąd się wywodzi wuj Mikołaj.
Siostra Franciszka jednakże nie ustawała w zabiegach i sprawiła tyle, że on, człowiek o pewnym poziomie, ale dający się łatwo powodować, poszedł którejś niedzieli na sumę, umyślnie, żeby zobaczyć Marję.
Spodobała mu się aż zanadto i powiedział siostrze:
— Wiesz, przyjrzałem się dobrze tej pannie. Jest piękna, podoba mi się. Postaram się teraz zobaczyć ją w jej domu.
Istotnie wszedł do domu Noinow pod pozorem sprzedania wujowi Mikołajowi pary wołów i ujrzał Marję, która bosa, zajęta, źle ubrana, spodobała mu się jeszcze więcej niż poprzednio.
Ale nie zdobył się na to, aby zakochać się w niej całkowicie; myślał o niej, widywał ją z przyjemnością, nawet często szukał jej umyślnie, lecz czas mijał, a on nie robił stanowczego kroku. Może nie byłby się nigdy zdobył, gdyby nie spotkanie na Gonare. Widok Marji z rozpuszczonemi włosami, temi cudnemi włosami, o stalowym połysku, które drżały na wietrze, w oprawie owej tajemniczej i nastrojowej nocy, na tle milczącego krajobrazu, wywarł silne wrażenie i w sielsko-czułem sercu Franciszka obudził niewysłowione pragnienie zachwytu i nieodzowną potrzebę kochania.
W jednej chwili, w mgnieniu oka, w błękitnym półcieniu rozpływającej się nocy i zachodu księżyca, sród ludzi głośnych i uśmiechniętych, Franciszek Rosana poczuł coś, jakby nieprzewidziane postanowienie poślubienia Marji i zaludnienia opustoszałego domu jej dziećmi.
Gdy zjeżdżali z góry, zaledwie poczuł, że Marja opiera się delikatnie o jego ramię i obejmuje go ręką w pasie, odrazu przy pierwszych zakosach ścieżki oddalił się umyślnie od towarzyszy podróży, przejęty wielką, słodyczą, zadowoleniem i bynajmniej nie ukrywaną dumą. Róża, siedząc na podjezdku, za plecami człowieka żonatego, zaczęła już kłuć, plotkować, popędzać z całą złośliwością swego jeźdźca i towarzyszy, aby nie zostawiali Franciszka samego z Marją i nie dali im możności rozmawiania swobodnie i w tajemnicy.
Przed przybyciem do kościółka Św. Ducha gromadka zeszła z koni i zasiadła do obiadu w malowniczej dąbrowie, dzieląc się zapasami, przyniesionemi z Nuoro, i słodyczami, zakupionemi na Gonare. Franciszek siedział obok Marji i wybierał dla niej najlepsze kawałki, niewyczerpany w objawach najwyższej uprzejmości.
— Patrz, patrz, — szepnęła Róża do ucha sąsiadce Czy nie gruchają? Do djabła, kamienie to widzą. Powiem dziś jeszcze Helenie Rosana. Padnie ze złości.
— Co cię to obchodzi? — odparła tamta. Chyba, że jesteś zazdrosna?
— Zazdrosna o tego jeża? — powiedziała głośno Róża.
— Kto jest jeż? — spytała jedna z towarzyszek.
— Ty! odrzekła z bezczelnością Róża.
Marja zrozumiała o co idzie i zarumieniła się, patrząc ze wściekłością na złośliwą dziewczyną. Mój ty Boże! Franciszek Rosana był naprawdę brzydki, a prócz pańskiej postawy, która nakazywała szacunek, i wspaniałych, oczu, które patrząc na Marję, powlekały się nieskończoną słodyczą, nie miał w sobie nic pociągającego. Był ziemisto blady, z wystającemi szczękami, na których słabo się znaczył rzadki czarny zarost, niskie czoło miał chmurne, podejrzliwe, a orli nos i nerwowe kanciaste ręce nadawały mu w pewnych chwilach wygląd drapieżnego ptaka. Jednakowoż był dobrze ubrany, obuty elegancko, jak pan; jedwabny sznurek, wiszący na granatowym aksamicie ubrania, kazał się domyślać zegarka; w kieszeni, poza dobrze wypełnionym portfelem, miał białą uprasowaną chusteczkę do nosa z monogramem; zważywszy na to wszystko od paru godzin Marja zaczęła go uważać za bardzo sympatycznego.
Pomimo przykrych słów Róży, podobał jej się jeszcze bardziej po obiedzie, kiedy podprowadziwszy ją do murku, pokazał w oddali, na tle lasku, gromady pięknych krów, pasących się majestatycznie w ciszy południa.
Należały do niego, Franciszka Rosany, a i hala i las, gdzie tylko można było okiem sięgnąć w głąb dąbrowy, czy po pastwiskach pełnych siana, czy na wody bieżące — wszystko było jego. Około godziny trzeciej osiodłano znów konie i kompanja wyruszyła hałaśliwie w dalszą drogę. Słońce, które zaczęło się opuszczać, nie paliło już tak gwałtownie żółtych, pustych przestrzeni, leniwy strumień Św. Ducha odbijał sitowia i krzaki jeżyn i siał zielonemi iskrami pod nogi koni.
Łagodność a zarazem gorącość była w krajobrazie słonecznym pod mocno granatowem niebem. Franciszek wciąż dawał ostrogą swemu pięknemu koniowi, wciąż wyprzedzał pozostałych, a gdy był od nich daleko, stawał, by na nich zaczekać i pod tym pozorem odwracał się na siodle, patrzył w twarz Marji i mówił jej miłe rzeczy. Ona spuszczała oczy, śmiała się i pokazywała dołki, co do reszty odbierało przytomność jeźdźcowi.
Gdy dojechali do gościńca, na godzinę przed Nuoro, Franciszek oświadczył się bez ogródek. Powiedział, że kocha ją oddawna, i jeżeli przystanie na jego prośbę, oświadczy się rodzicom, i będą mogli się pobrać przed Adwentem.
Marja przewidywała, że taki będzie koniec wszystkich komplementów i uśmiechów tego dnia, ale zmieszała się bardzo. Opadło ją przemożnie żywe, gorące wspomnienie Piotra. Zdawała sobie całkowicie sprawę z niegodziwości, jaką popełni, zdradzając swoją miłość; pomyślała, że Piotr albo umarłby z bólu, albo się zemścił, ale nie umiała odrzucie propozycji Franciszka.
— Zobaczymy — rzekła z wielką powagą. To nie są sprawy, które możnaby rozstrzygać na poczekaniu. Sam rozumiesz, że trzeba się nad niemi zastanowić, bo tu idzie o całe życie.. Mam słuszność, czy nie mam?
Franciszek zamyślił się, a potem rzekł:
— Zapewne. Ale w każdym razie możesz mi coś powiedzieć, jeżeli jesteś wolna.
Marja zagryzła wargi i spojrzała przed siebie, daleko. Przez chwilę miała szlachetny zamiar wyznać mu wszystko, ale zarumieniła się zaraz, zawstydzona ta myślą niemądrą i niebezpieczną.
Jakżeby nisko upadła w oczach Franciszka Rosany, gdyby się dowiedział!... Jak mogła pomyśleć o czemś podobnem!
— Jestem wolna, — rzekła — lecz musisz mi koniecznie zostawić czas do namysłu.
— Jak długo?
— Conajmniej dwa tygodnie.
— Zadużo — szepnął ze smutkiem. — Ale niech będzie.
Więcej nie powiedział; uścisnął tylko jej rękę, która leżała ha jego haftowanym pasie, jakby mówiąc: „nie wymkniesz mi się“. Z ognistych spojrzeń, jakie jej rzucał, odwracając się, zrozumiała, że ją kocha bardzo, może tak samo jak ten biedny Piotr Benu.
Po przybyciu do Nuoro i wspólnym wjeździe tryumfalnym całej kompanji, Franciszek zaproponował jeźdźcom, żeby każdy odstawił do domu towarzyszkę, która z nim jechała na koniu. W ten sposób mógł przebyć z Marją całe miasto. Minęli też jego dom, a wtedy powiedział:
— Widzisz, te cztery okna nad bramą są nasze. To mój dom. Czy przyjdziesz tu, Marjo?
Spojrzała: dom był stary, ale dobrze zachowany, okna miał świeżo pomalowane na zielono.
— Za domem jest ogród, z pięknem drzewem migdałowem, z granatami i szpalerami. Czy byłaś tam kiedy? Jest też podwórko i studnia.
— Gdzie mnie wprowadzi Piotr Benu? — pomyślała Marja ze smutkiem. — Może do nory ciotki Toni!
— Czy przyjdziesz, Marjo? — powtórzył Franciszek pieszczotliwie.
— Nie wiem jeszcze.
— Ale dom i miejsce ci się podobają? W lecie tak jest przyjemnie chłodno w ogrodzie. Podczas karnawału ulica jest niezmiernie ożywiona.
— Salude sos festareros![15] — zawołały sąsiadki Franciszka, wychodząc na próg. — Czy bawiliście się dobrze? Czy przywieźliście nam placka migdałowego?
— Kumo droga, zgubiliśmy go po drodze, bo myszy przedziurawiły nam worki — żartował Franciszek, gdy tymczasem Marja kłaniała się głową, uśmiechając się do kobiecinek, które jutro, pojutrze mogły zostać jej sąsiadkami.
Ciotka Luiza, już powiadomiona o powrocie Marji na koniu Franciszka Rosany, czekała w bramie, sztywna, spokojna, pełna godności, jak tłusta, obojętna kotka.
Gdy tylko ujrzała na zakręcie ulicy nastawione uszy końskie i rękę Franciszka na dłoni Marji, poczuła natychmiast w subtelnej przenikliwości, że coś zaszło albo zajdzie niechybnie. To też przyjęła jeźdźca, który, nie schodząc, pomógł zsiąść Marji, tysiącem uroczystych pochlebstw i uprzejmości. Prosiła, by zeszedł i wstąpił do nich, a gdy nie chciał tego uczynić, zmartwiona odmową, prosiła, aby przynajmniej poczekał chwilkę przed bramą, aż mu przyniesie coś do picia. Wyrachowane i usidlające względy matki do reszty oczarowały Franciszka. Nigdy, tak jak tego dnia, nie zataczał z dumną elegancją koniem przez ulice miasteczka i zaraz, ledwie spotkawszy siostrę, oznajmił:

— Wiesz, przywiozłem na moim koniu z Gonare Marję Noina. Być może, że sprawa się wkrótce ubije.

XII.

Minęły dwa tygodnie, postawione jako warunek przez Marję.
Franciszek Rosana był obecnie w stosunkach z wujem Mikołajem, bywał częstym gościem w domu Nomów i po upływie oznaczonych piętnastu dni poprosił Marję o odpowiedź. Nie była jeszcze zdecydowana i zażądała dalszej zwłoki.
Jeszcze? — rzekł Franciszek, wzdychając. Ależ to męczarnia.
Czekał jednak.
Marja z każdym dniem bardziej była skłonna do przyjęcia go, ale wprzód należało zerwać wszelkie stosunki z Piotrem Benu, którego kochała zawsze, a przedewszystkiem trzeba było wyprawić go z domu. Pewnego dnia, gdy kończył się rok jego służby, zapytała ojca, czy nie zamierza wydalić sługi.
— Czyś oszalała? — krzyknął wuj Mikołaj, mierząc ją pogardliwym wzrokiem. — Dlaczego mam go wydalić? Czy była kiedy o tem mowa? Czemu mamy szukać lepszego chleba, niż chleb ze zboża? Niech mnie czart weźmie, jeżeli was, baby, rozumiem.
Marja nie śmiała powiedzieć nic więcej, tembardziej, że i ciotka Luiza zaznaczyła, iż jest bardzo zadowolona ze sługi.
Tak zeszły owe dwa tygodnie i reszta września. Franciszek Rosana bywał dalej w domu, aż sąsiadki z bystrością obserwacji, jaką odznaczają się jedynie kobiety z Nuoro, zwąchały tajemnicę i rozniosły ją na cztery wiatry. Wkrótce całe miasto wiedziało, że Marja z Franciszkiem są jakgdyby zaręczeni, albo w najbliższym czasie się zaręczą.
Godzien, co chwila, wszyscy przychodzący do domu zapytywali Marję o jej przyszłe małżeństwo, wychwalając Franciszka pod niebiosa.
Był ładny chłopiec, sympatyczny, dzielny, dobry, bogaty; robiły z niego prawie anioła, który zstąpił z nieba, aby uszczęśliwić jedną dziewczynę a unieszczęśliwić pozostałe.
Marja, jakkolwiek jej to pochlebiało, zaprzeczała zawsze i wykręcała się, pozwalała jednak ludziom domyślać się, aby jej zazdrościli. I zazdrościli jej istotnie, ale napozór cieszyli się wszyscy i zachęcali, namawiając do jak najszybszej decyzji.
— Kogoż mogłabyś przenieść nad niego? Byłabyś naprawdę głupia, gdybyś go odrzuciła.
Wszystko zresztą składało się jakby umyślnie na krzywdę Piotra Benu, który, wysłany daleko do winnicy, jedyny tylko nie wiedział o niebezpieczeństwie, o bliskiem nieszczęściu.
Marja powiedziała mu raz:
— Słuchaj, Piotrze, lękam się, że ojciec domyśla się czegoś; uważam, że musimy być ostrożni.
Zaślepiony jak zawsze, usłuchał, cierpiał i wierzył; nie wpadał nocą, jak dawniej i czekał zawsze odwiedzin Marji w winnicy. Ale ona nie myślała nawet o udzieleniu mu tej łaski.
W ciepłe dni październikowe, śród bujnego winogradu, pod stale pogodnem niebem, w obliczu szarych gór, na których zboczu spalone od upału lentyszki znaczyły smutne rude plamy, Piotr śnił swój rozkoszny sen i nawet w samotności radował się nadziemską nadzieją, wiarą i dalekiem szczęściem. Zdawało się, że marzenie jest silniejsze niż rzeczywistość, że sama nawet idealna obecność Marji, przeświadczenie o jej miłości i wierności dają mu bezbrzeżny spokój.
Gdy tak w jego duszy, niby odbicie łagodnego ciepła słonecznego, rozlewała się błękitna pogoda jesiennego krajobrazu, w którym góry marzyły, a dno doliny, dyszące wronią przezroczych, jakby ulanych z bursztynu winogradów, leżało urzeczone nieskończonością, w duszy Marji rozpętała się ciemna burza.
Nadeszła stanowcza chwila: wrażenia, uczucia, serce, rozum i każdy nerw, każda żyłka zbroiły się w ostre sztylety na tajemną, rozstrzygającą walkę.
Spędzała godziny i noce okropne. Zdawało jej się, że nagle daje zwycięstwo jednej lub drugiej stronie, pokonywając przeciwną, a tymczasem zwycięstwo było już dawno przesądzone. Zwycięstwo leżało po stronie Franciszka, konwenansów i dawniejszych wyrachowali.
Ale nieraz wydawało się inaczej: potrzeba było tylko wspomnienia jasnych oczu Piotra, jego spojrzenia, które miało tajemnicę i zawrotny urok głębokich wód, aby znowu Marja czuła w sobie przepaść, pomieszane głosy, które jej wyrzucały nikczemność i wiązały ją boleśnie z przeszłością. Jeżeli wtedy szare oczy ukazały się rzeczywiście, zwycięstwo na chwilę przypadało im niepodzielnie. Ale Marja miała dość siły, aby w porę uciec przed niemi i w ten sposób uniknąć pokusy. Co więcej, miała się jeszcze za dosyć uczciwą, jeżeli zamierzając zdradzić Piotra dla innego, starała się przynajmniej być wierną ostatnio przybyłemu.
Gdy przeszło winobranie i Piotr wrócił na kilka dni do domu, nie dała się zwyciężyć pokusie, aby z nim pomówić sam na sam. A jednak płonęła i cierpiała, czuła się głęboko zakochaną i bywały noce, że nie mogła zmrużyć oka, rozgorączkowana, nawet fizycznie; pragnęła umrzeć i płakała jak szalona, z dreszczem ostrego bólu. Ale w rozdwojeniu jej istoty zwycięstwo odnosiło zawsze wyrachowane, przewrotne, próżne i wszechwładne ja w samym rdzeniu swojej szkaradnej niskości.
Piotr widział, że ona cierpi i sam męczył się, niepokoił i smucił, lecz postępował rozważnie, nie podejrzewając prawdziwej przyczyny zmiany Marji i ich wzajemnego stosunku.
W końcu października wybrał się na zasiewy. W drodze chwycił go taki żal, taki smutek, że nie widzi już Marji takiej, jaką sobie wymarzył, że zdawało mu się wprost, iż oszalał. Po raz pierwszy nie spełnił swego obowiązku: zostawił wóz gdzieś na folwarku, przywiązał psa, by nie szedł za nim, i powrócił. Późnym wieczorem kręcił się jak potępiona dusza koło domu Nomów, z sercem wezbranem boleścią. Widział, że gospodarz wyszedł, a światło w małem okienku od kuchni nie zgasło. Zapukał. Marja przyszła otworzyć.
— Piotr! — rzekła przerażona. — Po coś powrócił?
— Cicho — szepnął chrapliwie i pociągnął ją na głuchą uliczkę. — Co się dzieje, Marjo? Powiedz mi odrazu, muszę wiedzieć koniecznie. Ja oszaleję, Marjo!
Błagał, mdlał, zdawało się, że padnie porażony. Po tem jego obłąkaniu zrozumiała, że kocha ją więcej, niż Franciszek Rosana, poczuła litość nad nim i nad sobą i już miała wyznać straszną prawdę, ale nie starczyło odwagi i uciekła się znowu do kłamstwa.
— Czy ci nie powiedziałam, że zdaje się, iż ojciec się czegoś domyśla? Obawiam się. Bądź rozsądny, nie rób mi przykrości.
— Nigdy, Marjo! — odrzekł z zapałem. — Więc nie mam wracać? Choć parę razy, Marjo?
— Nie, nie, potajemnie nigdy. Idź już, idź teraz i z prawdziwym lękiem wypychała go.
Ale on nie mógł odejść, ruszyć się i chciałby umrzeć natychmiast.
— Pozwól choć chwilkę, Marjo... jest jeszcze czas.
Pocałował ją, nie mogła się oprzeć. Potem, gdy została sama, spłakała się gorąco, jak gdyby Bóg lub djabeł zmuszał ją do rozdarcia serca i poświęcenia go na pastwę krowom Franciszka Rosany.

Mniej więcej od dwóch tygodni Piotr orał już w smutnem ustroniu, jak zeszłego roku, kiedy pewnego wieczoru, w początkach listopada, przeszedł jakimś trafem koło jego chałupy młody wieśniak z Nuoro. Piotr odpoczywał właśnie przy ogniu, zaprosił go, aby wszedł i opowiedział, co słychać w mieście.
Przechodzień, pomiędzy jedną a drugą nowiną, doniósł mu, że Marja zaręczyła się z Franciszkiem Rosaną, któremu już przyznano wstęp do domu Noinów w charakterze urzędowego narzeczonego.
— Co ty mówisz?! — krzyknął Piotr, zrywając się gwałtownie.
— Jakto, toś ty nie wiedział? — szepnął jakiś głos.
Co to było? Czy głos ludzki, czy wycie wiatru, czy szczekanie psa? Piotr nie zrozumiał dokładnie, usłyszał jakiś szum i trzask, jakiś ostry dzwon, bijący w mózgu, we wnętrznościach, a usta jego zamknęły się na chwilę, ciężkie, zimne i białe jak marmur.
Gość nic nie zauważył w półmroku chałupy, ale Piotr ujrzał nagle przed sobą potwora, który rzucił mu się do gardła, aby go zadusić, i w mgnieniu oka przebiegło mu przez głowę tysiące myśli i przeżył cały strach i całą okropność śmierci.
Przybyły zaledwie dokończył zdania: „Jakto, nie wiedziałeś?“ — kiedy już zawrót minął. Piotr odetchnął; nie wierzył, by wieść mogła być prawdziwa i z całą energją, z jaką ludzie, złośliwi wobec wszystkich, oprócz siebie samych, starają się często wmówić w siebie nieprawdziwość tego, co im jest przykre, starał się przekonać młodzieniaszka, że wieść jest fałszywa. Ale tamtemu było pilno, rzecz przytem była mu obojętna, zadowolił się uwagą:
— Tak mówią ludzie. Zresztą, co nas to obchodzi?
Pozostawszy sam, Piotr tak dalece nie dał się przekonać jego argumentom, że postanowił udać się natychmiast do Nuoro, aby rzecz ostatecznie stwierdzić. Tętna mu biły, przed oczami biegały wielkie fjoletowe plamy w ciemności. Trzeba było pójść, zobaczyć, inaczej nie mógłby zmrużyć oka przez całą noc. Wyszedł, dokonał nadludzkiego wysiłku, aby wyczytać z gwiazd, która godzina. Wenus błyszczała jasną zielenią i czysto na przejrzystem jak kryształ i zimnem niebie.
— Będzie siódma; powinienem dojść za półtorej godziny. Dziś jest sobota i jeżeli to prawda, to zastanę jeszcze Franciszka Rosanę, jak się będzie do nie] zalecał — pomyślał.
Ale pomyślał nie naprawdę, byłoby to dla niego nazbyt bolesne; błysnęło mu tak tylko w mózgu i wystarczyło, by pochwycić kapotę i puścić się w drogę. Malafede ułożył mu się cichutko u nóg, ale on nie zauważył go nawet. Nie widział, nie czuł już nic. Biegł wielkiemi krokami, nie potykając się, przez dzikie ścieżki, przy slabem świetle gwiazd.
Myślał uparcie o Franciszku Rosanie i czuł już, że go nienawidzi. Ale Marja! Marja! Czy podobna, żeby go zapomniała, żeby go zdradziła?...
Odsuwał zwątpienie, przypuszczał, że może rodzina zmusiła Marję do przyjęcia Franciszka za męża, tem więcej, że, jak powiedziała, wuj Mikołaj odkrył tajemnicę ich miłości. Jak ona musiała cierpieć, jakie przechodzić tortury!
Im dłużej szedł, tembardziej myśl o zdradzie rozwiewała się; wspomnienia przesuwały się zwartym łańcuchem i każdy wyraz, każda przysięga, każde spojrzenie drżało w pamięci jak błysk żywego światła i zalewało go uczuciem głębokiej tkliwości.
Ciemną i nagą dolinę Mareri przebiegł niemal kłusem; zdawało mu się, że śpieszy na ratunek Marji, wyrwać ją z ohydnej przemocy narzuconego przeznaczenia. Wyciągał ramiona z zaciśniętemi pięściami, jakby chciał odegnać coś twardego i duszącego.
— Ależ ja go zabiję, jak Bóg na niebie, zabiję, zabiję, zabiję, — wyrzekł naraz głośno i uroczyście.
Powtarzał potem w myśli te wyrazy przez całą niemal drogę i zdawało mu się, że je wymawia ustami, biciem skroni, dzikiem tętnem w szyi, a nawet samym krokiem. Myślał wciąż z nienawiścią o Franciszku Rosanie; im bardziej zbliżał się do Nuoro, tem bardziej Marja ukazywała mu się, jako nieszczęśliwa ofiara.
Doszedłszy prawie nieświadomie do kapliczki Solitudine, na widok Nuoro, które rysowało się czarne śród ciemnej pustki, ugwieżdżone tu i ówdzie czerwonemi ślepiami latarń, stanął jak wryty, zbudzony nagle do rzeczywistości, do zewnętrznego świata. Zadźwięczał dzwon wieczorny, przenikliwy w ciemności i Piotr zadrżał, puszczając się w dalszą drogę. Może już późno i Franciszek Rosana już opuścił dom Noinów? Zacisnął pięści, pobiegł pędem, a Malafede, który został w tyle, dogonił go i wyprzedził, szczekając.
— Jest i pies! — zauważył Piotr zdziwiony. Zaklął, świsnął, chciał go przywołać, ale Melafede gnał z łapami w powietrzu i z uszami do góry. Wtedy postanowił nie ukrywać przed gospodarzami swego przybycia i wytłumaczyć swój niespodziewany powrót chęcią nabycia chininy, ponieważ miał febrę.
Uspokoił się cokolwiek, ale gdy dostał się między domy mieszkalne, w miarę jak się zbliżał ku domowi, znów mu zaczęły bić gwałtownie wszystkie tętna i w szyi i w głowie i w sercu z niepewności i ze sprzecznych pragnień, aby zastać i aby nie zastać Franciszka.
Zbliżywszy się do bramy, widział, jak Franciszek Rosana wychodzi z niej, a Marja, która go odprowadza ze świecą w ręku, wychyla głowę, mówiąc: Dobranoc.
Głos jej, jeżeli nie był wesoły, był spokojny i pełen wiary. Wystarczyło Piotrowi to tak poufałe „Dobranoc“, które mu przeszyło uszy i zalało go rumieńcem bólu i zazdrości, by się przekonał, że nieszczęście się stało.
Franciszek odchodził lekkim swoim, pełnym pańskości krokiem, a Piotr poczuł wielką ochotę pobiec za nim i udusić go; ale bardziej ciągnęła go Marja, pragnął sprawić sobie dziką, wisielczą uciechę, by ukazać się nagle na progu, gdy będzie zamykała bramę i spiorunować ją wzrokiem. Był śmiertelnie blady, oczy miał nabiegłe krwią.
Marja zadrżała i spojrzała na niego przerażona; ale pies wpadł na podwórze i do kuchni, szczekając hałaśliwie i obwąchując podłogę, a wuj Mikołaj wyszedł nagle, zanim Piotr zdążył przekroczyć próg, a Marja otworzyć usta.
— Patrzcie, Malafede! — krzyknął gospodarz. — Co się stało, do djabła, Piotrze Benu? Czemuś powrócił, kawalerze?
— Dobry wieczór! — rzekł, wchodząc Piotr i zamknął bramę. — Nie spodziewaliście się mnie zapewne?
Marja czuła, że mówi do niej, przelękła się i schroniła do kuchni, a tak była zmieszana, że bezwiednie zgasiła świecę.
Piotr cały dygotał wewnętrznie. Wszedł do kuchni i usiadł przy piecu, w tym samym kącie, gdzie spędził tyle chwil szczęśliwych. Wspomnienia ogarnęły go tak mocno, jak gdyby drżały w powietrzu, w ogniu, we wszystkiem dookoła i ból stał się jeszcze silniejszy i dotkliwszy. Czuł gwałtowną potrzebę wykrzyczenia się i brzydką chęć wyznania wszystkiego gospodarzom, błagając sprawiedliwości i miłosierdzia. Dziwił się potem sam sobie, że nie stracił zmysłów w owej chwili.
Powiedział, że wrócił kupić sobie chiny, gdyż od kilku dni trapi go gorączka.
— Dobrześ zrobił — rzekła, przyglądając mu się ciotka Luiza. — Wyglądasz istotnie fatalnie. Dam ci chiny, mam jeszcze flaszeczkę. Marja też miała gorączkę przed kilku dniami.
— Gorączkę miłosną, jak się zdaje, — rzekł, patrząc na nią z goryczą.
Stała odwrócona, patrząc w ogień.
Ciotka Luiza raczyła się uśmiechnąć, a wuj Mikołaj zapytał:
— Pewnieś głodny. Dać ci wieczerzę?
— Miała gorączkę? — pomyślał Piotr.
— Wydaje mi się blada. Może cierpi? Może ją męczą?
— Nie odpowiadasz? Może chcesz coś zjeść? — powtórzył gospodarz.
— Idźcie do wszystkich djabłów! — pomyślał Piotr, a głośno powiedział: — Nie chcę nic.
— W takim razie, Marjo, daj mu pić. Odwróć się nareszcie...
Poruszyła się, nie odwracając, nalała kieliszek wina, ponieważ na kominie stała taca z dwoma kieliszkami i butelka czerwonego wina.
Niewątpliwie to samo wino i z jednej z tych szklanek pił narzeczony, i Piotr odepchnął ze wstrętem kieliszek, który Marja podawała mu, podchodząc powolutku.
Serce mu pękało; niepokój, nieznana nigdy wściekłość gotowała się we krwi, w całem ciele, ręce pałały i drżały. Boże, Boże przenajświętszy! Byłby oddał duszę, całą resztę życia, byle móc zostać przez chwilę sam z Marją.
Ale ona przeczuwała i odgadywała, co się w nim dzieje, to też miała się bardzo na baczności i wymknęła się co prędzej. Ułożywszy się do snu, w głuchej ciszy swej izdebki, odczuła wielkie zmartwienie, niemądrą chęć wypłakania się i bicia głową o mur; ale ani na chwilę nie zawahała się, co powinna uczynić. Wszystko musiało się skończyć, nawet już było skończone. Bała się, czuła jakby wyrzut sumienia, sądząc po swoich cierpieniach o cierpieniu Piotra, wiedziała, że był w stanie zemścić się nieubłaganie, ale nie przychodziło jej nawet na myśl złamać słowo, dane Franciszkowi Hasanie. Wszystko, wszystko, było skończone i na zawsze.
— Zdaje się, że są dobre nowiny, — rzekł Piotr do wuja Mikołaja, gdy zostali sami. — Spotkałem wychodzącego stąd Franciszka Rosanę...
Wuj Mikołaj westchnął, wytarł hałaśliwie oburącz nos w dużą granatową chustkę, którą zaraz strzepnął nad ogniem. Albowiem wuj Mikołaj zażywał tabaki i częstował wszystkich swoją rogową tabakierką, zamykaną ozdobnym korkiem.
— Cóż robić? — powiedział, podczas gdy Piotr zanurzał palce w tabakierce. — Ciotka Luiza chce. tego, Marja chce, wszyscy tego chcą. Niech go sobie biorą, skoro jest bogaty, porządny i radny miejski. Co do mnie.... mniejsza! Czem ja teraz jestem? Wyschłą figą! Wyobraź sobie, że przyszedł burmistrz, we własnej osobie prosić o jej ręką. Odmów tu, u Boga!
Schował tabakierkę, zdjął czapkę, wygładził ]ą na kolanach, potem włożył na bakier i ciągnął dalej:
— He, he, he! Zrobimy, jak będziecie chcieli, mój Piotrze. Pieniędzy tam nie brak w domu. To mocny dom, potężny dom! A Marja zdaje się być stworzoną, by prowadzić interesy i handle: ma tęgą głowę. Nawet nie próbowałem powiedzieć, niech będzie tak, albo inaczej. Jest zresztą jeszcze i matka, chciej tu wojować przeciw dwom kobietom. Lepiej rąbać kamienie, niż zbijać wolę dwu kobiet. Co myślisz, Piotrze? Czy mam słuszność, czy nie mam?
— Skończone — pomyślał Piotr — wszystko skończone!
Szczery i swobodny ton gospodarza pozwolił mu zrozumieć rzeczy tak, jak wyglądały w rzeczywistości. Pomyślał, że matka wpłynęła na córkę, ale nie zmusiła. Marja zdradziła go z własnej woli, dla kogo... dla kogo! Po odejściu gospodarza wyszedł na podwórze, aby zbliżyć się jakoś do Marji, chodził rozpaczliwie tam i z powrotem z głową podniesioną; wreszcie wrócił, szczękając zębami z wściekłości, z zim na i bólu, pokonany przez rozpacz, ale i przez dumę.
Nie, nie powinien się upokarzać, nie powinien się kompromitować, nigdy, nigdy; ma się zemście, choćby za cenę życia!
Jednakże w głębi duszy głos jakiś cichy i łagodny, wątły jak głos dziecka, bronił jeszcze zawsze Marji, i wspomnienia napływały tłumnie, zabójcze, trawiące. Tu, właśnie w tym kącie, koło świętego ogniska, Marja tyle razy mówiła mu słodko, przyrzekała, przysięgała. Jak to wszystko mogło stać się niczem?
Zamknął oczy na chwilę i zdawało mu się, że słyszy jeszcze drogi głos, przytłumiony, pieszczotliwy, że czuje kochaną, małą rączkę, która się kładzie miękko na jego opalonej i namiętnej ręce robotnika. Czy wszystko pozatem nie było okrutnym snem? Ale podniósłszy ciężkie powieki, dojrzał w czerwonym półmroku kuchni, zamiast dobrej, wyśnionej postaci, orli profil Franciszka Rosany, uśmiechający się drwiąco, a choć nieprawdziwe, widzenie to przyniosło znowu całe bolesne poczucie rzeczywistości.
Potem nastąpiły inne palące i okrutne widzenia, aż dopóki natężone nerwy nie rzuciły Piotrowi przed oczy wstrząsającego obrazu: Marji w objęciach Franciszka Rosany. Jak to się mogło stać, nawet w wyobraźni? Zerwał się, drżąc w każdym calu, skoczył jak kot, z zaciśniętą pięścią. Ale rozumie się, nie natknął się na opór żadnego ciała. Złośliwe widzenie znikło, a tylko od podłogi do ścian, bryzganych czerwonym pobłyskiem ognia, poruszył się olbrzymi i bezkształtny cień udręczonego, który zdawał się obijać głową o powałę. Śledził oczami cień i ruchy jego i miał wrażenie, że istotnie rozbija sobie głowę. Roześmiał się gorzko i usiadł znowu, mówiąc: — Co za warjat ze mnie!
Chciał zagłuszyć swój ból, myśląc, że przecie tyle jest dziewcząt na świecie, może piękniejszych i lepszych od Marji. Przypomniał sobie Sabinę i inne ładne, ubogie dziewczyny, o które mógł się zacząć starać od jutra. Czemu więc szaleć?
Ale był to słaby wysiłek i myśli znów pobiegły tym samym torem. Marja była jedyna, była ukochana, była powietrzem, którem oddychał, krwią, która go odżywiała, bólem, który go dręczył. Poza nią była nicość, śmierć, chaos.
Zbadał się sumiennie, czy przypadkiem nie dał jej powodu do obrazy, do gniewu. Czy mogła istnieć jakaś przyczyna, jakieś usprawiedliwienie chociaż dla wytłumaczenia zdrady? Nie. Dawał jej tylko miłość i wiarę.
Ale nawet śród najbardziej bolesnych i smutnych myśli nie przypuścił ani na chwilę, jaki był ten nagły i fatalny powód zmiany w Marji. Kochał ją tak mocno i czcił tak bardzo, że nawet w żalu i rozpaczy nie podejrzewał jej prawdziwych pobudek.
Tak był daleki od prawdy, że wynik jego rozpaczliwych myśli był: Marja mnie rzuca, bo mnie już nie kocha, bo może, podmawiana przez matkę, przez ludzi, przez niego — kocha jego.
Franciszek Rosana był brzydki, ale wykształcony i sprytny; kto wie, jakich użył uwodzących środków, jakich wyższych czarów, jakich złych sił, aby mu zabrać serce Marji, oddane przedtem wyłącznie jemu z otwartej i szczerej miłości!
Marja była słabą, bezwolną kobietą; cała nienawiść, ślepa, bezrozumna i niesprawiedliwa spadła na Franciszka Rosanę. Biada! Biada!

Tysiączne zamiary zemsty zaświtały w mózgu Piotra. Jeżeli nie uda się inaczej i stanie się według przeznaczenia, zakłuje rywala w tej samej kuchni, przed tem świętem ogniskiem w sam dzień ślubu, zanim Marja będzie jego.
A potem? Krew i ciemności. Pomyślał z goryczą o zawiedzionych marzeniach i wróciło mu dawne poczucie ich niedorzeczności; ale tak go to zabolało, że wybuchnął płaczem. Od śmierci matki nie płakał i nie cierpiał tak okrutnie. Były to może ostatnie łzy jego życia.

XIII.

Nazajutrz wybrał się z powrotem raniutko, nie zobaczywszy Marji. Ciotka Luiza dała mu chininę i przestrzegała troskliwie, by dbał o siebie, przykrywał się w nocy, nie zamókł, a w razie, gdyby mu gorączka bardzo dokuczała, powrócił do domu.
— Głupstwo! — rzekł, wzruszając ramionami, z oczyma zamglonemi i twarzą szarą od bezsenności.
Wrócił na swoje pole pracy, skupić się, namyśleć, coś postanowić i pogrążył się w morzu rozpaczy i goryczy. Na tle fjoletowego zmierzchu na płaskowzgórzu wyglądał, jak posąg twardej i dzikiej boleści.
Sroga burza miłości, nienawiści i dumy szalała mu we krwi i nieubłaganie zaprzątała umysł. Tysiące razy w chaosie splątanych myśli nasuwał mu się pomysł, aby upokorzyć się przed Marją i prosić przynamniej o wyjaśnienie, i tysiąc razy odrzucał go z pogarda.
Gdybyż przynajmniej mógł ją znienawidzieć! Nigdy! Piękna jej postać stawała mu zawsze przed . 151 oczyma i ubóstwiał ją, z całą, pasją zazdrości i rozpaczy.
W nocy bezsenność torturowała mózg jego, a w rzadkich chwilach snu przerażały go rozmaite widzenia: jakieś bójki, strzelanina, żandarmi, ciemne cele więzienne; pewnej nocy śniła mu się długa, szara droga poprzez wysokie, czarne płoty, za któremi było coś nieznanego, co sprawiało lęk; wyobrażał sobie, że to śmierć. Obudził się z dreszczem, ale w swem cierpieniu uczuł ulgę, że jest na wolności, zdrów, silny i może się zemścić. Wszelako sny te wydawały mu się ostrzeżeniami przed przeznaczeniem i z każdym dniem umacniał się w myśli gwałtownej, wykonanej publicznie zemsty.
Zamierzał zabić się natychmiast po spełnieniu; lękał się tylko, że mu się to nie uda, a nie chciał żyć potem.
Czuł straszną obawę przed więzieniem i karą; orząc i zacinając ze złością spokojne woły, miał któregoś wieczoru jasne i zimne widzenie, tego, co się mogło stać po zabójstwie Franciszka. Rzuconoby się na niego ze wściekłością, okuto i wrzucono do więzienia, a po długiem męczeństwie, przed sądem przysięgłych przedstawiono, jako zwyczajnego zbrodniarza. Słyszał już, jak obcy ludzie gadają, wdzierają się do jego miłości dla Marji, potępiają go, drwią i dręczą. Potem usłyszał straszny, lodowaty wyrok, a potem odczuł cierpienia skazańca, w wiecznych ciemnościach, w nocy bez jutrzenki.
Cała jego silna, istota wzdrygnęła się, a w pociemniałych oczach zalśnił jakby odblask stalowego ostrza; poczuł, nieświadomie, że we krwi jego, we wszystkich nerwach istnieje coś silniejszego od miłości i nienawiści: potrzeba wolności. To też porzucił myśl o zemście publicznej w dzień ślubu jako nierozsądną;.
Wcześniej, koniecznie wcześniej! Potem przyszło mu do głowy, że ponieważ zatraci swą duszę, niech choć przedtem użyje życia i zdobędzie Marję. Porzucił więc i myśl o samobójstwie i zdawało się, że po pierwszym wybuchu rozpaczy uspokoił się; ale zato zanurzył się w sine, ponure głębie bólu, dla którego niema imienia, Franciszek Rosana musi zginąć, zanim włoży obrączkę ślubną na palec Marji.
Piotr znał na pamięć wszystkie ścieżki na posiadłościach rywala; nic łatwiejszego, jak ukryć się w krzakach i wystrzelić do niego, gdy będzie przechodził. Trudność polegała na zdobyciu broni bez wzbudzenia podejrzeń.
Pewnego wieczoru przypomniał sobie, że ciotka posiada jeszcze stary rewolwer po mężu i ukrywa go w czarnej skrzyni w swojej sypialni. Przypomnieć to sobie i być w Nuoro zaraz tejże nocy, znaczyło jedno i to samo.
Nie pokazał się w domu Noinów, tylko wszedł na małe podwórko ciotki i przekonał się, że dwie staruchy siedzą jeszcze w kuchni. Wysadzone z zawiasów, drzwi do sypialni prowadziły na podwórze, czarna skrzynia z rzeźbionego drzewa stała za drzwiami.
Zapytał się w myśli, czy ciotka chętnie da mu rewolwer, tę starą, świętą pamiątkę? — Nie — odpowiedział sam sobie.
Wtedy pchnął drzwi i przy słabem świetle księżyca uniósł wieko starej sardyńskiej skrzyni, pełnej lichego ubrania i podartej bielizny; znalazł natychmiast broń i wyszedł. Ale serce biło mu mocno, a w skroniach tętniło, jakby bulgotały te dwie zgłoski: Kradniesz! kradniesz!
Piotr słyszał je i doznawał uczucia wstydu i złości, że ich nie może zagłuszyć. Ruszył w drogę; noc była głucha, pełna złowrogich cieniów, księżyc ukazywał się i znikał co chwila, żeglując śród wielkich atramentowych chmur, które robiły wrażenie milczących okrutnie potworów. A w duszy Piotra rozlewało się płomienne i przeraźliwe światło, które mu dawało nigdy nie zaznane, dziwne wrażenia. Czuł, że krok, dokonany tej nocy, jest pierwszym krokiem na drodze grzechu; że po nim nastąpią inne i jeszcze inne, aż do nieznanych i przerażających granic. Doznawał nieokreślonego uczucia strachu, jakiego doświadczył w śnie o szarej drodze śród wysokich, czarnych płotów: przykra, jesienna noc w tej nagiej i samotnej dolinie była niemniej szara i nastrojowa od snu.
Może po spełnieniu zbrodni nie czułby tego cierpienia, wahania i wyrzutów sumienia, jakich doznawał z powodu kradzieży starego rewolweru, który zresztą prawie należał do niego, gdyż miał go odziedziczyć.
Nazajutrz, w dzień ponury i zimny, schował starą broń, trochę zardzewiałą, niemniej jednak zdatną do użytku, pomiędzy dwa wklęsłe kamienie, na niedostępnej wyniosłości, zasłoniętej zaroślami. Światło dzienne rozproszyło jego nierozsądne obawy, myśl powróciła na zwykły tor smutnych zamiarów. Pod wieczór jednak zaszedł nieprzewidziany i niezwykły wypadek.
Mniej więcej w odległości kwadransa drogi od szopy Piotra orali i siali inni chłopi nuorscy, którzy po nastaniu wieczoru schodzili się i spędzali noc wspólnie. Często zapraszali Piotra Benu do swojej szopy, ale w usposobieniu ducha, w jakiem się znajdował, wolał samotność i odrzucał zaproszenia.
Tego dnia jednakowoż, ponieważ w nocy poprzedniej, przy powrocie z Nuoro zgubił krzesiwko, zaszedł do szopy, prosząc o pożyczenie zapalonej głowni lub hubki. Noc była bardzo zimna i ciemna, z północy od strony Orune wiał lodowaty podmuch i niepodobna było zasnąć bez ognia. Piotr zastał chłopów, zebranych około wielkiego, pachnącego jałowcem ogniska; piekli obfite połacie mięsa, a skóra owcy, zwieszała się na gałęzi z dachu, uwitego z lentyszków.
— Dobry wieczór! — powiedział Piotr, nachylając się, aby wejść. — Uh, jak pachnie skradzione mięso!
Chłopi, spostrzegłszy go tak nagle, zmieszali się, potem, śród śmiechów rzucili mu przekleństwo i poprosili, by został.
Ale on wziął głownię i zabierał się do wyjścia.
— Zostań — powiedział mu jeden z nich, przytrzymując go za połę sukmany. — Inaczej pomyślimy, że jesteś szpiegiem.
— Myślcie sobie, co chcecie, ale ja nie zostanę.
Jednakże zmusili go do pozostania i uczestniczenia w hałaśliwej i bezwstydnej zabawie; a ponieważ mięso mu się wydawało gorzkie, a kiszka krwawa dawała daleki przedsmak krwi ludzkiej, zaczęli wyśmiewać jego chmurną powagę.
— Bzdury, — powiedział doń jeden, — wyglądasz jak skazany na szubienicę, Piotrze Benu. Jeżeli djabeł zechce, to umrzesz jutro, bo kęsy, które teraz przetrawiasz, przerobią się w ciele twojem w same zielone żabki.
Piotr uśmiechnął się, potem powoli zdawał się rozchmurzać. Wesołe rozmowy wieśniaków, samych zwolnionych z więzienia młodzieniaszków nie bez skazy, ale odważnych, rozjaśniły mu umysł i dały jakby nowe wyczucie życia, zupełnie różne od tego, jakie wypełniało jego bolesną samotność. Przyszła chwila, kiedy zapytał sam siebie, czy ostatecznie nie jest warjatem, żeby się tak dać opanować tragicznym namiętnościom i zatruwać sobie życie, które mogłoby być wesołe i pełne śmiechu.
Podniesiony trochę na duchu, pozostał na noc w ciepłej i ożywionej szopie; wyciągnął się koło otworu, który służył za wejście, nasłuchując co chwila pilnie, czy Malafede, zostawiony dla pilnowania wołów, nie szczeka. Większa część nocy minęła spokojnie i Piotr, budząc się od czasu do czasu, słyszał tylko w milczeniu spokojnych i mroźnych godzin daleki i niewyraźny szmer, jak podmuch wiatru, może szum rzeki, wezbranej przez ostatnie deszcze.
Ale przy pierwszym porannym brzasku, zimnym i ołowianym, rozległo się charakterystyczne wycie Malafedy, które zdawało się głosem ludzkim, chrapliwym i żałosnym; zaraz w oddali odpowiedział inny pies, a Volpicina[16], biała suczka chłopów nuorskich, zupełnie podobna do lisa, o długim ogonie, zerwała się nagle ze snu i wybiegła z szopy, węsząc powietrze i wściekle szczekając.
— Co się stało, do djabła? — pomyślał niespokojnie Piotr. W stał i zbladł, wyjrzawszy przez otwór.
Szopa była otoczona przez karabinierów i zanim zdał sobie sprawę, co się dzieje, został wraz z towarzyszami okrutnie zakuty. Resztki przeklętej wieczerzy żołnierze zabrali, zawinęli w skórę owczą i rzucili na ramię jednemu z aresztowanych. Piotr krzyczał i buntował się nadaremine. Wciśnięto go w szereg i popchnięto do Nuoro. Zdawało mu się, że śni mimo jasności dnia i ostrego zimna mglistego poranku, był wściekły jak spętane dzikie zwierzę, nie było jednego mięśnia, jednego nerwu, któryby w nim nie drżał, a zęby mu dzwoniły.
— Gdyby się Marja dowiedziała? gdyby go zobaczyła? A nużby uwierzyła, że jest tak nikczemny, ja u mówią pozory?
Ta myśl piorunująca zmiażdżyła go bardziej niż złość z powodu niewinnego uwięzienia. Przechodząc przez drogę, tylokrotnie odbywaną w rozpaczy, złorzeczył swemu losowi i chwili, w której wczoraj wyszedł ze swej szopy. Myśl o pracy, o psie, o opuszczonych wołach, o gospodarzu, o Marji jeszcze podniecała straszną jego złość.
Z karabinierami przybył i właściciel skradzionej owcy, ubogi pastuch, któremu aresztowani złupili trzy owce w ciągu jednego miesiąca.
— Bobòre! — krzyknął mu Piotr, grożąc i błagając. Każ mnie uwolnić, bo inaczej pożałujesz. Ja nie mam nic wspólnego z tą całą sprawą, nigdy cię nie skrzywdziłem, klnę się na Boga. Daj mi odejść, Bobòre, inaczej jestem człowiek zgubiony!
Opowiedział przygodę wczorajszego wieczoru, ale choć pastuch wzruszył się i próbował spełnić jego prośby, karabinierzy wykonali swój obowiązek.
— Jeżeliś niewinny, to się zobaczy. Tymczasem musisz dotrzymywać towarzystwa tym lisom.
Na szczęście doszli wcześnie do Nuoro, i przeszli niepostrzeżenie przez zimne i puste ulice. Piotr, ziemisty i pochmurny, przyglądał się jak nieprzytomny metalowym kajdankom, które połyskiwały złośliwie w szarem świetle poranka.
— Bobòre, — powiedział do pastucha, wchodząc do urzędu policyjnego — zaklinam cię na duszę twej matki, idź przynajmniej do mego pana i opowiedz, co się stało.
Chłopi na śledztwie przyznali wszyscy, ze Piotr jest niewinny; pomimo to czekał nadaremnie przez cały dzień upragnionej godziny zwolnienia.
Wuj Mikołaj zakrzątnął się, aby mu pomoc, ale kruczki tak zwanej sprawiedliwości są poplątane jak włosy Meduzy i Piotr Benu pod wieczór został wtrącony do więzienia. Przesiedział w niem trzy miesiące.
Z początku myślał, że bezwarunkowo oszaleje, potem rozchorował się i spędził dwa tygodnie w więziennym szpitalu. Powoli, powoli, uspokojony przez swego adwokata, zrezygnował i czekał. Z domu Nomów przysyłano mu od czasu do czasu obiad, wino, a wuj Mikołaj posuwał swoją życzliwość tak daleko, że odwiedził go dwukrotnie, mówiąc mu, że wziął chwilowo na jego miejsce innego sługę, ale przyjmie go znowu i obdarzy zaufaniem, jak tylko będzie wolny. Piotr pragnął go wypytać o małżeństwo Marji; ale przypuszczając, tak jak córka powiedziała, że wuj Mikołaj domyśla się jego tajnych uczuć, nie śmiał otworzyć ust.
Po miesiącu zawarł przyjaźń z młodym więźniem z Fonni, człowiekiem o chłopięcym wyglądzie, wysokim, bez zarostu, z twarzą inteligentną i złośliwą. Ten, kiedy już wyczerpał w rozmowach całe swe zaufanie i całe dzieje, zaproponował Piotrowi, że go nauczy czytać.
Piotr przyjął to z zapałem, a nowe zajęcie, które skracało nudę, i którem u się oddał z całym wysiłkiem swej ukrytej dotąd inteligencji, uspokoiło go najzupełniej. Po ośmiu dniach nauczył się abecadła i zaczął sylabizować. Stary dozorca za trochę wina podjął się dostarczyć elementarzy, papieru, ołówka i pism. Nauka postępowała znakomicie i pewnego dnia, w przeddzień uwolnienia, Piotr mógł przeczytać i zrozumieć całą stronę odcinka w jakiemś piśmie i napisać imię Marji Noina.
Zrobiło mu to olbrzymią przyjemność, choć radość była gorzka i zdradliwa, jak złoty kielich, zawierający nieznaną truciznę.
Czuł zadowolenie z wielkiej zdobyczy, która rozszerzała jego dziki widnokrąg myślowy. Ale namiętność jego pozostała niezmieniona, a dni bezczynne i jednostajne, jemu, nawykłemu do ruchu i pracy, ciążyły, dłużąc się w nieokreśloność i wzmagały jeszcze bolesne uczucia.
Nieraz w ponurej ciszy więziennych nocy, przerywanej tylko szumem wiatru lub krzykiem straży, czuł, niemal jak ból fizyczny, tęsknotę za wolnością, za wieczorami przy ognisku w kuchni Noinow i za swoją miłością dla Marji.
Myślał o Franciszku Rosanie w napięciu nerwów i z zaciśniętemi pięściami. Nienawiść wsiąkła mu w krew jak trucizna; niejednokrotnie oskarżał Franciszka za swoje obecne nieszczęście, myśląc, że gdyby nie był poszedł pewnej nocy do Nuoro skraść rewolweru ciotce, nie byłby zgubił krzesiwka i zwracał się po ogień do chłopów, z którymi został tak niegodnie zaaresztowany.
Dziwna to była logika, ale niestety w ostatnim miesiącu więzienia rozumowania Piotra Benu przybrały dziwaczne i zdradliwe wężowe linje.
Jakkolwiek sądził, że już jest spokojny, zrezygnowany w swem łzawem nieszczęściu, ponura wściekłość, zawiść i bunt głęboki przeciwko losowi i ludziom gryzły mu duszę.
Jego uczucia religijne i tak słabe i nie podtrzymywane, zapadały w ruinę i obraz prosty a wzniosły sprawiedliwego Boga rozwiewał się w nicość. Więzień z Fonni w czasie między lekcjami wykładał mu różne przewrotne teorje społeczne i religijne, Mówił dobrze, wpadał w rozmaite, narzucające się słusznością, sofizmaty, miał przekonywającą wymowę i miły głos, a Piotr słuchał go żarliwie, ze zmarszczonymi brwiami.
Prawie wszyscy towarzysze więzienni stanowili szajkę złoczyńców, wypuszczonych zbrodniarzy, którzy wyrażali się jak ludzie niscy i źli, sam oddech niektórych z nich zatruwał cuchnące powietrze więzienne. A wdychając to powietrze, Piotr psuł się, jakby zatruty jadem; może zdrowa jego natura byłaby zwyciężyła wszelkie złe wpływy, gdyby nienawiść, żal, niesprawiedliwość ludzka, miłość i rozpacz nie ciążyły nad nim tak przemożnie.
Była to chorobliwa zmora i niepokonana. Wstręt, jakiego doznawał nieraz instynktownie w towarzystwie ludzi zepsutych, i fakt, że czuł, jak jemu samemu psuje się charakter, wpływały podniecająco na jego namiętność, W przymusowem zamknięciu, na jakie był skazany, twarze Marji i Franciszka prześladowały go coraz bardziej i w dzień i w nocy, we śnie i na jawie, a kiedy pewnego dnia dowiedział się, że narzeczeni mają się wkrótce pobrać, rzucił się ze wściekłością na kratę i zaczął nią targać, jakby chciał ją połamać. Ta bolesna nowina wprawiła go znów w cierpienie pierwszych dni, dusił się, szalał na myśl, że może wyjść zapóźno z więzienia. Ostatni tydzień był bezustanną męczarnią. Na dworze lało bez przerwy i przez zakratowane okienko widział tylko kawałek sinego, jednostajnego nieba, po którem przemykał od czasn do czasu jakiś kruk, kracząc chrapliwie.
W ostatnich dniach lutego zapadł wyrok na złodziei owcy: dostali jeszcze trzy miesiące zamknięcia. Piotra Benu uwolniono.
Gdy ujrzał znowu ulice, niebo, słońce (był dzień pogodny nareszcie), zdawało mu się, że się zbudził z długiego i okropnego snu i czuł się prawdziwie uszczęśliwiony. Skierował się natychmiast do domu Noinów, a w miarę, jak się zbliżał, spostrzegał rozrzucone na ziemi garście ziarna i skorupy potłuczonych talerzy, nieomylny znak przejścia nowożeńców. Serce ścisnęło mu się znowu w bolesnym zawodzie.

KONIEC TOMU I.


CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Wieczorem 25 lutego, w przeddzień wesela, zgromadzili się wszyscy w domu Noinów, aby zebrać dary dla Marji.
Pokoje były wybielone i odświeżone, w kuchni sprzęty połyskiwały od czystości, rondle miedziane świeciły jak złoto, a pokrywy jak srebro.
Poręcz schodów i ganeczka, wyszorowane starannie, tak samo błyszczały w świetle ciepłego lutowego popołudnia. Po tygodniu deszczów chmury rozeszły się, powietrze ociepliło i w czystem podwórku, w wesołej izdebce Marji panowała atmosfera radości z powodu oczekiwanych wydarzeń.
Na kominie i na rozpalonych piecykach gotowały się całe armje maszynek do kawy z trzaskiem i bulgotaniem, które brzmiały jak wybuchy niemądrego śmiechu; w izbach na piętrze, całych zastawionych napojami i słodyczami, rozchodził się mocny zapach cukrów i likierów.
Stoły, łóżka, krzesła zastawione były tacami, pełnemi tortów i gattos w rodzaju małych budowli maurytańskich z migdałów i miodu.
Pełno ludzi cisnęło się i wychodziło; co chwila brama się otwierała i wchodziły kobiety w odświętnym stroju ludowym, niosąc na głowie torty i ciasta, zwłaszcza kosze ze złotogłowiu, pełne zboża. A na złocie ziarna leżały butelki wina czerwonego i białego, zatkane bukiecikami ziół i kwiatów.
Wszystko to były dary od przyjaciół i krewnych domów Noinów i Rosanów dla panny młodej. Przyjmowała je Sabina. Zdejmowała zręcznie tace i kosze i podczas kiedy inna krewna Noinów prowadziła kobiety na wyższe piętro, by poczęstować je kawą i słodyczami, Sabina wchodziła do spiżarni na parterze, wysypywała ziarno, ustawiała torty, a wzamian wkładała w przyniesione naczynia kawał mięsa wołowego, albo serca, ptaki, kwiaty z migdałów, usmażone w miodzie.
Rumiana dziewuszka, śmieszka o małych, ciemnoniebieskich oczkach, siedziała przy stoliku i pisała na długim arkuszu nazwiska ofiarodawców według dyktanda Sabiny.
— Ciotka Marja R... tort.
— Pan Antoni Marjan M... dar z ziarna.
— Pani Grazia M... dar z ziarna. Prędko, pisz żywo — dyktowała, wchodząc, Sabina, a mała pisała spokojnie i obojętnie. Ale w wolnych chwilach, gdy zostawała sama w pokoju, wstawała, kradła tu i tam coś ze słodyczy, wypełniała sobie niemi kieszenie, zanadrze, buciki, usta, wyskakując i wywijając koziołki z radości.
Na górze Marja, ubrana w nowe ubranie, w haftowanej i wykrochmalonej koszuli, skazana na nienawistną sobie próżniaczkę, rozmawiała ze szwagierką przy ogniu, oczekując narzeczonego. Kobiety przechodziły, ściskały jej rękę, dotykały głowy i ramion, życząc tyle szczęścia, ile ziaren zboża jej przyniosły. Dziękowała z godnością, przekonana w gruncie, że nie wszystkie życzenia są szczere, a ciotka Luiza, z zacisniętemi ustami, kłaniając się jak królowa, częstowała kawą, słodyczami, likierami, z hojnością prawdziwie niespotykaną.
Marji nie podobała się ta rozrzutność matki. W pewnej chwili nie mogła tego znieść dłużej; poprosiła ją do sąsiedniego pokoju i powiedziała, rozkładając ramiona i otwierając ręce:
— Ależ, mamo! To niedobrze: pozwól niech sobie same biorą, ile chcą, ale nie wsypuj każdej całej tacy do zapaski. Likieru dość podać po jednym gatunku.
— Zostaw to mnie, moje dziecko, — odrzekła, uspakajając ją, ciotka Luiza w takie dni, nie pa trzy się na wydatki. Co ty wiesz o tem? Gdybyś wiedziała, jak było dawniej! Marjo! — zawołała młoda, wdzięczna dziewczyna, zaglądając do pokoju.
Marja wyszła do niej, uścisnęła rękę, a chociaż to była bliska znajoma, wyprowadziła ją aż na ganek i została tam jeszcze sama przez chwilę. Widziała jak Sabina zwraca jej koszyk, ale wdzięczna dziewczyna, zamiast odejść, zatrzymuje się trochę, aby pogawędzić na podwórku, i usłyszała, że mówią o Piotrze.
— Wyrok ma zapaść jutro.
— Zdaje się — odrzekła z widoczną niechęcią Sabina.
— Uniewinnią go zpewnością.
— Tak mówią. Ale co mnie to obchodzi?
Tam ta złośliwie poklepała ją po policzku.
— Jakaś ty dziwna, Sabino! Powróci tu, nieprawda? Zabawicie się jutro.... po tak długiem niewidzeniu
— Poco mówisz o tych rzeczach? — wykrzyknęła Sabina, krzywiąc się. — Co mnie może zależeć na zobaczeniu go? Czy masz niedobrze w głowie?
— Dajmy pokój — odpowiedziała odchodząca, widząc, że zbliżają się inni goście. — Zostań z Bogiem i baw się dobrze. Dowidzenia!
— Idź z Bogiem! — odrzekła Sabina, zwracając się obojętnie po inny podarunek; ale gdy się znalazła w śpiżami, o mało nie wylała wina na ziarno, tak ją poruszyła wiadomość o powrocie Piotra. Ah! musi go zobaczyć jutro, tego dumnego, gwałtownego, nieposkromionego Piotra Benu!
Litość, obawa, żal i smutek opanowały ją, lecz nie śmiała się przyznać, że po zaręczynach Marji znów ożyła w niej nadzieja i czuła się bardziej jeszcze, rzewniej zakochana niż dawniej, gotowa przebaczyć i zapomnieć.
Przyjaźń między kuzynkami, zerwana na czas pewien z lekkiem sercem i bez wyrzeczenia słowa, nawiązała się na nowo. Sabina, mierząc uczucia innych według swoich własnych, usprawiedliwiała Marję z jej dawnej miłości, ale zarazem przyznawała jej słuszność, że zerwała. Pomimo wszystko jej pobłażliwość wynikała poprostu z egoizmu, i nieraz, w różnych smutnych chwilach, gdy przenikała całą prawdę, czuła jakby wzbierającą w sercu falę niechęci do Piotra, do Marji i do siebie samej. Imię Piotra Benu, jakby przez milczącą umowę, nigdy nie zostało wymówione przez żadną z kuzynek...
Późnym wieczorem Sabina jeszcze zbierała dary, które doszły do niezmiernej liczby. Mała śmieszka, spisująca nazwiska, zmęczona i najedzona słodyczami, skorzystała z wolnej chwili i uciekła. Sabina musiała zatem podjąć się jeszcze i obowiązku spisywania. Wchodziła, wysypywała dary, pisała; późnym wieczorem upadała ze zmęczenia.
O zmroku przyszedł narzeczony, wystrojony, elegancki, z twarzą uradowaną i świecącemi oczami; nie wydawał się już brzydki: radość, miłość i duma z urzeczywistnienia upragnionego marzenia opromieniły mu twarz i spojrzenie.
Ale narzeczona była nerwowa i niespokojna. Wiadomość o powrocie Piotra, właśnie jutro, zmieszała ją w najwyższym stopniu; obawiała się, by cos nie zaszło, i zapadała często w zamyślenie z oczyma pełnemi troski i trwogi.
Pieszczotliwy głos Franciszka, który przyjrzał jej się od stóp do głów i spytał: — Co ci jest, Marjo? — wstrząsnął nią do głębi.
Oh! Panienko Przenajświętsza, czy nie mogli odłożyć o dwa lub trzy dni wyroku w sprawie Piotra Benu? A dlaczego wuj Mikołaj, który powinien był to wiedzieć, nic o tem nigdy nie powiedział? Byłoby się przynajmniej przyspieszyło dzień ślubu. Marja myślała, że proces przeciągnie się do marca, a teraz w duszy pragnęła, żeby go skazano, nie dlatego, że go miała za winnego, ale żeby nie wyszedł właśnie jutro z więzienia.
Trzy miesiące oddalenia mocno ochłodziły jej zapały; nie kochała Franciszka Rosany, ale sądziła, że zapomniała o Piotrze Benu. Czuła się zimną i obojętną, z sercem jakby w letargu, w jakimś śnie zimowym, a woda lodowata stała na powierzchni.
Po długich naradach w obu rodzinach zapadło postanowienie, że młoda para zamieszka w domu Noinów. Było wygodniej i oszczędniej prowadzić jedno gospodarstwo, gdyż nie było więcej dzieci. Dom Franciszka można wynająć, a Marja będzie się czuła lepiej, mieszkając dalej z rodzicami.
Odnowiono więc jej pokój, pomalowano sufit na błękitno, jak niebo, a ściany na różowo, że aż się śmiały. Na tem tle duże łoże małżeńskie, sprowadzone z Sassari, łoże wspaniałe z wymalowanym w głowach widokiem brzegów morskich, niebieskim, powietrznym, nasadzanym masą perłową, łoże za czterdzieści scudow, które wprowadzało w zachwyt całe sąsiedztwo, tworzyło wraz z połyskującemi krzesłami, obrazami i lustrem umeblowanie, jak ogólnie mówiono, królewskie.
Marja była dumna, tak jak skądinąd pyszniła się swoją wyprawą, drugim przedmiotem zachwytu sąsiadek i przyjaciółek, zwłaszcza niektóremi koszulami, szytemi w Dorgali i haftowanemi na piersiach. Kosztowały każda piętnaście lirów od roboty i wyglądały, jakby ich nie tknęła ręka ludzka. Sława umeblowania i wyprawy Marji przedostała się poza sąsiedztwo, obiegła całe miasto, i dużo zazdrośników, ma się rozumieć, krytykowało ostro narzeczoną, tem więcej, że przesadzano wszystko. Mówiono, że Marja włoży suknię, haftowaną złotem, i przystroi się w bransolety z junchillu, to znaczy ze złotego łańcucha, oraz rękawiczki, jak gdyby wychodziła za adwokata, za pana, a przecie aż za dobrze wiedziano, czyją jest córką!
Powtarzano jej te plotki, które z jednej strony ją bolały, gdy spostrzegła, że przemawia przez nie zazdrość, uczuła się wszakże jednocześnie pochlebioną i mówiła ze śmiechem:
— Żałuję tylko, że to nieprawda. Zresztą Franciszek Rosana jest bogatszy od wszystkich panów razem.
Pozwoliła sobie jedynie na świecące buciki i w dzień ślubu pierwszem, co zrobiła, było ubrać się w nie. Jakkolwiek zwykle chodziła boso, miała małe i delikatne nogi i pańskie trzewiczki uczyniły je tak eleganckiemi, że stała chwilę ze spuszczoną głową i podziwiała je, jak dziecko. Potem zawołała Sabinę, kręcącą się po domu, uniosła nieco sukienki i nachylając się, rzekła ze swą zwykłą pogardliwą radością:
— Popatrz-no, moja droga, popatrz, jakie śliczne nogi!
Sabina otworzyła na oścież okno, jeszcze przymknięte i zaczęła się przyglądać, zamyślona, z wielkiem przejęciem.
Szare, ale przezroczyste światło wznosiło się coraz wyżej po różowych ścianach pokoju, które swą barwą uprzedzały zorzę, a w łagodnym półcieniu nowe meble, pachnące lakierem, i cudownie malowane łoże zdawały się jakimś pełnym blasku snem.
W sąsiednim pokoju wuj Mikołaj ziewał głośno, budząc się; na dworze koguty piały jeszcze.
— Będzie pogodny dzień — powiedziała Sabina. — To dobra wróżba.
Ale panna młoda jeszcze podziwiała trzewiczki.
— Słyszysz, jak skrzypią, słyszysz? Są cokolwiek ciasne. Czy myślisz, że mnie obgadają, gdy mnie w nich zobaczą?
Sabina wzruszyła ramionami i wydęła dolną wargę. Myślała o Piotrze i zapytywała sama siebie, widząc niepojęty spokój Marji:
— Czy podobna, żeby nie pamiętała nic zupełnie w dniu dzisiejszym? Czemu pogrąża się w tych drobiazgach? A może nie jest studnią mądrości, za jaką ją wszyscy mają?
Przyglądała jej się ciekawie, badawczo, kiedy gawędziły, sprzątając razem pokój.
Piękna twarz Marji była spokojna i uśmiechnięta; zdawało się, że dzień ten dla niej niczem się nie rożni od wszystkich innych. Sabina była tak naiwnie zdumiona, że zapomniała odgarnąć z czoła pukiel swych zawsze nieposłusznych jasnych włosów. Zadawała sobie przeróżne pytania:
— Czy się może omyliłam? Może Marji nigdy nic nie łączyło z Piotrem? Ale ten pocałunek, przyłapany za szopą w czasie żniw, w ciszy rżysk, spalonych od spieki? A uparte milczenie kuzynki? Czyż to wszystko była sprawka czarta? Czy jedynie pozór, wywołany przez djabła, aby jej kazać zgrzeszyć?
Sabina wierzyła w pokusy i złe siły i zaledwie jej przyszło do głowy, że ta cała historja Marji i Piotra jest sprawą djabła, postanowiła się otrząsnąć, upewnić, pomówić z kuzynką o Piotrze w tych ostatnich chwilach; ale nie mogła, jakaś niewidzialna siła nie pozwoliła jej otworzyć ust. Czy i to nie było dziełem czarta?
Później zaczęli napływać ludzie: na podwórzu i w kuchni słychać było zmieszane głosy, a wuj Mikołaj, w nowem ubraniu, chodził tu i z powrotem po pokojach, wlokąc nogę i kij, wydając rozkazy i cofając je odrazu.
Sabina i Marja sprzątnęły także pokój ciotki Luizy, potem zeszły do kuchni, goniąc się po schodach, jak dwie dziewczynki. Armja maszynek do kawy syczała i parskała ciągle na ogniu i na kominkach, ciotka Luiza krzątała się koło nich z powagą, godną lepszej sprawy, co jej jednak nie przeszkadzało podziwiać nóg Marji.
— Prawda, mamo, co za cuda! — rzekła Marja, wysuwając nogę z wyrazem niby drwiącym. — Czego mi brak teraz? Chyba krytyki motłochu...
— A niech się drą i obgadują, zazdrośnicy! — rzekła ciotka Luiza z uroczystą pogardą. — Co cię to obchodzi?
— Śmieszne, doprawdy śmieszne! — dodała ironicznie Sabina. — Zawsze myślisz tylko o ludziach, Marjo!
Marja wzruszyła ramionami i wróciła do swego pokoju, przygotować strój panny młodej. Szwagierki, które miały ją ubrać, przyszły niebawem, i choć były już wystrojone w bogate, ciężkie tuniki, w gorseciki, pasy, w bardzo obcisłe suknie, a ręce miały pełne pierścieni, pomogły jej się ubierać jakby od niechcenia. W mniej niż kwadrans wielka toaleta była skończona.
Stojąc przed ogromnem zwierciadłem w pokoju ciotki Luizy, Marja przyglądała się sobie, obracając się na wszystkie strony, wykręcając szyję, aby zobaczyć plecy; ale zwierciadło było liche i stare, odbijało obraz zmniejszony i wykrzywiony, tak że panna młoda nie mogła wyrobić sobie należytego pojęcia o swej urodzie i wytworności. Lepiej niż lustro przekonał ją o nich pan młody, gdy wszedłszy niespodzianie, zatrzymał się w odległości i podziwiał ją z błyszczącemi oczyma.
W ślubnym stroju, z biodrami uwydatnionemi mocno przez silnie namarszczoną tunikę i bardzo ciasny złoty pas, i z biustem, wyraźnie podkreślonym przez biały atłasowy gorset, haftowany złotem i czerwonemi różami, wydawała się niższa i mniej delikatna niż zazwyczaj, ale cała postać nabrała zarysów klasycznie posągowych. Bielutka opaska, okręcona artystycznie dokoła głowy, tak przezroczysta, że widać było pod nią podłożony różowy czepeczek, rzucała śnieżny odcień na twarz panny młodej; małe, jasne czoło, brzoskwiniowe policzki i śliczny podbródek wydawały się przy opasce bardziej białe i blade, a oczy błyszczały pod czystą linją łuków brwi.
Raz tylko jeden Franciszek Rosana widział Marję tak niezwykle piękną, chociaż zupełnie odmienną. Było to w nocy przed Gonare, na smutnej równinie św. Ducha.
Powiedział jej to, zbliżając się z pieszczotą i poprawiając drżącemi rękami wstążkę bogatego fartuszka. Marja uśmiechnęła się obojętnie i uderzyła go lekko perłowym różańcem ze złotym medalikiem.
— Co za warjat! — powiedziała.
Chciał ją pocałować w rękę, ale cofnęła się i skrzyczała go:
— Czy chcesz przystąpić do sakramentu w grzechu śmiertelnym?
Odstąpiła od zwierciadła i zeszła ze schodów z wielkim szumem spódnic, w trzewiczkach i błyskotkach, a Franciszek schodził za nią, wniebowzięty.
Orszak weselny ustawił się rychło. Na przedzie szło dwoje dzieci, ubranych po chłopsku, trzymając w ręku dwie duże świece z błękitnemi wstęgami; potem panna młoda, pomiędzy dwiema szwagierkami, dalej Franciszek, mając przy sobie wuja Mikołaja i innych najbliższych krewnych Marji, którzy już poprzednio poszli byli po niego, aby go przyprowadzić do narzeczonej. Za nimi szło ze dwudziestu mężczyzn, chłopów i panów, krewnych i przyjaciół, którzy prowadzili po drodze głośne rozmowy.
Na sąsiednich uliczkach, zamiecionych starannie przez sąsiadki na cześć panny młodej, długi szereg kobiet, dzieci, kur i psów przyglądał się ciekawie i z szacunkiem, niemało przejęty rządkiem widowiskiem tak bogatego orszaku ślubnego.
I na innych ulicach zbierali się ludzie i podziwiali orszak, zwłaszcza pannę młodą, naprawdę piękną i wspaniałą w swym bogatym stroju, w błyszczących klejnotach, w czystej jasności lutowego poranka.
Marja była głęboko wzruszona, a im dalej, tembardziej czuła się zmieszana; szła, nie widząc ulic, które mijała; nogi pod nią drżały, a serce podchodziło do gardła. Miała dziwne uczucie, bolesne i miłe zarazem, chciało jej się płakać i śmiać jednocześnie. Był w niej ból, radość, nadzieja, żal i lęk. Myślała, że idzie jeszcze wolna i niezamężna po tej samej drodze, po której za godzinę będzie kroczyła jako mężatka. Za godzinę zamknie się pierwszy ważny okres jej istnienia, za godzinę będzie niepodzielną własnością Franciszka Rosany, za godzinę najświętszy i najsurowszy obowiązek nakaże jej wyrzec się myśli, wzruszeń, marzeń o jakimbądź mężczyźnie na świecie. Tylko o nim, zawsze o nim, o nim, którego nie kocha.
Postać Piotra Benu ukazywała się uparcie, grożąca i bolesna, rysując się tem wyraźniej, im bardziej ją odpychała. W pewnych chwilach serce panny młodej stawało, jakby w obawie smutnej rzeczywistości.
Ale wstąpiwszy do kościoła, poczuła jak szary, uroczysty spokój milczących arkad spływa jej na głowę.
Kościół był pusty, na ławki padała przez okna plama słoneczna, słychać było zzewnątrz świergot wróbli, w błękitnem czystem powietrzu. Marja przemogła się, całą duszą skupiła się przy obrzędzie i powiedziała tak bez zawahania. A kiedy po wyjściu z kościoła stanęła u boku Franciszka, miała wrażenie, że oddycha swobodniej, na drodze już odtąd jasno wytkniętej. Nawet rzeczywistość wydała jej się inna, bez niebezpieczeństw. Czego się miała teraz lękać, kiedy już nie potrzebuje lękać się samej siebie?
Piotr Benu znowu zaczął zanikać w jej pamięci. Marja znała go dostatecznie, aby wiedzieć, że nietylko jest niezdolny posunąć się do zbrodni, ale że nie popełni żadnego niskiego czynu.
Wychodząc z kościoła, miała odwagę podnieść oczy na okna sądu, szare, zagadkowe, nieme w porównaniu ze świeżym i jasnym zachodem, na którego tle zarysowywała się wstęga błękitnego krajobrazu.
Za temi oknami rozgrywał się proces Piotra, za metalicznem światłem owych szyb czekał może z utęsknieniem chwili, gdy ją zobaczy, ale co on ją teraz obchodzi? Wszystko było skończone i skończone na zawsze. Teraz Marja Noina umarła, teraz nazywa się tylko Marja Rosana.
— Powiedz, Marjo — szepnął Franciszek cicho, cichutko — czemu jesteś taka poważna? Widzisz, ze wszyscy patrzą się na nas.
— Pomówimy w domu. Cóż chcesz, abym ci teraz powiedziała? — odrzekła Marja półgłosem, uśmiechając się.
Gdy wyszli z ratusza, Zaczęła się dla orszaku niemiła przeprawa. W miarę jak się posuwali, z okien zaczął padać gęsty i gwałtowny deszcz ziaren i confetti, a jakby to nie wystarczało, ciskano talerze, które roztrzaskiwały się o bruk.
Na uliczkach, sąsiadujących z domem Noinów, utrapiony ten deszcz, uzmysławiający obfitość i nie pozbawiony innego znaczenia symbolicznego, stał się prawie nie do zniesienia, coraz gęściejszy i wściekły, przy wykrzykach kobiet i dzieci.
— Szczęścia, szczęścia!
Ciotka Luiza czekała na podwórzu: wyszła na spotkanie małżonków aż do bramy, uściskała i ucałowała ich z płaczem.
Marji pociekła duża łza po policzku, skraj opaski wchłonął ją od razu i mała mokra plamka nie zdążyła jeszcze wyschnąć, kiedy już o niej zapomniano.

Było to może ostatnie wspomnienie, ostatni żal za przeszłością.

II.

Popchnięty losem, z nadszarpniętemi nerwami i twarzą wybladłą przez zamknięcie i cierpienie, Piotr Benu wracał do domu Noinów o godzinie pierwszej popołudniu.
Podwórze zalane było jasnem i ciepłem słońcem zimowem, z kuchni rozchodził się ostry zapach pieczonego mięsiwa, a z góry, przez schody, które w słońcu świeciły wesołą szarością kamienia, dobiegał gwar tysiąca głosów, zmieszany z mnóstwem dźwięków i hałasów, naci które wybijał się krystaliczny szczęk kieliszków i talerzy.
Piotr zatrzymał się chwilę przed bramą, z oczami wlepionemi w polerowany granit schodów. Więc tam na górze, w pokoju ciotki Luizy młoda para obiaduje w weselnej kompanji? Czy ma wejść na schody? Czy ma raczej powrócić do kuchni, jak kiedyś, i zająć na nowo swoje miejsce sługi? Wspomnienia bolesne napłynęły mu do głowy, przeżywał przeszłość, a niewypowiedziane cierpienie, jakie mu sprawiała rzeczywistość, wyrwało mu z piersi krzyk bólu i wściekłości. Jednak kobieta jakaś ukazała się w drzwiach od kuchni z wielkim białym, połyskującym na słońcu talerzem, pełnym dymiącego mięsiwa. Spostrzegłszy Piotra, zdumiała się, potem uśmiechnęła się do niego, pozdrowiła i poprosiła, aby wszedł do domu.
— Witaj, powrócony, witaj, Piotrze... Za sto lat niech się przytrafi drugie podobne nieszczęście, jak to, które ciebie spotkało.
— Daj to Boże! — odrzekł.
— Czy dużo jest ludzi na górze?
— Nie bardzo. Chodź.
Poszedł za nią na schody, zwinny i jakby obojętny. Wydawał się wesoły. Kobieta weszła pierwsza i zawołała:
— Patrzcie, kto przyszedł!
Ledwie ukazał się we drzwiach, wszyscy goście powitali go okrzykiem:
— Za sto lat niech się przytrafi druga taka przygoda, jak twoja!
Wuj Mikołaj zerwał się na równe nogi, uradowany, a ciotka Luiza poszła na jego spotkanie, wzięła za rękę i posadziła przy stole obok siebie, zasypując go pytaniami.
Piotr nie odrazu spojrzał na młodą parę. Dopiero po kilku minutach, odpychając prawie gwałtownie talerz, który mu podsuwała ciotka Luiza, zdał sobie dokładnie sprawę z położenia. Gości, mężczyzn i kobiet, było ze trzydzieści osób, i cały pokój zastawiony był wniesionemi na ten dzień stołami, których zastawę stanowiła dziwaczna pstrokacizna talerzy, kieliszków i nakryć wszelkiego rodzaju i stylu. Własne bowiem statki nie wystarczyły i trzeba było dopożyczyć z dwóch czy trzech zaprzyjaźnionych domów.
Marja i Franciszek Rosana na czele stołu jedli z jednego talerza, wedle zwyczaju sardyńskiego, a pan młody obsługiwał oblubienicę z wyszukaną troskliwością.
Marja zdjęła była uroczyste szaty, miała tylko pod szkarłatnym, rozsznurowanym gorsecikiem wspaniałą haftowaną koszulę a na głowie chusteczkę w wielkie róże i hjacynty, w której jej było nadzwyczaj do twarzy.
Franciszek pił wielkiemi haustami miłość i mocne wino Badde manna i pożerał żonę błyszczącemi oczyma; zdawało się, że poza nią nie widzi nic i nie słyszy zgiełku i krzyków gości. Piotra nie dostrzegł wcale. Ale Piotr, który to widział, zadrżał ze złości. I Marja zdawała się obojętna.
Pojawienie się Piotra, oczekiwane każdej chwili, ponieważ wiadomość o jego uniewinnieniu nadeszła przed jego przybyciem, przyprawiło ją o gwałtowne bicie serca, o nieokreślony lęk, niezupełnie nawet wobec samej siebie uświadomiony, którego nie spostrzegł nikt, a najmniej nowoprzybyły.
Piotr nie śmiał spojrzeć na nią; czuł, że mu w duszy zaczyna grzmieć burza, ale panował nad sobą i potrafił nawet pochwycić sposobność, aby się popisać niezwykłą wesołością.
— Stałeś się biały jak lilja — rzekł mu wuj Mikołaj.
— To też jestem rad, że siedziałem w więzieniu — odparł śmiejąc się.
— Teraz kobiety będą się za mną oglądały.
Marja spojrzała na niego. Rzekłbyś, że obojętność Piotra ją ubodła. Jakto, więc już zupełnie zapomniał o niej i myśli o innych? Tem lepiej zatem, tem lepiej! Maleńka zmarszczka zasępiła jej czoło; spuściła oczy na talerz, jakby urzeczone jakiems tajemniczem widzeniem; gorąca ręka Franciszka, która dotknęła jej ręki, przywróciła ją do rzeczywistości. Oblubieniec nachylił się trochę, pokazał w uśmiechu zęby i powiedział jej coś, czego nikt nie dosłyszał; ona słuchała poważnie, potem zaśmiała się głośno, wesołym dziecinnym śmiechem, który przyciągnął ku niej mętne spojrzenie Piotra Benu.
— Jedz, Piotrze, — prosiła ciotka Luiza, stawiając przed nim na nowo dymiący talerz — weź cośkolwiek.
Ale nie wziął nic; odpychał wszystko z widocznym uporem; widział niemal truciznę na talerzach, w kieliszkach, w serwetach; odsunął się nawet nieco od stołu, bo wszystko wydawało mu się złe i gryzące przy tej uczcie.
Uśmiechał się wciąż, ale był ktoś, kto przyglądając mu się często i bacznie, zauważył coś gorzkiego i niedobrego w jego uśmiechu, w rysach koło ust i w wychudzonych policzkach. Oczy zachodziły mu raz po raz jakby mgłą od nagłego zawrotu głowy. Oto straszne widzenie, przewidziane i odpychane w chwilach największej rozpaczy, stało się rzeczywistością. To, co kiedyś wydawało się niemożliwe nawet we śnie, teraz stało się, było prawdą. Marja jest żoną innego, Marja stoi przy boku innego, Marja jest niepowrotnie dla niego stracona! I to w jego oczach! Widział i czuł to nietylko oczami, ale każdym nerwem, każdem włóknem, każdą żyłką nawet. Wspomnienia przeszywały go jak ostrze szpilki, krew waliła w skroniach, w uszach, w szyi, w gardle i dusiła go. W pewnych chwilach jakby zaczynało go opuszczać rzeczywiście bajeczne panowanie nad własnemi uczuciami; wtedy oczy mu zachodziły mgłą, a żyły na skroniach i rękach stawały się nabrzmiałe i fjoletowe. W pewnej chwili, kiedy Franciszek Rosana schylił się tak dalece nad żoną, podnosząc serwetkę, że dotknął jej twarzą, mocno zaczerwienioną od wina, Piotr zacisnął gwałtownie pięść i o mało nie wybuchnął.
Osoba, która śledziła każdy jego ruch, spostrzegła to i na chwilę oddech jej zaparło. Była to Sabina. Siedziała bardzo blada, smutna, prawie cierpiąca. Ona też oczekiwała Piotra przez cały ranek, a widząc go, doznała nieokreślonego lęku, radości zarazem i obawy. A zamiast uspokoić się, w miarę jak czas upływał, stawała się coraz bardziej niespokojna i ogarniał ją smutek, który sprawiał rodzaj fizycznej dolegliwości. Wyczuła instynktownie, przez zazdrość, wszystko co Piotr przechodzi, a kiedy zauważyła, że zaciska pięść i robi ruch, jakby się chciał rzucie, przeraziła się i zadrżała. Uspokajała się w miarę, jak Piotr się uspokajał, ale twarz jej pobladła jeszcze bardziej, stała się ziemista, a wargi zbielały.
— Co ci jest, Sabinko? — zapytał z przerażeniem młodzieniec, siedzący obok niej. — Cóżeś zobaczyła takiego?...
Obrzucił towarzystwo nagłem spojrzeniem, ale dostrzegł tylko twarze czerwone i uśmiechnięte.
Ożywienie doszło do najwyższego stopnia; dowcipy miłe, ale i dwuznaczne, strzelały z jednego końca stołu na drugi; wszyscy z otwartemi ustami, z wargami świecącemi od oliwy, rozmawiali i śmieli się na cały głos, wypełniając izbę hałasem, który, zlewając się ze światłem, z zapachem potraw i słodyczy, sprawiał w rażenie rozpasanej wesołości.
Stojący w rogu stołu, z połową opalonej na bronz twarzy, oświetloną przez promień słoneczny, wysoki, rudy, rozkudłany pasterz, krajał zręcznie na drobne kawałki dużego prosiaka, upieczonego na rożnie, naszpikowanego i podanego na zimno. Prawie wszyscy, choć nie przestawali śmiać się i rozmawiać, przyglądali się z zajęciem dużym i kanciastym rękom pasterza. Wyjął z kieszeni ordynarny nóż, mocno naostrzony, ze zmarszczonem czołem, poważny i milczący, jakgdyby spełniał święty obrządek, krajał szybko, krótkiemi nieomylnemi cięciami; znajdował zręcznie wszystkie stawy i nóż biegł, skrzypiąc po doskonałej, przyrumienionej skórce prosięcia. Gdy wszystko było podzielone, oblizał sobie spokojnie palce, otarł nóż o obrus i usiadł zadowolony, podczas gdy któryś z gości dawał mu oklaski.
— Oh, świetnie! — krzyknął pan młody po włosku. — Brawo, Bore. Gdyby król był tu obecny, zrobiłby z ciebie podkomorzego dworu...
Wszyscy roześmieli się głupio, oprócz Piotra i Sabiny, których wstrzymało cierpienie, ciotki Luizy, która hamowała się przez dobry ton, i Marji, bo się już zaczynała gniewać, że Franciszek upił się w obecności Piotra Benu, który napewno będzie się z niego śmiał.
Duży półmisek krążył dokoła stołu, a Franciszek, grzebiąc w nim długo, wyszukał dla Marji mózg i nerki prosięcia; okropił, posolił i powiedział:
— Może cię obrażam, dając ci mózg? To nie znaczy, że ci potrzebny, wiemy wszyscy, że jesteś najmądrzejsza kobieta na świecie. Jedz, Marjo.
Ale ona nic nie chciała, nie miała ochoty, niech jej da pokój. Odrzuciła z wdziękiem widelec, który jej oblubieniec wkładał do ręki, a kiedy nastawał, odcięła się prawie gniewnie. Lecz Franciszek przysunął jej widelec do ust i zmusił wbrew jej woli do przełknięcia prawie połowy nerki.
Marja zaczerwieniła się i roześmiała, aby pokryć gniew.
— Przestań! — rzekła.
— O mało się nie zadławiłam przez ciebie.
— Oh, Marjo, czy cię obraziłem? — zapytał skruszony.
— Naturalnie!
— Czy naprawdę się gniewasz? Przebacz mi. Jeżeli już dzisiaj mamy się zacząć kłócić...
Roześmiał się i wyciągnął rękę po pełny kieliszek, ale Marja go powstrzymała.
— Proszę cię, zrób to dla mnie, rzekła pocichu — i przestań pic na dzisiaj. Dosyć już piłeś. Zrób to dla mnie.
— A wybaczysz mi? — zapytał zawsze jeszcze z ręką wyciągniętą.
— Tak, jeżeli już dziś pić nie będziesz.
— Już dziś nie będę! — odpowiedział łagodnie jak dziecko, uśmiechając się do niej i chowając rękę, która natrafiła na jej dłoń, leżącą na brzegu stołu.
Od tej chwili Marja pilnowała bardzo, by nie dać mu pić, ale pan młody już wypił i tak zawiele, a oczy, z początku świecące i otwarte, zaczęły mu się mglić i przymykać. Pod koniec obiadu zaczął bełkotać i uparcie mówić po włosku, a w pewnej chwili stał się tak źle wychowany i śmiały, że uniósłszy się na krześle, pocałował naprzód Marję, potem starą krewną, która siedziała obok niego. Rozległy się żywe oklaski i wy lichy głośnego śmiechu. Nawet Marja się śmiała, czy udawała, że się śmieje, a Piotr, zaciskając zęby uśmiechniętemi ustami, patrzył w dal, poprzez jasność otwartej na szerz bramy, oczami szklanemi i przerażająco wbitemi w jeden punkt, Sabina śledziła jego spojrzenie, pytając się w duszy, w jaki bolesny obraz wpatruje się Piotr Benu. Obojętność jego dla niej smuciła ją i rozdrażniała: nie zwrócił na nią oczu ani razu; miała jednak wielką litość nad nim, nad jego widocznem cierpieniem.
Wesołość towarzystwa rosła wciąż, w miarę jak się opróżniały butelki; ostatnie danie, złożone ze smażonych w cieście kalafiorów, żółtych jak złoto i pachnących korzeniami, przeszło nawet nietknięte. Kiedy usługujące do stołu dziewczęta, które stały za krzesłami gości, śmiały się i mieszały swobodnie do rozmowy, przyniosły sery, młody istranzu[17], to jest sąsiad z pobliskiej wsi, podniósł się z kielichem w ręku. Myślano, że chce wnieść zdrowie, on tymczasem z podniesionym kielichem, i wpatrzony w niego, wymachując drugą ręką z przyciśniętemi do siebie pierwszym i drugim palcem, zaczął deklamować satyryczny wiersz sardyński przeciwko kształceniu kobiet, a potem jakiś inny.

Cando s’amore cun sas frizzas d’oro
Sa prima olta m’at fertu su sinu.[18]

— Co za warjat! — rzekła Marja, chowając usta w serwetkę.
A Franciszek, nachyliwszy się, szepnął ze spółczuciem:
— Jest pijany!
Pomimo to, gdy skończył deklamować, wesołość biesiadników doszła do szału. Śmiał się i Piotr, nietyle z wiersza, ile z deklamatora i z innych figur, wykrzywionych głupią i bezmyślną wesołością.
Wuj Mikołaj tymczasem zbliżył się do niego, usiadł wpoprzek krzesła, z założonemi nogami i zaczął z nim mówić poważnie o interesach. Dziwnym trafem gospodarz nie był pijany i nie wyglądało, że się upije; był jakby w złym humorze i odwracając się plecami do gości, namawiał Piotra, aby powrócił do niego na służbę, tak jak gdyby byli sami i nikt ich nie słyszał. Ale młody człowiek nie chciał się zgodzić.
— Nie, nie, już postanowiłem. Zamieszkam u ciotki i będę pracował sam dla siebie. Znacie już moje zamiary, mówiliśmy o nich w więzieniu, zdaje mi się...
Nie doszli do porozumienia. Wuj Mikołaj chciał zrobić z niego chociaż swego jubarju, to znaczy dałby mu ziemię, woły i ziarno na zasiewy, a potem podzieliliby się połową zbiorów, ale Piotr i tego nie chciał. Nie zgodził się nawet na pomysł wydzierżawienia mu winnicy i zagrody. Na nic, — nie mógł, nie chciał się zgodzić na żadne kombinacje. Wuj Mikołaj zmartwił się tem, a chcąc sobie poprawić humor, zwrócił się do młodego „cudzoziemca” i wyzwał go na śpiew a disputas.
Obiad dobiegał końca; na stole dymiła kawa, a Franciszek Rosana, spojrzawszy na zegarek na ręku orzekł, że jest godzina trzecia.
Przez otwartą bramę widać było, na tle mocno błękitnego nieba, słońce, które już się spuszczało i mnóstwo lekkich, białych obłoczków, wypływających na zachodzie; był to jakby powolny przypływ małych miękkich i znikomych fal, które nadawały zimowemu wieczorowi wrażenie głębokiej ciszy i wiosennej słodyczy.
Piotr Benu zmuszony był ustąpić swego miejsca koło drzwi poecie-improwizatorowi, spółzawodnikowi wuja Mikołaja i usiadł w jednym rzędzie z nowożeńcami. Na chwilę zapanowała cisza i wszyscy byli w wyczekiwaniu; wielki spokój słonecznego wieczoru zdawał się przenikać do izby. Pierwsza strofa poety zabrzmiała dźwięczna, donośna, a wuj Mikołaj, z łokciami na stole i ciągle jeszcze z nogą na nodze, przyłożył rękę do prawego ucha, jakby chciał słyszeć lepiej. Spółzawodnik był dość dobrym improwizatorem; rymy płynęły mu z ust z łatwością, miał głos tenorowy, który dodawał wdzięku i wartości wierszom.
Nasamprzód zaśpiewał na cześć nowożeńców, głosząc wytworną pochwałę Marji, którą nazwał sa rosa de sas rosas[19], ale potem zaczął wykładać w szorstki sposób nieżyczliwe poglądy na małżeństwo, t. j., że lepszy jest dla mężczyzn stan wolny, bo w małżeństwie nad radością przeważa w wysokim stopniu nuda i przykrość.
Wuj Mikołaj, rozumie się, twierdził co innego, traktując przeciwnika z uprzejmą ironją i pobudzając obecnych do śmiechu. Ale po kwadransie uwagi biesiadnicy zaczęli się nudzić i jedni po drugich wymykali się od stołu, który niebawem opustoszał, zostali tylko dwaj cantadores[20], dwaj starzy wieśniacy, chłopak, oparty mocno łokciami o stół i z pięściami wbitemi w policzki, oraz Piotr Benu z zamożnym młodzieńcem nuorskim. Ci dwaj, z nogami założonemi jedna na drugą, siedząc bokiem do stołu, rozmawiali ze sobą o osobistych sprawach, nie zwracając żadnej uwagi na dysputę. Ale wuj Mikołaj i jego poetycki przeciwnik byli tak pochłonięci śpiewem, że nie zauważyli, iż słuchają ich tylko dwaj starzy wieśniacy i chłopiec. Ciągnęli dale], śpiewając wyłącznie dla siebie, a byli w takiem poetyckiem natchnieniu i taką w tem znajdowali uciechę, ze nie zanosiło się na rychły koniec.
Przyszły dwie dziewczyny sprzątnąć ze stołu i śmiały się na całe gardło z żartów, jakie do nich zwracał jeden ze starych gospodarzy; wuj Mikołaj spostrzegł to i zaraz zaczął wierszem pomstować na zalecanki starców. Z dołu dochodziły ostre i tęskne dźwięki muzyki tanecznej sardyńskiej, granej na katarynce, gwar śmiejących się, tańczących i rozmawiających na dziedzińcu. Poprzez cały ten hałas Piotr i młody principale[21] rozmawiali spokojnie o interesach, o bydle, o krowach i wołach. Piotr przedstawiał swoje poglądy na handel wołami, powiedział że ma pewną sumkę i spólnika poręczyciela, i że wkrótce zabierze się na małą skalę do hurtowego zakupu wołów. Młodzieniec, właściciel obory, oznajmił, że w kwietniu będzie miał do sprzedania kilka par krów i jałówek.
— Zobaczymy — rzekł Piotr i przesunął w zamyśleniu ręką po twarzy. — Może jeszcze w kwietniu nie będziemy mieli wszystkich potrzebnych pieniędzy, ale niemniej zaczniemy. Gdzie twoje bydło?
— W Serra — odpowiedział tamten.
— Jak się nazywa twój spólnik? Może go znam.
— Zuanne Antine z Fonni. Jest dużo młodszy odemnie.
— Do djabła, toż go znam! — wykrzyknął rozmówca. — Ale jest teraz w więzieniu.
— Tak, za opór i znieważenie siły zbrojnej, — odrzekł Piotr szybko — ale wyjdzie wkrótce.
Po chwili milczenia młodzieniec zapytał:
— Zatem, Piotrze, nie zostaniesz już tu, u wuja Mikołaja?
— Nie, już mi to nie dogadza; nie chcę dłużej służyć.
— Zebrałeś sobie trochę grosza — rzekł młodzieniec z uśmiechem i mrużąc jedno oko. — Musisz mieć dużo pieniędzy. A gdzie będziesz mieszkał?
— U ciotki.
— U tej starej, u ciotki Toni Roddone? To ona jeszcze żyje?
— Gdyby nie żyła, nie wprowadzałbym się do niej.
— A no chyba, do djaska! — rzekł towarzysz i zaraz przypomniał sobie gadkę o skarbie, o którym wszyscy zawsze mówili.
— Jak umrze twoja ciotka, — rzekł, łypiąc znów okiem — to możesz zostać naprawdę kupcem, nawet wielkim panem.
— A co myślisz? — wykrzyknął Piotr ze śmiechem. — Gdy ona umrze, niczego mi brak nie będzie. Powiedział to jednak w taki jakiś sposób, z takim lisim uśmiechem, że choć chciał wyszydzić ukrytą aluzję tamtego, potwierdził ją raczej.
Młodzieniec spojrzał mu głęboko w oczy i poczuł nagle, jakby jakiś tajemniczy lęk; wydało mu się, że ma do czynienia nie z biednym sługą, wypuszczonym przed chwilą z więzienia, ale z bogatym i szanowanym człowiekiem.
Na podwórzu tańczono wesoło.
W kuchni służące uwijały się, aby wszystko ustawić jak najprędzej na miejscu, a potem same wziąć udział w hałaśliwej zabawie na dziedzińcu.
Na stopniach schodów siedziała ładna dziewczyna, ubrana po chłopsku i grała na katarynce z pewnem zacięciem, opierając podbródek na instrumencie i przysłuchując się muzyce, bardzo melancholijnej w swoich monotonnych i poważnych spadkach. Tańczono doskonale, gdy naraz grająca zwolniła tempo, podniosła różowy podbródek i skoczyła na nogi, wołając:
— Ja też chcę zatańczyć!
— Graj dalej, Pasca, zatańczysz później — błagali, ale nie można się było doprosić, aby powróciła do katarynki. Nadąsała się i oparła o poręcz, wpatrzona w dal. Nikt nie chciał grać, może nikt nie potrafił i musiano przestać tańczyć. Wtem Sabina przerwała koło i wbiegła na schody, wołając:
— Poczekajcie. Na górze jest Piotr Benu, który umie grać. Ja go zawołam.
Pobiegła na górę, weszła do izby, ale rychło ukazała się zpowrotem przy poręczy, mówiąc:
— Nie chce przyjść. Słucha śpiewu wuja Mikołaja.
— Do djabła z tem śpiewaniem! — zawołał jeeen z tancerzy napół pijany — powiedz mu, żeby zeszedł; jeżeli nie, to ja pójdę i zepchnę go z góry na dół.
— Cicho, bo usłyszą! — rzekła cicho Sabina, grożąc mu palcem, i zaczęła pokornie błagać Piotra.
— Proszę cię, zejdź. Zrób im tę przyjemność. Jak cię mają prosić?
— Nie umiem grać, zapomniałem już — odpowiedział znudzony i obojętny, nie patrząc wcale na nią.
Sabinę dotknęło to i upokorzyło głęboko; wyszła z głową spuszczoną i wróciwszy na podwórze, prawie bezwiednie, zwracając się do panny młodej, rzekła:
— Nie chce przyjść; idź ty, Marjo. Kto wie, może ciebie usłucha.
Marja spojrzała na nią żywo, jakby się chciała zapytać oczami, czy mówi tak z rozmysłem.
— Ja? — rzekła z pogardliwym ruchem głowy. — Ja nie pójdę na pewno. Jeżeli nie chce wyjść, to się obejdzie.
— Do djabła z katarynką — odezwał się ktoś. — Będziemy śpiewali!
Wtedy trzej czy czterej młodzi stanęli na środku podwórka i zaczęli śpiewać melodję tańca sardyńskiego, tak jak się to robi po wsiach i na zabawach ludowych. Charakterystyczny był ten śpiew, poważny i dziki, w którym głos tenora brzmiał jak daleki i mocny huk potoku. Dokoła śpiewaków utworzył się na nowo krąg taneczny i zaczęto po raz wtóry tańczyć, z większem jeszcze niż przedtem ożywieniem, przy dźwiękach miarowego
Bimbàrambàra bòi bimbàrambài.
Ale powoli, powoli, w miarę jak słońce chowało się coraz bardziej i zmrok zalewał gościniec, goście zaczęli się rozchodzić i taniec ustał. Zostało kilka osób, kilku chłopców, parę dziewcząt, którzy się bawili, „kumając się“ według zwyczaju sardyńskiego, a Franciszek pociągnął Marję w kącik, aby odpoczęła. Czas, tańce i trawienie otrzeźwiły prawie doszczętnie pana młodego; obecnie był znowu ugrzeczniony i zakochany, nie wpadając w swoją nazbyt przesadną i natarczywą uprzejmość.
Gdy tańce się skończyły i goście zaczęli się przerzedzać, Marja i Franciszek usiedli w kąciku podwórza, pod samym łukiem schodów, tuż przy zamkniętych drzwiach od parterowego pokoju. Pomimo nieładu na podwórzu i wciąż jeszcze kręcących się ludzi, w tym kątku panował zupełny spokój. Słońce zaszło; na niebie, wymiecionem całkowicie z poprzednich białych obłoczków, rozlewały się pierwsze różowe odblaski bliskiego zmierzchania, ani siadu wiatru, ani śpiewu ptasząt, ani jednej chmurki. Niezmierny spokój, prawie łagodnie smutny w swym bladym, milczącym rozblasku, zawisł w powietrzu i narzucał się otoczeniu.
— Czy bawisz się? — zapytał Franciszek półgłosem, ujął rękę Marji i zaczął jej poprawiać pierścionki na palcu.
— To dobre sobie! Jeżeli się dzisiaj nie bawię, to kiedy chcesz, żebym się miała bawić! — odrzekła tonem trochę szyderczym. Rozmawiali o udanem przyjęciu i widocznem zadowoleniu zaproszonych gości.
— Tak, wszyscy są zadowoleni — powiedział Franciszek.
— Prawdziwie nie przypuszczałem, że można tak doskonale wszystko urządzić dla tylu osób. Ale jak bardzo musi być zmęczona twoja biedna mama!
— Ha! Już się nie będzie męczyła dla innych dzieci!
— Ten Piotr Benu — rzekł pan młody po chwili milczenia, podczas której myślał o zajęciu ciotki Luizy, a tem samem i o słudze — nie chciał niczego skosztować, widziałaś? Wygląda bardzo źle, biedak, może jest chory; chwilami robi wrażenie warjata.
— Pewnie, że nie jest przyjemnie być więzionym niewinnie — rzekła Marja z udaną obojętnością. A chcąc zmienić rozmowę, zaczęła mówić o otrzymanych darach.— Mój Boże , to wprost bajeczne, niebywałe: przeszło sto sześćdziesiąt darów w ziarnie i czterdzieści tortów i gattos, a prawie sto scudów w złotych monetach i kosztownościach. Patrz, ten pierścionek dała mi Sabina, biedactwo, — i pokazała mu rękę, dotykając pokolei każdego pierścionka — ten tu Konstancja Brindis, ten ciotka Ventura, a ten twoja kuzynka. Patrz, jaki śliczny...
— Twój ojciec jeszcze śpiewa — rzekł znienacka Franciszek, podnosząc głowę. — Słyszysz, słyszysz? Chodźmy na górę, Marjo.
— Nie, zostańmy lepiej tutaj — prosiła Marja, która nie widziała, aby Piotr Benu schodził i nie chciała wejść na górę. Dlaczego on nie odchodzi?
Piotr tymczasem czekał, aż ona wróci na górę, i nie ruszał się z miejsca. Powziął był pewien zamiar dość dziwny i podczas rozmowy z młodym posiadaczem myśl ta pochłonęła go tak, że aż zamilkał i zaczął odchodzić od przedmiotu. Postanowił, ni mniej ni więcej, tylko pocałować Marję po raz ostatni w obecności wszystkich, nie wyłączając męża. Był w Nuoro zwyczaj całowania panny młodej i wszystkich kobiet przybyłych na wesele; obecnie ten dziwaczny zwyczaj już prawie nie istnieje, ale o ile ktoś chce go wskrzesić, nikt nie może nic mieć przeciwko temu. Piotr chciał się w ten sposób przekonać, czy Marja go już zupełnie zapomniała.
— Czy chcesz mi zrobić przysługę? — zapytał młodego posiadacza — rozmienić papierek dziesięciolirowy na dwa scudy srebrne? Nie wypada dawać pannie młodej papierowych pieniędzy.
Młody człowiek miał przypadkiem dwa srebrniki; otworzył rodzaj skórzanej sakiewki, zawieszonej u bogatego pasa z haftowanej skóry i wyjmując pieniądze, rzekł:
— A to dopiero sumiennie wszystkiego się trzymasz, dalibóg!
— Tam do djabła! Byłem przecie w tym domu przez cały rok, jadłem ich chleb i piłem ich wino. Zresztą, chodź ze mną, a zobaczysz, jak sobie każę zapłacić — powiedział Piotr, kładąc pieniądz na dłoni i zniżając głos, aby go wuj Mikołaj nie usłyszał.
Wstał. Poszedł wprost do gospodarza, położył mu poufale rękę na ramieniu i powiedział:
— Dowidzenia, wuju Mikołaju!
— Co, odchodzisz, Piotrze? — wykrzyknął zdumiony gospodarz.
Chciał, aby Piotr pozostał jeszcze, a nie mogąc nic więcej wskórać, kazał mu chociaż wypić szklankę czerwonego wina i przyrzec sobie, że jutro powróci.
— Tak, czekajcie zdrowi! — pomyślał Piotr i wyszedł w towarzystwie młodzieńca.
Zeszli, śmiejąc się, ze schodów; Piotr śmiał się nawet za hałaśliwie, ale w piersi serce mu biło mocno, z niebywałym niepokojem. W prawej ręce ściskał dwa srebrne pieniądze i czuł, że mu dłoń potnieje.
— Dowidzenia, ciotko Luizo! — krzyknął, wsuwając głowę w drzwi kuchni — dowidzenia, kumo Sabino!
— Dowidzenia — odrzekła Sabina, przybiegając do drzwi. Kiedy w nich stanęła, Piotr podchodził do nowożeńców i zobaczyła następującą dziwną scenę. Piotr stanął przed Marją, pochylił się nieco, mówiąc coś do niej, napewno komplementy czy życzenia. Sabina ich nie słyszała, tak była wzruszona. Po chwili rozmowy, której towarzyszył z uśmiechem młody posiadacz, Piotr wyciągnął prawą rękę do panny młodej i kładąc jej w rękę dwa srebrniki, nachylił się i pocałował w policzek.
Sabina drgnęła i stanęła jak wryta na progu, z oczyma wlepionemi w niezwykły obraz.
Mateusz Canzeddu, młody posiadacz, zaśmiał się w głos, bijąc się pięścią w piersi, a Franciszek nie zdawał się wcale obrażony zuchwałym postępkiem Piotra.
Sabina widziała, że i Marja uśmiechnęła się także, bardzo zapłoniona, ale spokojna, a potem Piotr z Mateuszem odeszli powoli. Ledwie się brama za nimi zamknęła, Marja otworzyła rękę i uśmiechając się, pokazała Franciszkowi dwa srebrne pieniądze.
— Głupi! — rzekła Sabina, odwracając się z politowaniem.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że panna młoda robiła ogromny wysiłek, aby się nie zdradzić. Przy płomiennem, aczkolwiek przelotnem zetknięciu z ustami Piotra, Marja poczuła jak krew cała się w niej burzy z obrazy, zdumienia i ze wspomnień. Przecież opanowała się tak dobrze, że nikt, nawet Piotr, nie odgadł jej uczuć.
— W bramie Piotr pomyślał z goryczą, czując, że martwieje w duszy: — Zapomniała o mnie. A zresztą!... — Włóczył się przez resztę wieczoru z Mateuszem po karczmach i szastał, jak pan, ostatek pieniędzy, zaoszczędzonych przez rok służby u Noinów. Wrócił późną nocą do ciotki i usiadł smutny około nędznego ogniska, na którem trzeszczały dwa czy trzy kawałki drzewa, szczątki starego krzesła.
— Jutro, — rzekł, patrząc z politowaniem na nędzny ogień — jutro przywiozę wam wózek drzewa. Wózka i uprzęży pożyczy mi Mateusz Canzeddu.
Kiedy ciotki udały się na spoczynek, wyciągnął się na swojej starej macie, koło napół wygasłego ognia i zapadł rychło w ciężki sen, bo był trochę pijany i zmęczony po wrażeniach, myślach i rozmowach. Lecz o pierwszem świtaniu obudził się z jasną zupełnie głową i z głęboką troską w sercu.
Słysząc, że kręci się po podwórku, ciotka Manzela wstała z łóżka, ugotowała kawy i kazała mu wypić filiżankę. Kawa była tak niedobra, że odwrócił się, aby ją wypluć, potem powiedział:
— Idę do Mateusza po wózek i zaraz wybiorę się po drzewo. Wrócę o zmroku, a wtedy pomówimy o najważniejszych sprawach. Wczoraj wieczorem miałem trochę w czubie i nie pamiętam nawet, o czem mówiłem.
Ciotka Manzela okręciła mu kawałek chleba i sera w chusteczkę i wyszedł trzymając zawiniątko pod sukmaną. Prawie nieświadomie, idąc do Mateusza po wózek, skierował się w stronę domu Noinów i wszedł w uliczkę, gdzie go ciągnęła jakaś fatalna, magnetyczna siła. Ale nie zobaczył nikogo. Cały dom spał jeszcze w jasnej świeżości błękitnego świtu, tylko na cichej uliczce, gdzie widniały dotąd siady wczorajszej uroczystości, kury dziobały ziarno, rzucane nowożeńcom i grzebały z ciągiem gdakaniem jakgdyby z radości.
Piotr spojrzał i minął, bijąc mocno podkutemi butami szczątki talerzy, walające się jeszcze na ulicy.
— Ach! wszystko dookoła oddycha ciszą, światłem i szczęściem, nawet kury wydawały się wesołe, nawet kury!
Piotr Benu udał się na płaskowzgórza, gdzie kiełkowały przyszłe łany wuja Mikołaja Noiny; szedł tam, aby zwieść biednym ciotkom wóz korzeni lentyszku i drzewa jałowcowego, ale przedewszystkiem, aby zabrać stary rewolwer bandyty, schowany od trzech miesięcy w zaroślach.
Minęły dwa miesiące. W domu Noinów wszystko wróciło do dawnego porządku i spokoju. Tylko dochody potroiły się i dobrobyt widniał więcej niż kiedybądź w każdym kącie domu i na twarzach mieszkańców.
Ciotkę Luizę rozsadzał poprostu tłuszcz i nadętość, a i Marja wydawała się spokojna i szczęśliwa. Teraz już nie chodziła boso, nie spełniała niskich usług domowych, żyła jak pani. Miała zręczną i dobrą służącą, która jej nie pozwalała nic robić, miała w szufladzie komody koszyczek wypchany pieniędzmi; wszystkie dziewczęta i żony posiadaczy z Nuoro patrzyły na nią z zazdrością, kiedy w niedzielę w południe udawała się, wspaniale ubrana, na sumę. Niczego jej nie brakowało.
Dwa miesiące minęły zawrotnie szybko. Mąż otaczał ją troskliwością i uwielbieniem, coraz bardziej rozkochany, uprzejmy aż do znudzenia, a w pogodne dni sadzał ją za sobą na swojej wspaniałej klaczy i wiózł do swych posiadłości, do bogatego gaju oliwnego w dolinie, do winnicy i do owczarni. Zwłaszcza do owczarni; postanowili nawet, o ile nic nie zajdzie, przebyć tam cały maj.
Pasterze nuorscy po ślubie zwykli spędzać część miodowego miesiąca w owczarni. Franciszek Rosana nie był wprawdzie pasterzem, ale ponieważ przeważna część jego majątku składała się z bydła, spędzał połowę czasu w owczarni ze swym pastuchem, ze swemi psami, śród pięknych krów rosłych i kwitnących, które zdawały się znać go i lubić. Hala, na której bydło pasło się przez cały rok (w zimie, podczas wysokiego śniegu, karmiono je liśćmi i młodemi kiełkami gałęzi), bardzo cenna, w równinach Św. Ducha, pełna pachnącej paszy, siana, złotogłowiu, wody, gęsta od wielkich dębów, należała również do Franciszka.
Marja dziecinnie klasnęła w dłonie na projekt spędzenia maja w owczarni, tembardziej, że zaczynało ją nużyć bezczynne życie bogatej małżonki, jakie prowadziła od dwóch miesięcy. Nie miała już nawet nic do szycia, bo przed ślubem, poza bogatą wyprawą, uszyła cały zapas bielizny dla rodziców, a Franciszek był dobrze zaopatrzony we wszystko. Przez dwa miesiące zrobiła tylko jeden naszyjnik, to jest kołnierz do koszuli dla Franciszka, wykończony i haftowany cieniutko, z cierpliwością i zręcznością Arachny.
Pokoje, kuchnia, podwórze błyszczały czystością, porządkiem i dobrobytem. Wuj Mikołaj, ciotka Luiza i Franciszek zgadzali się cudownie ze sobą, interesy szły wspaniale, a rok zapowiadał się dobry.
Wobec nieodmiennej, pokornej, a przynajmniej zrezygnowanej nędzy sąsiedztwa, gdzie na uliczkach rosła wysoko trawa, a w podwórkach pełnych blekotu, ostromlecza i dzikich fig, szpalery żywopłotu kwitły sielską i niesforną poezją miejsc niezamieszkanych, dom Noinów, bardziej niż kiedykolwiek wybujały potęgą i żywotnością, odbijał jak miniaturowa warownia, na którą wielu ludzi patrzyło z zazdrością, ale i z szacunkiem.
Zdawało się, że fortuna wysypała cały swój róg obfitości na rodzinę Rosanów-Noinów, na mały domek o zewnętrznych, jasnych schodach.
Nie było tam żadnych nienawiści, żadnych prześladowań ani kłopotów. Rodzina i krewni Franciszka, zadowoleni niezmiernie z jego małżeństwa, odnosili się do jego żony serdecznie i uprzejmie; to też zamiast plotek, które zazwyczaj powstają w prostych rodzinach, a nieraz i nietylko w prostych, świeżo spokrewnionych, panowała między Rosanami i Noinami prawdziwa i serdeczna przyjaźń z obopólną wymianą podarunków i grzeczności.
Piotr Benu nie dał już znaku życia, a Marja, nie widząc go, zapomniała prawie o nim; z każdym dniem postać jego oddalała się i zacierała. Ale po dwóch miesiącach, które dla Franciszka Rosany zbiegły jak najszczęśliwszy sen, Marja nie miała jeszcze dla męża najmniejszego uczucia, tylko szacunek głęboki, żelazne postanowienie zachowania mu wierności i pewnego rodzaju wdzięczność za jego miłość i uwielbienie.
Często wszakże odczuwała nieświadomie wielką pustkę w sercu, coś, z czego sobie nie umiała zdać sprawy, ale czego brak zalewał ją nieraz w każdej żyle, w każdem włókienku, nagłym, dojmującym smutkiem, a wtedy, znudzona (nuda tak samo była rzeczą dla niej zupełnie nową), z nieuchwytnym wyrazem zmęczenia na czole, zapadła w zadumę, pełną nieznanych pragnień, dalekich wspomnień, niewyraźnych myśli, których nie rozumiała. Ale były to tylko jakby błyski, przelotne widzenia, odbite od szarych chmur, które się szybko rozpływały. Otrząsała się natychmiast, rozglądała dokoła i uśmiechała, kołysząc się i łudząc momentem szczęścia, którego właściwie nie doznała.
Inni zato byli wszyscy szczęśliwi; nawet wuj Mikołaj, pomimo swojego utrapienia z nogą i ciągłych monologów, w których powierzał rogowej tabakierce, bijąc po niej palcem, tysiączne drobne kłopoty.
Najszczęśliwszy ze wszystkich był napewno Franciszek Rosana, a oziębłość, jaką Marja odpowiadała na jego gorące uwielbienie, zdawała mu się rzeczą nieodłączną od jej zrównoważonego, poważnego i uszczypliwego usposobienia.
— Czy kochasz mnie, Marjo? — zapytywał, kręcąc jej pierścionkami na palcach i patrząc głęboko w oczy.
— Tak — odpowiadała, starając się nie widzieć nic poza oczami, jedyną jego urodą.
— I nie kochałaś nigdy nikogo poza mną?
— Nigdy... — mówiła, ale stłumionym głosem.
Co wobec tego znaczył cały świat dla Franciszka Rosany?
Pewnego majowego poranku, małżonkowie dosiedli białej klaczki i udali się do owczarni.
Jechali tą samą drogą, śród tych samych widoków, co przed kilku miesiącami, gdy udawali się na Gonare, tylko że teraz łąki były wesoło oblane słońcem, leżały zielone i rozkwitłe, a na dolinach, czarnych w zimie, bagnistych w jesieni i spalonych w lecie, drżała w ciepłym wiosennym podmuchu bogata roślinność jak w pampasach amerykańskich: wysokie trawy, osty i kolczaste o srebrzącej się zieleni smukłe złotogłowie z kwiatem świecącym, toczydło jeszcze w kwiecie, krzaki jeżyny o emaljowanych liściach, a na groblach dzikie róże, które napełniały balsamem czyste, rozgrzane powietrze.
Wielki i ciemny skłon nieba ginął w błękitnej linji dalekich gór.
Maseda[22], klacz, która w niezgodzie z własnem imieniem była żywa i nerwowa, szła dziwnie spokojnie przez ścieżyny hal, bijąc się ogonem to w jeden to w drugi bok i szczypiąc trawę, ilekroć jej popuszczono wędzidła. W powietrzu, zwłaszcza w bliskości małych strużek źródlanej wody, pachniały cudownie narcyzy, tataraki, wilgotne siano; zapach był tak silny, że nozdrza odczuwały jakby ból; w zaroślach, pełnych stokrotek i głogu brzmiała szczebiotliwa muzyka ukrytych ptasząt i dziwnych tęczujących much, które brzęczały na słońcu. A małe, przezroczyste motylki, zielone, czerwone, czarne i fjoletowe, niby kwiaty oderwane od ziemi, krzyżowały się jak szalone w powietrzu.
Marja, oparłszy się o ramiona Franciszka, usadowioną wygodnie na szerokim zadzie Masedy, przy spokojnym i miarowym kroku konia doznawała uczucia głębokiego zadowolenia; ciepło słoneczne, zapach traw, samotność i błękit wprawiały ją w jakieś rozkoszne odrętwienie spokoju i marzenia.
— Pamiętasz, Maryjko, dzień, kiedyśmy tędy przejeżdżali, wracając z Gonare?
— Ktoby pomyślał przed rokiem, że dziś będę tu jechał do owczarni razem z żoną, piękną i dobrą, jak ty, Marjo?
— Czy ci wygodnie, Maryś? Czyś nie zmęczona, Maryś?
Raz po raz Franciszek obracał się ku niej z takiemi pytaniami, po których następowały rozmowy czułe i wylane.
A tymczasem Maseda szła dalej, próbując co chwila puścić się kłusem, Franciszek jednak w porę ją powściągał. Mijali rowy i zbocza, ścieżki ujęte żywopłotem z polnych róż, małe dąbrowy, gdzie bluszcz owija pnie zwycięską zielenią, i pola kwitnące złotogłowiem.
Tak przybyli do celu. Marja zeskoczyła lekko z konia, a Franciszek, przewiesiwszy przez ramię strzelbę, którą wpierw trzymał przed sobą na siodle, gwizdnął, by uprzedzić pasterza o swojem przybyciu.
Natychmiast, skacząc i szczekając, przyleciały psy z owczarni i cała hala, tak cicha przed chwilą, loże brzmiała przyjacielskiemi głosami ludzi i zwierząt Zdaleka porykiwały jałówki, jakby odgadywały przebycie gospodarzy, psy z innych owczarni odpowiadały na szczekanie psów Franciszka, a pastuch z dwoma innymi towarzyszami z sąsiedztwa przybiegł w ukłonach.
Podczas, gdy Franciszek zdejmował worki z konia przy pomocy pastuchów, Marja skierowała się cło chałupy.
Wielka kwietna hala była zamknięta od północy splątanemi krzakami jeżyny i wielkiemi głazami spękanego granitu, a od tyłu śród murków, porosłych wysoką jeżyną i dzikiemi dębami, przeciskała się długa drożyna, tak cienista, że robiła wrażenie jaskini.
Chałupa i owczarnia, zbudowane z żywopłotów i suchych gałęzi, stały prawie na środku hali, w miejscu zupełnie nieporosłem i nagiem. Wnętrze chałupy było dość dziwne i malownicze: duży kamień przymocowany do ziemi, służył za komin, a dokoła były siedzenia z kamienia i kilka pierwotnych stołków. Przytwierdzone do zwieszających się z dachu gałęzi wisiały, wraz z ubraniem pastucha, naczynia i statki rozmaitej wielkości z drewnianą rękojeścią, na ziemi stały inne narzędzia, potrzebne do wyrobu sera i przegotowywania skrzepłego mleka. A na deskaeh pod łóżkiem tego patrjarchalnego schroniska (Franciszek nosił się z myślą wybudowania domu mieszkalnego na swojej hali), leżały zapasy kuchenne pastucha i kilka serów, które się gnoiły.
Marja rozejrzała się i szperała po wszystkich kątach, potem usiadła na stołku, odpoczywając, aż do nadejścia Franciszka i pastuchów z workami pełnemi zapasów. Małżonkowie nie zamierzali bowiem żyć tylko mlekiem i serwatką. Marja szybkiemi radiami zręcznych rąk uporządkowała wszystko i zjadłszy śniadanie, postanowiła urządzić mieszkanko.
Zizzu Croca, zwany Turulia[23], gruby pasterz, wielki gwałtownik o dużych niebieskich oczach człowieka północy w czarnej, opalonej i orlej twarzy araba i z taką wełnistą grzywą, że przypominał mocno dzikie zwierzę, postanowił sypiać na dworze, pod płotem owczarni, aby oddać gospodarzom całkowicie chałupę. Postanowiono sporządzić dla nich wspaniałe posłanie z miękkich gałęzi i paproci, co razem z przysłanemi już zawczasu kołdrami i poduszkami złożyło się poprostu na coś nadzwyczajnego.
— Dajcie mi wszystko przygotować — rzekł pasterz. — Tu blisko, nad strumieniem, jest mnóstwo paproci. Przyniosę ich pełny worek i będzie ci się zdawało, Marjo, że jesteś na górze i odprawiasz nowennę do Najświętszej Panienki.
Pobiegł do strumyka razem z innymi pasterzami, a kiedy Franciszek wyszedł poza dom ładować bron, Marja zamiotła chałupę, poczyściła wszystko i przygotowała kąt na posłanie.
Potem oboje małżonkowie udali się zobaczyć krowy i obejrzeć szczegółowo halę. Marja była szczęśliwa i pełna pogody. Słodycz uroczysta rozlewała się na hali pod prawie upalnem słońcem południa, które padało świetlistemi pękami poprzez stare dumające dęby na trawę, pełną żółtych rumianków i jaskrów, śród wesołego rozgwaru owadów, ukrytych w jeżynie, pod niepokalaną jasnością nieba. Z błękitnego tła, przeświecającego skroś drzew, z za zieleniejących murów wiał nastrój głębokiej senności.
Franciszek Rosana czuł się jak w ziemskim raju; szedł krok w krok za Marją w jednym zachwycie; od czasu do czasu brał ją pod rękę, jak to robią panowie, i przyglądał jej się, jakgdyby jej nigdy przedtem nie był widział, jakgdyby chciał się przekonać, że to ona jest właśnie tutaj, tutaj gdzie tyle razy marzył o niej w rzeczywistości niewysłowionych marzeń.

Marja nie przerywała jego radosnego milczenia, spokojna i uśmiechnięta jak bogini, a dwie rosłe jałówki, białe w czarne łaty, i czerwone byki, o dumnych, rozmarzonych oczach, i płowe cielątka z różowemi pyszczkami podnosiły łby i machały ogonami, jakby chciały się witać.

III.

I dla Marji rozpoczęło się życie zaczarowane. Wstawała o świcie, kiedy wierzchołki dębów nurzały się w świeżym rozświcie dnia i razem z Franciszkiem przypatrywała się, z dziecięcą wesołością pomagając przy dojeniu krów i wyrabianiu sera. Krowy wychodziły po jednej z obory, a mleko ciepłe i dymiące lało się do kociołka; poprzez żywopłot cielęta przyglądały się ciekawie, szeroko rozwartemi, czamemi oczami; z grobli leśnej wysoka trawa, kapiąca rosą i złote oczy rumianków zdawały się uczestniczyć z tajemnem drżeniem w tym świętym obrzędzie.
Dużą część sera sama Marja wygniatała w małe gomółki, stawiając go drugi raz na ogniu, po dwóch lub trzech dniach fermentowania.
Śliczna była, gdy robiła gomółki: zakasywała rękawy białej koszuli aż do łokcia, związywała na głowie końce chusteczki i siedząc na stołku, przewracała zręcznie ser w rądlu.
A gdy nabrał należytej elastyczności, wyjmowała go i kładąc na głębokim talerzu, nadawała mu kształt wielkiej gruszki, lepiąc go i wygładzając rękami, które maczała raz po raz w zimnej wodzie, by ich nie poparzyć. Potem rzucała ser do zimnej wody i zabierała się do robienia następnego.
Franciszek i pasterz pomagali jej i z masy sera wyrobionego, oprócz gomółek, lepili warkocze, małe zwierzęta, posążki, maleńkie koniki z równie maleńkimi jeźdźcami, z siodłem i uzdeczką, wszystko zadziwiająco zręcznie. W kilka dni pełno tego było w całej chałupie.
Po obiedzie Marja i Franciszek przepadali w lesie, odwiedzali sąsiedzkie zagrody, zapędzali się nieraz aż do kościółka Św. Ducha, samotnego, i ciemnego w słońcu.
Ilekroć robili dłuższe wycieczki, Marja żądała od męża, żeby brał ze sobą broń. Kto to może wiedzieć? trzeba być przezornym w tych złych czasach. Marja nie lękała się bandytów, którzy nie mogli czepiać się Franciszka, z chwilą gdy często udzielał im gościny w swojej owczarni, nie obawiała się zemsty lub złego czynu złodziei, jednak miała jakieś niejasne przeczucie, którego nie umiała, czy nie chciała sobie wytłumaczyć, a przecie, choć się starała, nie mogła go wygnać z sera.
Jeżeli nie wychodzili, to po obiedzie, gdy słońce się spuszczało, gdy dęby, poruszane wietrzykiem, sypały perły, a niebo było świetliste i pogodne jak sen, małżonkowie rozkładali się w lesie i bywało, że zasypiali spokojnie na łożu z siana i rumianków.
W podwieczerz Marja siadywała przed chatą, zawsze z Franciszkiem, szyła i haftowała jego kołnierze od koszul; nic nie zakłócało rozkoszy samotności, psy drzemały, a skrajem polanki przechodziły, goniąc się i dokazując, cielęta, czasem doleciało jakieś gwizdnięcie, jakiś głos gdzieś zdaleka, cień najbliższych dębów wydłużał się na trawie, a słońce spuszczało się łagodnie po pogodnem niebie.
O zmierzchu Marja przygotowywała wieczerzę; odetchnąwszy jeszcze trochę przy znikającej jasności wieczoru (noce dotąd były zimne), małżonkowie zasypiali smacznie na łożu z paproci, które pachniały miękkim zapachem moczarów.
Tak mijały dnie. Pasterz chodził do Nuoro i z powrotem, nosząc sery, twaróg i mleko, co zwykł był załatwiać Franciszek, gdy Marja była w mieście, i codziennie ciotka Luiza przysyłała zapasy i ukłony.
Wuj Mikołaj zawsze kazał powtarzać, że rychło odwiedzi dzieci, ale nie zjawiał się nigdy. Tak więc nic nie mąciło kwietnej idylli małżonków. Samotność przerywały jedynie odwiedziny sąsiednich pasterzy lub zjawienie się jakiegoś przechodnia z Nuoro, którego Franciszek zatrzymywał i zapraszał do swej chałupy.
Pasterz, który nieraz o byle głupstwo kłócił się z Franciszkiem, miał wielkie poszanowanie dla Marji, w nocy układał się o kilka kroków od chaty, otulony w opończę i czuwał, na każdy szelest sięgając po starą sardyńską rusznicę.
Pewnego wieczoru, po trzech tygodniach takiego poetycznego i patrjarchalnego życia, Marja siedziała na jednej ze skał, górujących nad ścieżką, na północ od hali. Była sama, po raz pierwszy sama od czasu, gdy się znalazła w owczarni. Franciszek z pasterzem wyszli już przed dwunastu z górą godzinami na poszukiwanie zaginionego byka. Marja czekała ich powrotu i skracała sobie czas szyciem, pogrążona w pogodnych rojeniach, nie odczuwając najmniejszego lęku w olbrzymiej samotni, jaka ją otaczała, głębsza jeszcze niż zwykle w ciszy zapadającego wieczoru. Naraz usłyszała kroki na ścieżce zdaleka, a pewna, że to Franciszek, podniosła się, nasłuchując. Przeszło kilka minut, ale jakkolwiek kroki słychać było jeszcze, zawsze w tej samej odległości, nikt się nie ukazał na ścieżynce, ciemniejszej niż kiedykolwiek o tej godzinie.
Franziscu, Franziscu! — zawołała głośno Marja, lecz nikt nie odpowiedział i kroki nagle ucichły.
Wtedy ogarnął ją niewysłowiony niepokój. Jednak, odważna jak zawsze, postanowiła podejść kawałek ścieżką, w nadziei, że spotka jakiegoś pasterza, który jej będzie mógł coś powiedzieć o Franciszku.
Ale postąpiwszy parę kroków, stanęła jak wryta, z twarzą pobladłą, i powstrzymując krzyk, cofnęła się raptownie. Czy to było złudzenie? czy przeoczyła się pod wpływem niepokoju? Na końcu ścieżyny biegła inna dróżka, prowadząca na południe; na skrzyżowaniu obu Marja ujrzała, czy miała wrażenie, że widzi człowieka, który przeszedł, nie zauważywszy jej. W tym człowieku zdawało jej się, że poznaje Piotra Benu!
— Matko Przenajświętsza, czego on chce w tych stronach? — pomyślała Marja, chroniąc się za murek ogradzający halę.
Niedorzeczny strach ją ogarnął, tysiączne smutne myśli napłynęły do głowy, chciała lecieć do chaty po strzelbę Franciszka.
— Panno Najświętsza, Panno Najświętsza, co robi Piotr Benu w tych okolicach? Ale czy to był on istotnie? Czy się nie omyliła? Czego on tu może chcieć? A Franciszek?
Straszne podejrzenie chwyciło ją, pomyślała, że Piotr poszukuje Franciszka i zaczęła nasłuchiwać mocno, w dzikiej udręce. W mgnieniu oka opadły ją na nowo lęki i przeczucia, o których czas i zachowanie się Piotra pozwoliły jej zapomnieć, ale żaden nowy szmer nie doszedł jej uszu.
Wieczór zapadał i w kamiennym spokoju zmierzchu, pod wielkiem granatowem, szarzejącem niebem żaden podmuch nie zadrżał na dębach i na sianie. To tęskne milczenie, ta wygasła jasność, która się kładła ze smutkiem na siwych kamieniach, spotęgowały niepokój Marji. Czekała jeszcze, oparta o murek, nasłuchując, ale zmrok gęstniał, a nikt nie nadchodził.
Dopiero później, gdy już gasły ostatki dnia, zadźwiękły zdaleka miarowe kroki końskie i głos bardzo łagodny i przytłumiony, który śpiewał w djalekcie.
Marja wychyliła się z nad murkn i patrzyła ku przylegającej do ścieżki hali, gdzie głos i kroki stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. Akcent śpiewającego nie wydawał jej się nuorskim, w każdym razie słowa wstrząsnęły nią dziwnie w tej chwili: powiedziałbyś, że rodził je jej własny niepokój.
Głos tęskny i namiętny śpiewał pieśń logudorską, w której zdradzony kochanek tęskni i grozi, a stała zwrotka wpadała jak szloch lęku i nienawiści:

Isetta sa venditta,
Amante traittore[24]

W miarę jak się przybliżał, głos śpiewał:

Ohi, ohi, ohi, ohiii, ohiii, o hiiiiii!

— Niech cię djabli wezmą! — pomyślała Marja. — Wygląda jakbyś miał w tej chwili umrzeć.
Wreszcie ukazał się człowiek, siedzący na nędznej gniadej szkapie z białemi nogami. Był to może pastuch, niewątpliwie człowiek z sąsiednich wsi, Mamojady czy Fonni, bo pomimo ciepłego wieczoru miał narzuconą na głowę długą opończę z samodziału, uwiązaną w taki sposób, że zakrywała mu prawie całą twarz.
Dojechawszy tuż przy ścieżce do miejsca, gdzie stała Marja, przyjrzał jej się badawczo, ale nie zdawał się zdziwiony, że spotyka o tej porze i w tem miejscu tak piękną młodą kobietę; przestał tylko śpiewać i nie zatrzymując konia zapytał:
— Dobry wieczór. Czy przechodził kto tędy?
— Nie, dobry człowieku — odrzekła Marja, trochę ostrym głosem.
— Zdrowaś Marja — rzucił pożegnanie przechodzień, oddalając się.
— Łaskiś pełna.
O parę kroków dziwny ten człowiek na nowo zaczął śpiewać. Marja słuchała i, pomimowoli, dreszcz ją przebiegł, bo wiersze znowu poprostu mówiły jakby o niej.
Nieznajomy śpiewał mutu nuorską, to jest jedną z tych dziwacznych piosenek, które tylko kobiety układają i śpiewają; rzecz przeto stawała się jeszcze bardziej niezwykłą.

Doichi monsas mudas
Falan a ses, a ses,
A cara bella jà ses,
E adoran su Segnore
Traittore che a Zudas.[25]

W miarę, jak się oddalał, głos stawał się mocniejszy i głębszy, a w śpiewie zaczynała bić dziwna namiętność:

...E adoran su Segnore
Che a Zudas traittore,
Che a Zudas traittoréeeeee.

...Doichi monzas mudas
Traittore che a Zudas,
Traittore che a Zudas, a Zudas, a Zudas

Głos zginął w oddali, a ostatnim wyrazem, który dobiegł uszu Marji i zniknął rozwiany na skraju równiny, było imię Judasz.
— Kto to był taki? — pomyślała i narzuciło jej się gorzkie przypomnienie, czy to nie jaki przyjaciel Piotra, który zna jej przeszłość.
Wszystko to, tak jak przedłużająca się nieobecność Franciszka i pasterza, wzmagało jej niepokój.
Zmrok stawał się coraz gęstszy i posępniejszy, krowy powracały do obory, świerszcze już cykały w sianie i w krzakach i gwiazdy zaczęły się ukazywać na bladem niebie.
— O zachodzie słońca będziemy zpowrotem — powiedział Franciszek, a tymczasem noc się robiła, a jego nie było.
Gdyby nie to, co zaszło przed chwilą, możeby się Marja nie była tak bardzo niepokoiła, ale niespodziewany widok człowieka, który się jej wydał Piotrem i spotkanie z dziwacznym przechodniem, przejęły ją głębokim lękiem, obawą rzeczy tem straszniejszych, im bardziej były tajemnicze. Co się działo tam, za ciemnym lasem? Jakie uśmiechy sfinksa miały te głazy, oświetlone jeszcze ostatnim odblaskiem zachodu! Jakie głębokie tajemnice drżały w trawie i w ciemnych pachnących kwiatach w lesie?
— Najświętsza Marjo Panno, Najświętsza Marjo Panno! — przeżegnała się i wyszła znów za murek, idąc kawałek drogi ścieżką. Serce tłukło się w niej i mówiło, że coś strasznego się stało, lub stanie tej nocy.
Nie kochała Franciszka uczuciem miłosnem, ale niemniej był jej mężem i myśl, że mogło mu się przytrafić coś złego, a tembardziej z jej winy, sprawiała jej mękę nieopisaną. Na zbiegu dróg zatrzymała się, nie wiedząc, czy pójść dalej dróżką na południe, czy przeskoczyć murek i polecieć w kierunku starej owczarni. Zdecydowała się na to drugie. Ciemność rosła pod dębami i panowała ogromna, aż niepokojąca cisza, przerywana zaledwie ćwierkaniem swierszczów i ja kimś niewyraźnym jękiem nocnego ptaka.
Mimo to Marja zatrzymywała się co chwila, zdawało jej się bowiem, że słyszy ludzkie głosy i kroki. Raz pies jakiś zaszczekał. Myślała, że to może ich pies i zamierzała cofnąć się w nadziei, że Franciszek powrócił. Ale inne psy się odezwały i spostrzegła, że jest blisko innej, znajomej owczarni. Po kilku chwilach wyszedł na jej spotkanie jakiś człowiek, wołając:
— Kto tam?
— Czy to ty, Antoni? — zapytała.
Głos miała zadyszany od biegu i od rosnącego strachu i pasterz przeraził się co niemiara.
— Marja! — wykrzyknął. — Co się stało?
— Ach, umieram ze strachu. Franciszek i Zizzu wyszli przed wschodem i dotąd ich niema. Boję się. Gdyby się coś było przytrafiło, Franciszek byłby niewątpliwie wrócił, choćby sam, żeby mnie tak nie zostawić.
Pasterza tknęła słuszność uwag Marji, ale chciał ją uspokoić i rzekł:
— Niema powodu niepokoić się. Ściemniło się niedawno i Franciszek z pewnością wróci zaraz, jeżeli dotąd nie wrócił. Dokąd poszli?
— Zginął byk, poszli go szukać. Zlituj się, mój Antoni, pójdź i postaraj się czegoś dowiedzieć. Umieram ze strachu, widziałam ciemne jakieś figury, które się kręcą w tych stronach.
— Do djabła! — krzyknął przerażony. — Kogo widziałaś?
Zarumieniła się w ciemności i nie miała odwagi wymienić Piotra Benu. Pożałowała nawet, że wogóle to mówiła i dodała:
— Widziałam naprzód zdaleka człowieka jakiegoś pieszo, który mi wyglądał na to, że jest z Nuoro, ale go nie poznałam. Potem przejechał jakiś inny, z Fonni, na koniu i śpiewał, cały okręcony workiem, dostrzegłam tylko oczy. Przeraził mnie. Zapytał, czy nie widziałam czy kto przechodził i przeraził mnie. Idź, idź, mój Antoni, zaklinam cię na duszę twej matki, i zobacz, czy Franciszek i Zizzu nie wracają.
Pasterz ponownie starał się ją uspokoić, ale nadaremnie. Dreszcz nerwowy wstrząsał nią i każda chwila wzmagała jej niepokój, tak że sam Antoni, jakby mu się strach udzielił, uczuł jakiś niewyraźny lęk. Stanowczo, puszczając mimo uszu bzdurstwa o jakimś zawiniętym w worek fonnejczyku, który prawdopodobnie nie był niczem innem jak jakimś zziębłym nieborakiem, musiała istnieć poważna przyczyna, że Franciszek tak długo nie wraca do żony.
— Wejdź do izby — rzekł, wciągając Marję do chałupy.
— Jest tam mój towarzysz, zostaniesz z nim, a ja pójdę zobaczyć, czy nie wrócili. Jeżeli ich niema, wybiorę się na poszukiwanie.
— Niech ci to Bóg wynagrodzi, Antoni — rzekła. Drugi pasterz czekał w izbie. Psy wyły dokoła chałupy i, jak zwykle, inne odpowiadały zdaleka. Ale nie było to szczekanie radosne. Marja wyczuła w niem nawet coś żałośliwego, ponurego, pełnego niepokoju, wiedziała bowiem, że psy, zwłaszcza wiejskie, mają dziwny instynkt, jakieś przeczucie nieszczęścia, nawet jeżeli jest daleko.
— Jak ja się boję, jak ja się boję! — szeptała zbielałemi ze strachu wargami. — Dobry wieczór, Iorgi.
— Dobry wieczór. Co się stało, do czarta?
Antoni przedstawił mu całą sprawę i powód obaw Marji. Iorgi, uderzony opowiadaniem, rzekł żywo:
— Oh, słuchajcie. Kiedy wracałem, widziałem w połowie drogi Franciszka i Zizzu...
— Gdzie?
— Tam — odrzekł, wyciągając rękę, jakby chciał wskazać miejsce. — prawie koło kościoła. Kłócili się zajadle z powodu zaginionego byka.
— Czy go nie znaleźli?
— Ale gdzie tam! Franciszek był wściekły i powiedział: Tym razem to się źle skończy. Ja dobrze widzę, nie jestem ślepy...
— Widzę róg! — krzyknął Zizzu, a Franciszek odpowiedział:
— Widzę dwa rogi, a nawet cztery, bo już drugiego byka brak w ciągu miesiąca.
Marja przypomniała sobie, że Franciszek miał wątpliwości co do uczciwości pasterza i zapytała:
— Czy bardzo krzyczeli?
— Tak, bardzo. Tak głośno, że się nawet nie zatrzymałem, żeby się nie mieszać do ich spraw.
— Jezu! — westchnęła Marja, porwana nowym lękiem.
— Zresztą — dokończył Iorgi — przypuszczam, że o tej porze już są w owczarni. Łatwo wpadasz w strach, Marjo.
— Przekonamy się; — powiedział Antoni — teraz pójdę tam i jeżeli Franciszek już wrócił, każę mu przyjść natychmiast.
— Dobrze, idź i na miłosierdzie, biegnij prędko!

Antoni puścił się wielkiemi krokami; Marja wolała zostać nazewnątrz, niż być w izbie; usiadła na ziemi, niby spokojna na pozór, i kazała Iorgiemu powtórzyć sobie wszystkie szczegóły spotkania z Franciszkiem.

IV.

Minęło pół godziny zanim pasterz powrócił. Marja, siedząc ciągle na ziemi, nasłuchiwała wszystkich najdrobniejszych szmerów w lesie, i w miarę jak czas przechodził, ogarniał ją dreszcz z zimna i obawy.
Iorgi zapalił ogień w chałupie, a światło, wydobywając się przez otwór w drzwiach, utworzyło czerwone półkole na zewnątrz. Żadnego innego światła nie było na olbrzymiej, ciemnej przestrzeni, tylko w górze, ponad czarną linją lasów, drgały gwiazdy jarzącą żółtością. Powoli psy ucichły i słychać było tylko jednego, od czasu do czasu, w odległości. A toni powrócił, jak Bóg przykazał, ale ani w owczarni Franciszka, ani w okolicy nie znalazł nikogo.
— Która może być godzina? — zapytała Marja.
Pasterz spojrzał na gwiazdy i powiedział, że może będzie dziewiąta.
— Zpewnością — powiedziała Marja z przekonaniem i zgryzotą. — musiało się stać nieszczęście. Serce mi to mówi.
Iorgi i Antoni spojrzeli po sobie w milczeniu, jak by się chcieli naradzić wzajemnie. I oni mieli jakieś przeczucie nieszczęścia, tem większe wobec ciemności nocnych i udzielającego się strachu Marji. Robili co mogli, by ją i siebie samych uspokoić.
— To na nic, — mówiła Marja — stało się nieszczęście, ja to czuję, jestem tego pewna. Przeklęta niech będzie godzina, kiedyśmy tu przybyli z Franciszkiem!
Podniosła się z ziemi i załamała ręce z rozpaczą; czuła dotkliwy ból, zdawało jej się, że głęboka ciemność nocy nie daje jej zastanowić się jasno nad położeniem. Tymczasem, śród pytań i przypuszczeń, czas upływał. Marja wierzyła wciąż, że lada chwila mąż się zjawi i nasłuchiwała bacznie, czy nie usłyszy w odległości jakich kroków; ale w tej samej chwili myśl, że Franciszek nie żyje, opanowywała ją tak mocno, ze dawała jej rodzaj bolesnego uspokojenia, uspokojenia rozpaczy, faktów nieodwołalnie spełnionych.
Myśl ta jednak była tak przeraźliwa, że nie śmiała jej wyrazić. Tylko nagle zawołała:
— Chodźmy, chodźmy, odszukajmy żywych, czy umarłych! Ja też pójdę. — Zabierała się do pójścia, ale Antoni ją powstrzymał.
— Marjo, czyś oszalała, na Boga! Co się mogło przytrafić? pewnie znaleźli ślady byka i szukają go w dalszym ciągu.
— W tej ciemności? Co znowu! Co znowu! Chodźmy, chodźmy, jeżeli wy nie chcecie, jeżeli nie chcecie się zlitować nademną, to pójdę sama. Oh! mamo! mamo!
Zaczęła szlochać jak dziecko i znowu zrobiła krok ku wyjściu, ale znowu pasterze zatrzymali ją. Iorgi powiedział:
— Poczekaj. Pójdziemy we dwóch.
— I ja też pójdę.
— Po co? Raczej nam przeszkodzisz niż pomożesz.
— Ale sama nie zostanę — rzekła przerażona, przypominając sobie człowieka, którego miała za Piotra Benu.
— W takim razie ja zostanę z tobą — zaproponował Antoni. — Towarzysz pójdzie nasamprzód na miejsce, gdzie spotkał Franciszka z pasterzem, potem uda się do waszej owczarni, a jak tam nie będzie nikogo, zejdzie aż do owczarni orańczyków i w razie potrzeby z nimi poprowadzi dalsze poszukiwania.
Iorgi zkolei poszedł, a Antoni nakłonił Marję, aby się położyła spać w chacie.
— Zobaczysz, — mówił jej, rozpościerając starą rogożę — zobaczysz, że ten twój strach to szaleństwo. Pewnie że Franciszek źle robi, zostawiając cię tak długo, i powiem mu to otwarcie. Gdyby to wiedzieli wuj Mikołaj i ciotka Luiza, ładnieby wyglądał! Ale połóż się trochę i staraj się zasnąć, jeżeli możesz. Ja będę czuwał aż do przyjścia towarzysza; połóż się i nie lękaj, na Boga! Co mogło się stać? Kto może zrobić cos złego Franciszkowi Rosanie?
Marja usiadła na macie i pomyślała z goryczą, że wie dobrze, kto może zrobić coś złego Franciszkowi Rosanie.
Wyciągnęła się na macie i zamknęła oczy, a Antoni który wyszedł przed chatę, myślał że zasnęła.
Ale ona nie spała. Myślała jeszcze z większem natężeniem kiedy zamknęła oczy, prześladowała ją już teraz pewność co do śmierci Franciszka, pewność tem boleśniejsza, że walczyła ze słabą nadzieją przeciwieństwa.
Myślała; czuła silne bicie w skroniach i w uszach przywartych do rogoży, a wspomnienie Piotra Benu wyrastało jak wyrzut sumienia, jak przeczucie nieuniknionego nieszczęścia.
To pewne, że jeżeli coś się przytrafiło Franciszkowi, przyczyną mógł tylko być Piotr. Nikt inny nie był nieżyczliwy Rosanom.
Oh! jakaż ona była szalona, żeby się nie spodziewać zemsty, nie ostrzec przed mą męża!
Jednakże w swej strasznej niepewności, w głębi duszy nie mogła potępić Piotra; czuła, że mszcząc się, był w swojem prawie, chociaż dzikiem, i przypomina a sobie, co jej kiedyś powiedział: Jeżeli cię stracę Marjo, stracę życie, stracę duszę, stracę sumienie. Stanę się zły, okrutny i mściwy.
Zawsze mu łagodnie zamykała usta, nie chcąc słuchać podobnych zdań, a potem zdradziła go niegodziwie.
Nieruchoma, z zaciśniętymi zębami i paznokciami wbitemi w silnie pulsujące dłonie, Marja czuła wielki głos wyrzutu w duszy i wstawała w niej świadomość całej krzywdy, wyrządzonej we wszystkich wypadkach, kiedy najpierw odpowiadała na uczucia Piotra, a potem opuściła go w najnikczemniejszy na świecie sposób.
Ale czemu Piotr dochodził swoich praw na tym biednym, prawym Franciszku Rosanie? Czemu nie mścił się wprost na niej? Czy to ma być sprawiedliwość, czy to ma być sumienie?
— Stracę duszę, sumienie, zbawienie wieczne odpowiadał głos wewnętrzny. I okropne widzenia przesuwały się na dnie tego tajemniczego świata wewnętrznego.
Obraz Franciszka nieżywego, okrytego ranami, skrwawionego, stał jej w oczach tak wyraźnie, jak rzeczywistość. Ale potem zaczynał się zaćmiewać. Ah, może jeszcze żyje, może kona, może wzywa jej pomocy. A ona, przyczyna wszelkiego złego, leży tu, wygodnie, spokojnie i nie idzie do niego!... A jeżeli to wszystko nieprawda? Radość nieopisana, szalona ogarniała ją na myśl, że może to wszystko tylko brzydki sen, nierozsądny strach, że jutro Franciszek wróci i rozpoczną znowu zwykłe, miłe i spokojne życie.
Otworzyła oczy i przekonała się, że są mokre od łez. Ogień wygasał i przy mdłem jego świetle Marja zobaczyła czarny profil Antoniego, który czuwał, siedząc na zewnątrz przy drzwiach.
Zapytała:
— Antoni, czy Iorgi wrócił?
— Nie. Uspokój się i zaśnij jeszcze. Nie spałaś, co?
Nic nie odpowiedziała i znowu zamknęła oczy, a duże łzy zalewały jej twarz i spadały nawet na wargi; były gorące i słone. Strach ją znów ogarnął silniejszy, ostrzejszy i bardziej piekący.
— Uspokój się, zaśnij!... Co za ironja! — Pomyślała o szczegółach tego, co się może stać potem, może jutro, o badaniach sądu, o przykrych, nieuniknionych rzeczach, które nastąpią. Czy powinna wymówić imię Piotra Benu? Zapewne, ale co za skandal z tego wyniknie! A wreszcie, jakie ma dowody? Lepiej będzie milczeć, dla własnego honoru i spokoju rodziny. Gdyby ona wspomniała imię Piotra, on, conajmniej, opowiedziałby historję ich miłości. A wiadoma rzecz, że w Nuoro wszystko olbrzymieje, z ziarnka piasku zrobionoby górę. Nie powiedzianoby, że Marja Noina kochała się przyzwoicie, do pewnego punktu, w swoim słudze, ale kto wie, jakie rzeczy potworne, jakie ohydy, potwarze by się rzuciło. Jej cześć i cześć rodziny przepadłaby, a pamięć Franciszka Rosany zamiast być pomszczoną, zostałaby splamiona na zawsze.
Lepiej milczeć. Tembardziej, że jeżeli chroma sprawiedliwość ludzka, sprawiedliwość Boża z pewnością nie zawodzi. A wuj Mikołaj i ciotka Luiza umarliby ze zgryzoty.
Potem myśli Marji potoczyły się ku innym bolesnym szczegółom: co za hałas by się zrobił z powodu śmierci Franciszka, przerażenie rodziców i jego rodziny, jaki smutek i żałoba zaległyby dom Noinów, dotąd taki wesoły i pełen powodzenia. Ah tak, miała słuszność, lękając się swego szczęścia, było za wielkie, by mogło trwać długo. Oh, mój, Boże, mój Boże, mój Boże!
Płakała wciąż cichutko, gorzko. Wspomnienia obiegły ją znów szeregiem, od pierwszych do ostatnich, od dnia, kiedy wuj Mikołaj doniósł, że bierze Piotra Benu do służby, aż do dnia ślubu i ostatniego zuchwałego pocałunku Piotra, który był łkaniem rozpaczy i groźbą zarazem. Pierwszą, choć mimowolną przyczyną nieszczęścia był. bez wątpienia wuj Mikołaj. One — to jest Marja i ciotka Luiza — nie chciały słyszeć o Piotrze Benu, bezwzględnie nie chciały, żeby przestąpił próg ich domu. Gdyby wuj Mikołaj był im przyznał słuszność, nicby się nie było stało.
Wśród takich bolesnych myśli, złożonych z żalu, z udręki, z niepewności i jeszcze z resztek nadziei, Marja oczekiwała wciąż powrotu pasterza; czekała z niepokojem, i pragnęła zarazem, aby nie powrócił, jeżeli ma przynieść złą wiadomość. I naprawdę nie wracał. Przechodziły kwadranse, godziny i nie słychać było żadnego szmeru w olbrzymiej ciszy. Ogień wygasł zupełnie w chałupie, ale teraz księżyc, który wszedł późno w nocy, oświetlił smutny krajobraz, sącząc pomiędzy dęby blade światło, ciche, jakby pognębione, i Marja widziała żółtą plamę w obramowaniu drzwi. Przyglądając się uparcie tej jasności, była jak zahypnotyzowana i uspokoiła się przynajmniej fizycznie; myśli pokonane samą siłą smutku pomieszały się, zmęczyły i wreszcie zdrzemnęła się lekko, nie zasypiając całkowicie.
Przed chatą Antoni czuwał ciągle, sam zaniepokojony długą nieobecnością towarzysza. Przywykły do wszystkiego, do czuwania i samotności, nie czuł żadnego lęku wobec smętku nocnej ciszy, ale blade światło ostatniej kwadry księżyca sprawiło i na nim nieświadomie wrażenie, wiązało go mocno z nieszczęściem, ze zbrodnią, z przeczuwaną zagadką, która przecież jego nie dotyczyła zupełnie. Czekał niecierpliwie świtu, by móc się ruszyć i rozedrzeć w jakikolwiek sposób zasłonę strasznej tajemnicy.
Jemu, towarzyszowi i innym pasterzom orańskim, którzy paśli w tych stronach, zaczęły od pewnego czasu ginąć krowy; przebiegli wzdłuż i wszerz całą halę, zaczepiali wszystkich ludzi pokolei, aby odnaleźć zaginione bydło, ale nadaremnie. Zdawało się, ze ziemia je pochłonęła.
Niektórzy podejrzewali Zizzu, pasterza Franciszka Rosany, który nie zażywał dobrego imienia, a te szczegóły, nasuwając się myślom Antoniego poddawały mu uparcie i natarczywie pewien domysł, ten sam, który błysnął już był i Marji przed kilkoma godzinami.
Pod koniec nocy, zwątpiwszy zupełnie o powrocie Iorgiego, Antoni postanowił wyruszyć. Domysł jego nabierał pewności i stawał się czemś przerażającem i niemal niezawodnem.
Zatrzymał się chwilkę na progu chaty, nasłuchując, a równy, miarowy, nieco za głośny oddech Marji kazał mu przypuścić, że śpi głęboko.
Mimo to przez jakiś kwadrans nie mógł się zdecydować, odchodził, wracał, myśląc, że jednak pierwszym jego obowiązkiem powinno być czuwanie nad śpiącą, jakkolwiek jej tu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Ostatecznie, jakby pchnięty przez wyższą siłę, wyszedł i zagłębiając się w las, skierował się na postanowione miejsce, tam, gdzie Iorgi spotkał był Franciszka z pasterzem.
Gdy doszedł, ciemna równinka koło kościółka milczała, smutna jak w nocy, kiedy Franciszek Rosana spotkał Marję, idącą na Gonare; panowała ta sama głęboka i poważna cisza. Antoni obszedł kościółek dookoła, przeszedł przez leniwy strumyk, żółty pod bladem światłem księżyca i zaczął przeszukiwać okolicę. Nadaremnie. Żadnego szmeru, żadnej poszlaki, żadnego głosu ludzkiego! Cofnął się zatem i zatrzymując się znów na równince, spojrzał na wschód, jakby przyzywając świt i światło dzienne.
Czuł, że są niedaleko. Gwiazda poranna drżała, jak srebrna łza, nad dalekiemi górami. Zwiewna mgła ubielała niebo na wschodzie; wreszcie powiał leciutki i świeży wiaterek, napełniając powietrze zapachem siana i złotogłowiu, i Antoni poczuł, że jest cały wilgotny od rosy.
Szybko powrócił ku owczarni, a na skraju lasu przystanął nagle, nasłuchując: usłyszał nareszcie jakieś kroki, zbliżające się z przeciwległej strony. Był to Iorgi, i Antoni, biegnąc na jego spotkanie przy niepewnem świetle dnienia, dojrzał że jest strasznie blady.
— Czy śpi? — zapytał Iorgi wzruszonym głosem, wskazując podniesieniem brwi chałupę.
— Tak. Co jest?
— Eh, nic! — odpowiedział Iorgi. — Powiedz mi, którędy szedłeś w nocy, idąc do ich zagrody?
— Tędy, dołem, — odpowiedział Antoni, wyciągając palec lewej ręki — przeskoczyłem przez mur ich hali.
— Więc nie szedłeś ścieżką?
— Nie. Ale co jest u licha, co jest?
Iorgi nie odpowiedział odrazu, przez chwilę zdawał się tonąć w głębokiem zamyśleniu.
— Co się stało, mów! — krzyknął Antoni, chwytając go za palec.
— Chodź ze mną, — odpowiedział wtedy towarzysz, odwracając się — ja nic nie rozumiem... albo rozumiem zbyt wiele.
— Idę. Idź naprzód.
— Poczekaj trochę. A Marja?
— Śpi. Czy trzeba ją obudzić?
— Jeszcze nie. Chodźmy.
Poszli, rozmawiając szeptem i przeplatając rozmowę przekleństwami, stekiem grubych wyrazów i energicznych wykrzykników. Niżej, na ścieżce, ocienionej dębami i jeżyną, czekali dwaj inni pasterze z twarzami pełnemi bólu i zdziwienia. Towarzyszyli oni Iorgiemu przez całą noc w jego bolesnem poszukiwaniu, a obecnie, stojąc na skrzyżowaniu dróg, smutni i milczący, zdawali się trzymać straż nad jakąś nieznaną tajemnicą.
Dniało już na dobre; dęby drżały w rannym powiewie, rosa i pajęczyna lśniły na sianie i po zaroślach, krzaków od odbicia jasnego, szaro perłowego nieba, na którem znikały ostatnie gwiazdy.
Antoni szedł naprzód ścieżką, za nim w milczeniu trzej inni pasterze. Przebywszy połowę drogi, zatrzymał się, zbladł jak od zimna i zrobił znak krzyża.
Franciszek Rosana leżał między kamieniami z pokrwawioną twarzą, nieżywy, zamordowany.
Siscura, Siscura! (Nieszczęśliwa, nieszczęśliwa!) był pierwszy okrzyk Antoniego, którego myśl natychmiast pobiegła do Marji. Nachylił się nad zabitym, ale nie dotknął go, bo Iorgi zawołał:
— Nie ruszaj nic! Przyjdą władze i muszą znaleźć wszystko tak jak było, jak myśmy znaleźli.
Antoni podniósł się, ale dalej patrzył błyszczącemi, suchemi oczami na umarłego.
Franciszek leżał wyciągnięty na pomiętej trawie z głową opartą o kamień, widać było uszy, szyję i jeden policzek, zupełnie białe, zesztywniałe, bez kropli krwi. Ubranie miał trochę poszarpane, całe we krwi, prawa ręka, odrzucona na bok i wyprężona z dłonią nazewnątrz, była pokrwawiona.
Obraz był smutny i straszny: poprzez dęby i jeżyny przenikało srebrzyste światło poranku, ptaszki śpiewały już jak szalone; w tej czystości, w tej wesołej świeżości porannej dramat wydawał się tem boleśniejszy i tem bardziej tajemniczy.
Jednakowoż czterem pasterzom, którzy szeptali między sobą, skupieni koło murku, rzecz ukazała się zupełnie jasną i szczególnie tragiczną. Franciszek został zabity przez własnego sługę. Iorgi odtwarzał cały dramat, tak jak gdyby był przy nim obecny.
O zmierzchu dnia poprzedniego słyszał jak Franciszek kłócił się ostro z pasterzem w bliskości kościółka Św. Ducha; nie chciał tego powiedzieć Marji, — aby jej nie przerazić, ale oddaliwszy się, słyszał z ust gospodarza między innemi ostremi powiedzeniami, wyraz złodziej. Widocznie doszło między nimi do ostateczności, i Zizzu, człowiek gwałtowny, zastrzelił swego pana; sąd orzeknie, czy kula, którą miał w sobie Franciszek, pochodzi ze strzelby pasterza. Tymczasem nieobecność, ucieczka Zizzu, wzmacniają podejrzenia, a raczej pewność czterech pasterzy. Zbrodnia mogła mieć miejsce w chwili, kiedy Marja wystraszona biegła do sąsiedniej owczarni, a z powodu odległości i przerażenia nie słyszała wystrzału. Ale pasterze przypomnieli sobie wściekłe ujadanie psów.
Posłano chłopca do Nuoro ze smutną wiadomością, w tej samej chwili, jak tylko Iorgi i pasterze znaleźli ciało Franciszka. Teraz Iorgi sam postanowił wybrać się odrazu, aby Noinom donieść bliższe szczegóły i naradzał się z Antonim, w jaki sposób najłatwiej będzie przekonać Marję, żeby wróciła do miasta, mówiąc jej, że Franciszek ze sługą dotąd jeszcze się nie pojawili.
— Nie wróci, powiadam ci, że nie wróci — powiedział Antoni, wstrząsając głową. — Ta wymówka nie jest właściwa.
— A więc co robić? — zapytał Iorgi.
— Cicho! — szepnął Antoni, wzdrygając się i nastawiając uszy. Potem ugryzł się w rękę.
— Matko Niebieska, to ona!

Istotnie słychać było bliskie kroki, i zanim ktoś mógł zajść jej drogę, zjawiła się Marja.

V.

Nazajutrz około godziny dziesiątej rano w domu Noinów rozegrała się scena, uroczysta i charakterystyczna. Wszyscy najbliżsi krewni nieboszczyka i wdowy, przeważnie kobiety, usiedli rzędem, dokładniej wieńcem dokoła kuchni i, płacząc, wyczekiwali księży, którzy mieli nadejść, zabrać ciało Franciszka Rosany. Co za różnica między dniem dzisiejszym, a tak niedawnym dniem wesela! Nieszczęście i żałoba spadły jak piorun i zdawało się, że w środowisku, przywykłem do szczęścia i spokoju, zapanował teraz nastrój przerażenia raczej i zadziwienia, aniżeli boleści.
Na górze, w pięknym pokoju małżonków, dokoła trumny, wyłożonej czarnym aksamitem ze złotemi galonami, paliły się wielkie białe gromnice, a przez zamknięte okna i zaledwie uchylone drzwi przenikało żółte, smutne, mistyczne światło i padało na ściany, na świecące wielkie łoże i na rozstawione w sztywnym, symetrycznym porządku meble.
W drugim pokoju, tym w którym się wtedy odbyła uczta weselna, siedział wuj Mikołaj z twarzą ziemistą i zgasłemi oczami, w towarzystwie sześciu czy siedmiu ludzi, prawie wszystkich w stroju chłopskim. Niektórzy płakali cichutko, wszyscy milczeli, lękając się przerwać grobowe milczenie pokoju, do którego dochodziły przytłumione, jakby z wielkiej odległości, słabe krzyki i łkania kobiet, zgromadzonych w kuchni.
Jeżeli jaki wyraz wyrwał się, ginął natychmiast w półcieniu izby, nie wywołując odpowiedzi.
Okna były napół otwarte i mrok dodawał jeszcze smutku gromadce tych dumnych, śniadych, zamyślonych ludzi, którzy tak w spoczynku, jak i w każdym ruchu przybierali zawsze malownicze pozy.
W całym pokoju panowała jednostajnie szara ponurość. Firanki zdjęto, lustro było zasłonięte, łóżko pokryte ciemną kapą, podłoga szara i zakurzona od tylu podkutych butów. Wyglądało to jak posępna świątynia, w której ołtarz osłonięty jest żałobnym kirem, a świeczniki przewrócone na znak żałoby Wielkiego Tygodnia. Tymczasem podwórze i schody zalewało piękne słońce majowe, nieczułe i nieubłagane, podnosząc swem radosnem światłem tragiczny smutek wnętrza domu.
W kuchni rozgrywała się uroczysta i podniosła scena, jeszcze dziwniejsza przez panujący swiatłocień. Ogień był zgaszony, okno zamknięte, drzwi uchylone, przenikała ledwie odrobina żółto-niebieskawego światła, smutnego i cichego jak światło świtu; żaden odblask nie padał ani na sprzęty, ani na ludzi, tylko jeden wąski promyczek słońca uparcie wdzierał się przez szparę w okienku, rysując w próżni wątłą smużkę świetlistego pyłu i kończąc się złotem okiem na przeciwległej ścianie.
W głębi kuchni, w najciemniejszym kącie, siedziała Marja, ubrana zupełnie czarno, w pożyczonem od sąsiadki wdowy ubraniu, a obok niej ciotka Luiza, siostry zmarłego i parę innych krewnych. Marja bardzo blada, z opuchniętemi oczami, w niezgrabnem czarnem ubraniu wyglądała staro, jakby zdrętwiała w złym śnie.
Pozostałe kobiety, w liczbie conajmniej dwudziestu, odgrywały tzw. ria, t. j. starodawny dramat żałobny. Dwaj czy trzej mężczyźni szeptali ze sobą w kącie kuchni, wchodzili i wychodzili w okryciu i z czapkami nasuniętemi na oczy. Kobiety natomiast siedziały prawie wszystkie na ziemi, nieruchomo. Przykucnięte w pozach wschodnich, jedne z rękami splecionemi na kolanach, inne z głową opartą na ręku, inne jeszcze, płacząc lub szepcąc między sobą. Miały wszystkie pookręcane głowy chustkami lub opaską żałobną, czarną, żółtą czy piaskową, zasznurowane gorsety, kaftany szkarłatne, niektóre były ubrane odświętnie, tylko bez błyskotek i kosztowności.
Co chwila drzwi się otwierały, wpadał promień słońca na całą kuchnię, wydobywając z mroku siedzące osoby i wchodziła nowoprzybyła, która zaraz zamakała starannie drzwi. Przechodziła cichutko przez kuchnię, a nachylając się nad Marją, mówiła tonem prawie rozkazującym:
— Uspokój się, Marjo! To są rzeczy ludzkie i tylko Bóg jest panem naszego życia. Uspokój się.
— Bóg tak, ale nie ludzie — odpowiadała Marja, płacząc rozpaczliwie i umęczona już przez sam okrutny obowiązek opowiadania każdej nowoprzybyłej wszystkich szczegółów swojego nieszczęścia i sposobu, w jaki się ono stało. Niejedna pomyślała:
— Jaka to rozdzierająca rzecz, jaki nieludzki obyczaj być zmuszonym okazywać wszystkim swoją boleść, wysłuchując niepotrzebnych, a nieraz nieszczerych słów spółczucia, poddawać się tak uciążliwej pozie i do tego mieć dom nabity ludźmi, kiedy właśnie, w pierwszych dniach nieszczęścia, tak bardzo czuje się potrzebę ciszy, skupienia i samotności.
W ciemnym kącie dwie kobiety szeptały, patrząc na Marję, zasłaniając się rękawami kaftanów, aby lepiej słyszeć i ocierając raz po raz mokre oczy.
— Spójrz dobrze na nią, czy nie wygląda jak stuletnia staruszka, biedactwo. Jestem pewna, że odchoruje to — powiedziała jedna.
— A jednak, powiadają, że zniosła mężnie odrzekła druga.
— Tak. Mówi, że przeczuwała. Nieboszczyk wyszedł onegdaj wieczorem, a ona, widząc, że nie wraca, zaczęła się obawiać jakiegoś nieszczęścia. Wyobraź sobie, jaką noc musiała spędzić. Poszła do owczarni Antoniego Sale, który zaraz rozpoczął poszukiwania. Nie widząc jeszcze o świcie nikogo, Marja...
— Wiem, wiem, słyszałam — odrzekła tamta, która znała tę historję.
W tej chwili Marja opowiadała ją po raz trzydziesty ochrypłym już głosem.
— Ale potem, chcę powiedzieć...
Ach potem! Gdy zobaczyła nieboszczyka, powiada Antoni Sale, nie wydała głosu, nie jęknęła, nie krzyknęła. Nie robiła żadnych scen. Nic zupełnie. Nie chciała tylko wracać do Nuoro, usiadła przy trupie i czekała spokojnie nadejścia władz sądowych z lekarzem i karabinierami, którzy natychmiast rozbiegli się szukać Zizzu Turulii. Tak, szukajcie go zdrowi! Czy można odszukać szpilkę w morzu? (Druga kobieta przytaknęła, że nie). Otóż Marja chciała koniecznie widzieć i słyszeć wszystko. Nie pomogły ani prośby, ani groźby, żeby odeszła. Dopiero gdy się przekonała, jaki obrót biorą rzeczy, gdy złożono zmarłego na wozie. — Panie, miej nas w swojej opiece! — i odesłano do Nuoro, skoczyła na konia i krok w krok za wozem, bez płaczu i nie mówiąc ani słowa, przyjechała.
— Jak w to można uwierzyć? — zapytała druga rozmówczyni ze zdziwieniem.
— Możesz wierzyć, to święta prawda. Antoni Sale opowiadał to mojemu mężowi. Mówi, że nie widział jeszcze nigdy tak dzielnej kobiety. A to nie znaczy, że nie kochała męża, bo po powrocie do domu, jak zaczęła płakać, to nie przestała ani na chwilę. Czy nie widzisz, jak postarzała?
— Co to, to tak. A czy reszta jest prawdziwa?
— Jaka reszta? Ta o Turulii? Prawda jak to, że ty tu jesteś. Władze wszystko ustaliły. Ivula jest z jego rusznicy, a zresztą są świadkowie. Fakt jest...
Przerwały na chwilę, by przyjrzeć się nowo wchodzącej, potem kombinowały rzecz dalej po swojemu.
— Fakt jest, że ciągle ginęły krowy i byki, a sprawcą był on, Turulia. Jest podobno jakiś kupiec z Fonni, handlarz bydłem, który utrzymuje, że kupił coś od niego. Franciszek Rosana spostrzegł, co się dzieje i onegdaj po daremnem poszukiwaniu byka powiedział parę słów, jak się należało. Krzyczeli obaj, słyszano ich. Wtedy Turulia, bum, bum, zastrzelił swego pana i czmychnął. Ale niech go znajdą! Podły, nikczemny, wyrodek!
— Jezu, Jezu! — zawołała druga.
— Niema co gadać, tak było! — rozstrzygnęła opowiadająca i obróciła się, aby splunąć.
I wróciły znowu do poprzedniej rozmowy, tak cichutkiej, że głos ich tracił się śród gwaru, płaczu i łkań innych kobiet, aż naraz cała kuchnia ucichła. Była to jedna chwila tylko i przesmutny chór jęków i płaczu kobiecego podniósł się jeszcze głośniej, niż poprzednio.
Zzewnątrz dał się słyszeć śpiew księży, którzy przychodzili zabrać ciało zabitego. Z oddali dobiegał w jasnym błękicie majowym powolny, głęboki odgłos dzwonów. Marja zrobiła się zupełnie sina na twarzy. Kiedy księża, śpiewając psalmy, przeszli przez podwórze, zemdlała i przewróciła się na kolana matki; szwagierki tymczasem podniosły wrzask, bijąc się pięścią w piersi i po głowie. Większość kobiet zbiegła się do Marji i w całej kuchni zapanowało wielkie zamieszanie.
79 Tylko dwie kobiety, siedzące przy kominie, nie poruszyły się. Ciągnęły w dalszym ciągu swą rozmowę szeptem, wzdychając i wycierając wciąż oczy, które były suche. Ta, która się wydawała bardziej wtajemniczona, tłumaczyła towarzyszce, jak oględziny lekarskie ustaliły godzinę śmierci Franciszka: musiała nastąpić o zmroku, może właśnie wtedy, gdy Marja biegła do chałupy Antoniego. A ten na domiar złego, idąc wkrótce potem do owczarni zabitego, zamiast przejść ścieżką, przeskoczył przez murek hali i wobec tego nie spostrzegł nic aż do następnego ranka.
— Czy podobna, czy podobna! Jak mógł choćby nie usłyszeć wystrzału?
— Co tam wystrzał! — rzekła druga, trochę obrażona. — Czy nie wiesz, jak rozległe są te hale? Aby przejść halę Rosanów, potrzeba prawie że więcej niż pół godziny czasu.
Marja przyszła do siebie, ale zemdlała po raz drugi, wydając przeraźliwe krzyki, gdy się dowiedziała, że męża jej wynoszą z domu na zawsze. Nawet ciotce Luizie zrobiło się słabo, a jakiś człowiek, stojący we drzwiach, płakał rzewnemi łzami.
Na podwórzu Sabina, bardzo blada, w czarnej opasce na głowie, przy pomocy dwóch innych kobiet, rozdawała gromnice tym, którzy zamierzali towarzyszyć zwłokom. Na ulicy czekali ludzie obojętni i ciekawi, w blaskach radosnego słońca i życia.
Gdy brama zamknęła się za orszakiem, Sabina pozostała chwilę na środku podwórza z oczyma wbitemi w jeden punkt, jakby patrzyła w jakąś tajemniczą zjawę. Potem, kiedy cichło z ulicy śpiewanie księży, a złote galony całuna na trumnie nikły, połyskując w słońcu, powróciła do kuchni i przykucnęła u drzwi. Nie płakała, ale w jej bladej twarzy i wygasłych oczach błąkała się myśl bolesna i poważna.
Bo ona tylko jedna, pomimo orzeczenia lekarzy, zeznania świadków i wniosków władz sądowych, ona jedna przeczuwała prawdę tej tragedji.
Ponieważ omdlenie Marji przeciągało się, zaniesiono ją na górę i położono na łóżku.
W kuchni tymczasem kobiety na nowo ustawiły się, jak nakazywała ria, i rozpoczęły sos attitidos, to znaczy improwizowane pienia żałobne, od których się do tej chwili powstrzymywały, aby nie powiększać boleści Marji, jakkolwiek „preficheu“ umierały z niecierpliwości popisania się[26] ich dwie; jedna niska, czarno ubrana staruszka, z dużemi niebieskiemi oczami i białą pełną twarzą, druga w średnim wieku, ubrana prawie że wspaniale w zielony, aksamitny gorset i srebrny pas, który bardzo mocno wciskał się w jej pełną figurę. Ta druga była ciotką nieboszczyka, miała dźwięczny głos i cieszyła się pewną sławą przez swoje attidos. To też nie brakło jej nigdy na żadnych wyprowadzeniach.
Dwie płaczki zaczęły śpiewać kolejno jedna po drugiej, a po każdej zwrotce pieśni odpowiadał chór łkań, jęków i krzyków; same „prefiche“ płakały, zwłaszcza staruszka, która była mamką zmarłego i bywała bardzo często w jego domu. Łzy kapały jej z dużych błękitnych oczu, z krótkich, jasnych rzęs, ciekły ciurkiem po białych policzkach, a ona co chwila, podczas każdej pauzy, ścierała je rękawem od koszuli. Wyglądało, że boleść jest szczera i głęboka; pieśń, aczkolwiek bez rytmu i z nietęgim rymem, biegła z jej ust jak potok rwący, wezbrany męką, szczera, samorzutna, i robiąca wrażenie. Mamka wspominała dzieciństwo zmarłego, ciotka zaś wybiegała w przyszłość Marji, malując ją jako bardzo zakochaną i przepowiadając jej dalsze lata mocno smutne i pełne tęsknoty.
Potem obie płaczki zatrzymały się przy zaślubinach, tak jeszcze świeżych w pamięci, przy szczegółach zabójstwa i wyklinały pasterza, wzywając zemsty i kary.
— Panienko Najświętsza, — śpiewała mamka. — Ty, która widzisz błędy i grzechy ludzkie, ukarz jeszcze za życia nędznych i winnych.
— Oh, czy mogłeś się spodziewać, Franciszku Rosana, kwiecie młodzieży nuorskiej, marzenie wszystkich dziewcząt, czy mogłeś się spodziewać, kiedy śmiały i dumny przebiegałeś konno swoje hale, pełen życia i nadziei, że umrzesz od żelaza?
— Zatem nie zobaczysz już swojej małżonki, Bóg ci nie da kołysać własnych dzieci, tak jak ja kołysałam ciebie, śpiewając radość twoich późniejszych lat.
— Oh losie niesłychany i przeraźliwy! Wnuki wnukom drżący i znękani wspominać będą ten wypadek i słońce będzie bladło, gdy tylko ludzie zaczną, wywoływać wspomnienie śmierci Franciszka Rosany! Czy nie widzieliście? Wczoraj słońce było żółte i chmury okrywały górę. Bo i niebo opłakiwało śmierć tego szlachetnego i ukochanego młodzieńca!
— Byłeś wierny i sprawiedliwy. Byłeś nadzieją swej małżonki, byłeś zaszczytem swego rodu. Teraz małżonka twoja będzie płakała zawsze, okryta czarną szatą jak Matka Boska Bolesna, a krewni będą chodzili z pochyloną głową, bo zabrakło im podpory i gwiazdy przewodniej.
— Śpij — śpiewała słodkim głosem ciotka. — Śpij, wiotka liijo, ucięta na łodydze przed czasem.
— Daremnie czekać cię będą twoje ziemie i twoja owczarnia; nie przejdziesz już nigdy pod dębami hal, które zawsze opłakiwać będą twoje odejście.
— Czemu się tam udałeś? Czemu zabrałeś ze sobą na koniu żonę, jeżeli twoja żona miała powrócić sam a do dom u swojego?
— Nadaremnie zboża dojrzeją i świeża pasza zwieziona będzie na równinę. Gospodarz już nie pobłogosławi wzrokiem swojego dobytku, ani dzieci nie będą korzystały z pracy ojca.
— Żegnaj, Franciszku Rosana, o mocny, o prawy siostrzeńcze mój, serce moje! Byłeś biały jak nowonarodzony baranek, byłeś czysty od win i niesprawiedliwości. Dlatego zarżnęli cię jak baranka, a krew twoja zrumieniła jeżyny Świętego Ducha.
— Nawet zbójcy schylali się, gdyś przechodził; byłeś czczony i wielbiony, klejnocie złoty, fjołeczku najpiękniejszy, któryś pozostawił wszystkim serca złamane.
— Ale kto, kto się będzie mógł pocieszyć? Nie podobna się uspokoić, niepodobna położyć kresu łzom i boleści.
— Żałoba nasza będzie wieczna. Śpij, serce nasze. Będziemy się modliły za ciebie dniem i nocą, wyrywały włosy, wołając zemsty. Nawet róże są okryte żałobą, bólem, a góra płacze nad nieszczęściem.
— Bóg jest wielki i sprawiedliwy. On powołał do Siebie twego ojca i twoją matkę przed tym dniem straszliwym, ale kto pocieszy twoją żonę, siostrzeńcze mój najdroższy, siostrzeńcze mój, którego już nigdy więcej nie zobaczę?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dopiero koło południa ludzie zaczęli się rozchodzić od Noinów; nawet Sabina, która służyła w zamożnym domu, zabrała się powoli do wyjścia, cała pogrążona w głębokiej zadumie. Zostały przy Marji siostry zmarłego. Obiad przyniesiono od krewnych, ale nikt nie tknął jedzenia. Teraz w ciszy i półmroku pokoje i kuchnia niesprzątnięte, robiły smutniejsze niż kiedybądź wrażenie, a widząc dom swój tak zmieniony, Marja czuła się jeszcze bardziej nieszczęśliwą. Już wyczerpała wszystkie siły, przejścia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zabiły w niej wszelką wrażliwość.
Wczorajsza odwaga i zimna krew opuściły ją z chwilą powrotu do domu, do swej spokojnej izby; uczuła ból silny i szczery, a no bólu nastąpił rodzaj nerwowego otępienia z zatratą pamięci, zmęczenie i głęboka pustka.
Bolało ją gardło, oczy, a w uszach czuła szum nieustanny. Zdawało jej się jeszcze, że to zły sen, albo napad gorączki z majaczeniem i nie mogła sobie zdać sprawy z przyczyny swych cierpień. Miała wrażenie, że bardziej niż przez śmierć i nieobecność Franciszka, cierpi na myśl okropną, że ona sama jest przyczyną zbrodni.
Nadaremnie wszystkie dowody przekonywały ją o błędzie; uparcie narzucała się myśl o przechodniu z Fonni i o Piotrze, który przebiegł szybko przez rozdroże. Myślała zresztą, że pasterz mógł być w zmowie z Piotrem.
Dręczyło ją jeszcze tysiąc innych myśli, bolesnych w swojej małości. Franciszek nie zrobił testamentu, temsamem wszystkie jego dobra wracają do rodziny, a jej, która wszystko dla niego poświęciła, przypadnie tylko drobna, znikoma część. Czy i to nie było widoczną karą bożą za jej ambicję?
Gdyby choć była przy nadziei, gdyby choć ta pociecha jej została! Ale nie. Pan Bóg widocznie przeklął ją całkowicie.
Ponieważ dla zmarłego miała tylko pełną smutku tkliwość i głęboką litość bez właściwego uczucia miłości, rozpacz jej nie przekraczała granic. Chwilami nawet jakby uspakajała się myślą: za tydzień, dwa, wszystko wróci do dawnego stanu, nie będzie tylko jego i wszystko zda się snem.
— Nie, nie, nie, — myślała znowu — nie będzie snem, tylko ciągłą męką. Nie będę mogła zrobić kroku, by nie być sądzona, oglądana, dręczona. Będą ważyli każde moje słowo, będę znowu Marją Noina, ale wdową, skrępowaną, choć nie mam męża, pozbawioną powietrza, światła i swobody.
Płakała rzewnie, jak dziecko, myśląc o pięknych sukniach, których już nigdy nie włoży, o koniecznej zmianie trybu życia, o zamknięciu się w domu, samotności i smutku, jakie ją czekają.
Wspomnienie Piotra Benu wplatało się za często z gniewem w jej bolesne myśli. Jeżeli nawet nie miał żadnego udziału w śmierci Franciszka Rosany, jakie zadowolenie, jaką złą radość musi odczuwać na widok jej tak prędko złamanego, pozornego szczęścia, czując się tak dobrze pomszcznym przez los!
Piotr Benu! Piotr Benu! Jakaś tajemna i nieznana siła pobudzała jej krew, gdy nieświadomie powtarzała to imię. Uderzało do głowy, biło w sercu, wracało ze wspomnieniami, stawało w każdym kącie domu, niosąc ze sobą wyrzuty, mękę, żal, tysiąc skłębionych uczuć. I dziwna rzecz, Marja nie myślała o pasterzu zabójcy, albo, gdy chciała o nim myśleć, gubiła się prawie obojętna w wielkiej dali i nie mogła go odszukać, tak jak niestety nie mogli go znaleźć i wybadać karabinierzy i sfora szpiegów puszczonych za nim ze smyczy po dzikich okolicach nuorskich.
Przez trzy dni napływały tłumy do domu Noinów, ale później powoli, powoli wszystko powróciło do zwykłego i smutnego porządku.
W nocy, sama w swem wspaniałem łożu małżeńskiem, Marja miewała trochę gorączki i niepokojące widzenia, ale w dzień czuła się silną i starała się nawet uspakajać rodziców, więcej niż ona niepocieszonych. Po trzech dniach palił się znowu ogień na kominie, pokoje zostały uprzątnięte, tylko drzwi i okna były dalej pozamykane.
Wuj Mikołaj, poważny i smutny, wyszedł nareszcie z domu, zażywając ze swej rogowej tabakierki, jakby na jej dnie szukał nieznanej pociechy, a kobiety zabrały się na nowo do zwykłych zajęć.

Pierwszą rzeczą było ufarbowanie na czarno wszystkich starych sukien Marji, przez gotowanie ich w kotle w czasie, kiedy księżyc jest widoczny: na nowiu, niestety, farba się nie przyjmuje według ludowego mniemania nuorskiego. Drugą ważną sprawą było nabycie czarnych opasek i chustek do nosa dla wszystkich biednych krewnych, którzy chcieli nosić żałobę po Franciszku, trzecią wreszcie rozdanie sutej jałmużny dla zbawienia jego duszy.

VI.

Pewnego wieczoru, jakieś osiem czy dziesięć dni po pogrzebie Franciszka, kiedy Marja i ciotka Luiza milcząco oczekiwały w kuchni powrotu wuja Mikołaja, wszedł Piotr Benu.
— Zdrowaś Marja — rzekł od proga silnym głosem.
— Łaskiś pełna — odpowiedziały kobiety.
Marja nie poruszyła się, ale ciotka Luiza wstała i gorliwie podsunęła Piotrowi stołek. Wziął go do ręki, postawił koło Marji i, siadając, zaczął się usprawiedliwiać z całą szczerością, dlaczego nie przyszedł wcześniej. Był daleko na wsi, aż w Goceano, w interesach, nieobecny od dwóch tygodni. Dopiero po powrocie, właśnie dziś wieczorem, dowiedział się o nieszczęściu i oniemiał. Jak to się mogło stać, jak się stało takie straszne nieszczęście?
Marja spojrzała mu badawczo w oczy, ale on wytrzymał jej spojrzenie, niewzruszony i spokojny, a raczej jedną tylko przejęty chęcią: dowiedzenia się szczegółów wypadku.
Siedzieli w tem samem miejscu, gdzie się tak bardzo kochali, śród tych samych sprzętów, śród których rozwijał się ich dramat miłosny, coś z dawnych chwil było w powietrzu, w otoczeniu, i Marja czuła wewnętrzny dreszcz goryczy i niepokoju. Śledziła Piotra, szukając jakiegoś śladu, jakiegoś potwierdzenia swych dręczących podejrzeń. Ale nie odkryła nic, gdy tymczasem Piotr zgadywał, czuł jej ukrytą myśl.
Był trochę zmieniony, wydawał się wyższy, chudy i muskularny, miał świeżo opaloną, kościstą twarz, włosy najeżone, a oczy zimne i obojętne. Marja znalazła w jego twarzy coś nowego, nieznanego; nie umiała przychwycić jej wyrazu, czuła tylko wielki chłód, wielką obojętność, jakby idącą na nią od tych siwych oczu, które się w mą wpatrywały, nic jej nie mówiąc. Im więcej mu się przyglądała, tem bardziej wydawał jej się inny, niż ten, który żył w jej myślach i uczuciach i podejrzenie zaczęło się wydawać głupie i krzywdzące. Powoli, głosem cichym i jeszcze ochrypłym od długiego płaczu, zaczęła mu opowiadać całe zdarzenie.
Przerywał jej od czasu do czasu wykrzykami zdziwienia, przerażenia i spółczucia, domagając się szczegółów.
Tymczasem jakaś szklista lodowata powłoka, która mu przesłaniała oczy, zaczęła pękać, źrenica rozszerzyła się jak od odblasku ognia i Marja spuszczała oczy, coraz bardziej przekonana o jego niewinności. I ona w swym żałobnym stroju, owinięta czarną opaską, która cerę jej czyniła białą i błyszczącą, chuda, blada, postarzała, z podkrążonemi oczami, nie miała w sobie prawie śladu podobieństwa do Marji z innych czasów. Mimo to, w miarę, jak czas upływał, Piotr Benu zaczął tracić nieco zimnej krwi, oczy jego stały się błyszczące, a na lewej ręce wystąpiła mocno pulsująca żyła. Marja czuła, że on instynktownie zbliża się do niej, że podpada na nowo pod jej urok i pragnęła, aby ciotka Luiza odeszła na chwilę, żeby móc skorzystać z tej chwili swej władzy i zadać mu straszne pytanie. Od jego zachowania się, od odpowiedzi zależały jej przyszłe dni, spokój jej sumienia.
W miarę bowiem, jak czas uchodził i ból się uśmierzał, zaczynał ją dręczyć niepokonany wyrzut sumienia. Nocami we śnie ukazywał jej się Franciszek, skrwawiony i patrzący na nią wielkiemi czerwonemi oczyma. Pragnęła się modlić, ale ponieważ Franciszek umarł bez sakramentów i nie miał czasu wyspowiadać się, miała o nim krzywdzące mniemanie, że jest w piekle, przejęta zaś panującym w Nuoro przesądem, że modlitwy za potępionych tylko im szkodzą, zamiast być im ulgą, odmawiała sobie nawet tej najwyższej pociechy, jaką daje modlitwa. Największy wyrzut sprawiała jej myśl, że poza śmiercią cielesną, była sprawczynią wyklęcia duszy Franciszka.
Ale ciotka Luiza, zamiast odejść, rozmawiała dobrotliwie z Piotrem i wypytywała o to, co robi i co robić zamierza.
— Cóż chcecie? — mówił, naciągając czapkę na czoło. — Staram się urządzić, jak się da. W więzieniu miałem sposobność poznać pewnego handlarza wołów, który mnie wziął teraz tak jakoś, na ni to ni owo, trochę na służącego, trochę na spólnika. Pracuję dla niego, a poniekąd i dla siebie. Chodzę tu i tam po wsiach, aby zarobić parę groszy. Ba, — wykrzyknął, uderzając nogą o kamień ogniska — spróbować nie zawadzi. Jak mi się nie uda, kupię sobie woły, wóz i będę pracował na swojem.
— A potem się ożenisz — rzekła ciotka Luiza, uśmiechając się łaskawie.
— Oh, co do tego, to mam czas. Żeby się ożenić, potrzeba mieć odwagę i jakowąś chudobę. Czy nie mam słuszności, Marjo?
— Zapewne! — rzekła roztargniona.
— Czy mieszkasz teraz u ciotek? — zapytała ciotka Luiza, która już o tem wiedziała.
— Tak jest, ale źle z niemi, bardzo źle. Ciotka Manzela nie pociągnie długo — rzekł, udając smutek i potrząsając głową, jak gdyby chciał sobie spędzie muchy z nosa. Ciotka Luiza poczuła, ze mówiąc o śmierci ciotek, zmartwił się nieszczerze, albo sobie to przynajmniej wyobraziła.
Marja milczała i opuściła głowę prawie na kolana. Każdy wyraz tej rozmowy godził w nią, zwłaszcza wzmianka o handlarzu, spólniku i panu Piotra.
Był jakiś handlarz wołów, który w aktach sprawy o zabójstwo Franciszka Rosany utrzymywał, że nabył krowę od Zizzu Turulii i to za tak niską cenę, że nabrał podejrzenia, iż krowa była skradziona.
Świadectwo to potwierdzało w wysokim stopniu zeznania pasterzy, przypuszczenia co do złodziejstwa Zizzu. Marja pozatem pamiętała dobrze dziwnego jeźdźca, który jej się ukazał w dniu nieszczęścia, a którego, sądząc po wyglądzie i wymowie, wzięła za fonnejczyka. Zapytywała teraz sama siebie, czy te trzy postacie nie tworzyły jednej i tej samej osoby, i znowu dręczące podejrzenie zaczęło jej świdrować mózg, sprowadzając krew do policzków, do rąk i pulsów, które biły teraz jak w gorączce.
Miała niemal ochotę nasiąść na Piotra, pomimo obecności ciotki Luizy, kiedy szczęśliwym trafem dały się słyszeć kroki na podwórzu i nagle we drzwiach ukazała się Sabina. Przyszła kupić oliwy i weszła zwykłym swoim krokiem, jak domowa. Zobaczywszy Piotra, zmieszała się lekko, ale ukłoniła się natychmiast.
— Dobry wieczór. To ty, Piotrze Benu? Jakże się miewasz?
— Dobrze, a ty — odrzekł, przyglądając się jej.
— Niczego sobie. Proszę, ciotko Luizo, dajcie mi litr dobrej oliwy. Tylko prędko, bo noc zapada.
Ciotka Luiza zapaliła świecę i wyszła z siostrzenicą, a podczas gdy ważyła oliwę, Sabina wytężała słuch, aby usłyszeć, co mogli mówić ze sobą Piotr i Marja przez tę chwilę samotności.
Nie było słychać naturalnie nic, ale Sabina instynktem zakochanej bez nadziei przejrzała cos ważnego i tajemniczego. Przygniatające uczucie trwogi ogarniało ją dzień i noc od śmierci Franciszka, czuła jakąś tajemnicę, jakiś dramat, ważący się nad życiem kuzynki i Piotra Benu. Jednakże pomimo wszelkich usiłowań nie mogła pochwycić rąbka zasłony i rozedrzeć go.
Wracając do kuchni z ciotką Luizą, zauważyła, że Marja siedzi wciąż milcząca i smutna na swojem miejscu, a Piotr, który wstał tymczasem, gotuje się do odejścia. Nic w tem nie było nadzwyczajnego, a jednak poczuła, że coś zajść musiało.
Istotnie, gdy tylko pozostali sami, Marja wydobyła z kieszeni różaniec.
— Piotrze Benu, — rzekła, wyciągając rękę z różańcem na dłoni i z oczyma palącemu się srebrnym odblaskiem — przysięgnij, żeś nie widział, nie zrobił, ani doradził nic w sprawie zabójstwa mojego męża.
— Marjo! — krzyknął z wyrzutem, patrząc na nią zdumiony i zbolały. — Czyś oszalała?
— Przysięgnij, przysięgnij! — powtórzyła błagalnie. — Tu nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Wyrwij mi ten cierń z serca!
Zdjął czapkę, położył rękę na różańcu i na ręce Marji, ze spuszczonemi oczami.
— Przysięgam.
— Że nie zrobiłem, nie widziałem i nie doradziłem.
— Że nie zrobiłem, nie widziałem i ani doradziłem nic w sprawie zabójstwa Franciszka, Rosany.
Przy dotknięciu gorącej ręki Piotra, słysząc mnę zmarłego wymówione przez te usta, Marja zadrżała lekko. — Wierzę ci — rzekła chowając różaniec. — Ale jeżeli krzywoprzysięgłeś, niech cię Bóg i Najświętsza Matka ukarze w tem życiu i w tamtem...
— Amen! — odpowiedział wstając. Marja podniosła oczy, nie podnosząc twarzy, i spotkała jego oczy, spuszczone i gorące.
— Nie myśl, że jestem winien — rzekł z wybuchem smutku w głosie.
— Władze wykryły prawdę i byłabyś głupia, gdybyś myślała inaczej. Ale ja nigdy nie byłbym uwierzył, że ty, nawet przez sen, możesz mieć podobne myśli. Jeżeli widzisz, że blednę (był istotnie nadzwyczaj blady), że drżę, patrz, jak drżę cały, — tu pokazał jej drżące ręce — to nie dlatego i ty to rozumiesz. To dlatego, że cię kocham jeszcze i cierpię tak, że na sam twój widok zdaje mi się, że umieram... o Marjo Rosana...
— Milcz! — rzekła, schylając nisko głowę.
Zamilkli, a w tej chwili weszła ciotka Luiza i Sabina.
— Dowidzenia, Marjo — powiedziała dziewczyna i wyszła razem z Piotrem, ale znalazłszy się poza bramą, pożegnali się i rozeszli każde w inną stronę.
Sabina zawsze jeszcze kochała Piotra Benu. Straciła wprawdzie na razie wszelką nadzieję, nie zwątpiła przecie ostatecznie co do przyszłości, przynajmniej póki jeszcze był wolny.
Służyła obecnie w pańskim domu, ale pensja jej wystarczała zaledwie na utrzymanie babki, która, tracąc powoli wzrok, nie była już w stanie prząść i pilnować osiołka. Biedna starowina potrzebowała też ciągle czyjejś obecności i nawet kamieńby się wzruszył na widok tej nieszczęśliwej osamotnionej, niedołężnej istoty. Sabina martwiła się okropnie. Pragnęła zostać przy babce, otoczyć ją opieką i osłodzie ostatnie dni życia, ale co począć? Musiałyby wtedy umierać z głodu obydwie, bo pracy bez zaprzedania wolności nie było.
Pomimo to Sabina miała starającego się poważnie, i to dobrą partję. Był to młody krewny, pracowity i uczciwy wieśniak, właściciel wozu, wołów i zapasów. Nazywał się Józef Pera. Oświadczył się na serjo o jej rękę, czyniąc także propozycje ciotce Katarzynie.
— Jeżeli mnie zechce, ożenię się z nią po żniwach, zamieszkam u was jak syn i będziemy żyli razem. Dla was, ciotko, będę jak dla własnej matki, a ją uszczęśliwię, bo jeżeli mnie pokocha, niczego jej nie zabraknie i nie będzie już zmuszona rzucać ciała swego psom[27].
Ale Sabina, zaprzątnięta myślą o Piotrze Benu, nie chciała słyszeć o niczem. Istotnie marzeniem jej było żyć we troje, spokojnie, bez troski o zimę i o ostatnie lata życia ciotki.
Ale Piotr Benu był tym ideałem, bez niego lepie] umrzeć z nędzy i wyczerpania.
Wszystko to miało miejsce w grudniu, kiedy Sabina oczekiwała wyjścia Piotra z więzienia i miała jeszcze nadzieję. Potem zaszły te niezwykłe zdarzenia. Piotr przestał się pokazywać i straciła do reszty widoki na przyszłość. W kwietniu Józef ponowił swą prośbę, ale tym razem zwrócił się wprost do niej, spotkawszy ją któregoś wieczoru, wracającą od studni.
— Ja ciebie zawsze kocham — rzekł — i bądź pewna, że pożałujesz, jeżeli mnie znowu odtrącisz. Drugiego takiego jak ja już nie spotkasz. Ale cóż, musisz mieć inne bzdury w głowie.
Zarumieniła się, lecz zaprzeczyła. Jednakże wzruszona stałością Józefa, który tak wiernie trwał, mimo długiego czasu i odmowy, prześladowana troską o przyszłość własną i babki, obiecała namyśleć się i powziąć później ostateczne postanowienie.
Ale nad czem się namyśleć, co postanowić? Zastanowienie nie przychodziło, nie chciało przyjść! Piotr Benu tkwił wiecznie w główce tej wrażliwej istoty, pod tem bladem czołem, zawsze zasypanem nieposłusznym deszczem jasnych włosów, tkwił wbity jak gwóźdź i żadne rozumowanie nie mogło wygnać go stamtąd.
Jednakże po nieszczęściu u Noinów Sabina zaczęła mocno podejrzewać Piotra o udział w zbrodni, zgroza ją przejęła i zdawało jej się, że nim gardzi, że go zapomina. A ponieważ Józef wciąż czekał cierpliwie, uważała, że należy mu się w tej chwili słówko nadziei. Nie zadowolił się niem przecież i wymógł na niej prawie formalne przyrzeczenie. Poczem powiedział jej:
— Muszę wyjechać na roboty, będę daleko i nie wrócę przed żniwami. Zrób mi łaskę, Sabino, jeżeli dbasz o mój spokój: zwiążmy to przysięgą.
Obraziła się, krzyknęła, lecz na usilne i podstępne żądanie zakochanego, może w chwili słabości, zwyciężona przez pewnego rodzaju złośliwe otumanienie, które jej kazało wyobrażać sobie co innego niż było w rzeczywistości, mając się przytem za wyleczoną ze swego dawnego uczucia, obiecała.
Przysięga u kochanków sardyńskich, złożona, o ile można, w kościele, jest ważna prawie tyle co ślub. Tylko śmierć jednego z dwojga może ją rozwiązać. Strona niedotrzymująca przysięgi zasługuje na najgorsze przekleństwa i prawie na sromotę w oczach ludzi.
— Kiedy i gdzie? — zapytała Sabina.
— Pojutrze o pierwszym rozbrzasku dnia w kościele Solitudine.
— Kiedy jest zamknięty. Doskonale! — odrzekła Sabina, śmiejąc się.
— To nie twoja troska. Przyjdź tylko.
Nazajutrz jednak już pożałowała i miała zamiar nie stawić się w Solitudine, albo też pójść, owszem, żeby biedak Józef nie rozpaczał, ale powiedzieć, że się rozmyśliła i że już nie ma zamiaru przysięgać. Bo jakże może przysiąc miłość innemu, jeżeli kocha zawsze Piotra Benu, jeżeli jej głowa i serce są ciągle pełne marzeń o nim, podejrzeń, przeczuć i męczących czarnych myśli? Ostatecznie pewności nie ma, kto wie, czy nie podejrzewa go przez złość i rozpacz, przecież teraz już nawet kamienie wiedzą, w jaki sposób się stało to nieszczęście.
Wieczorem, spotkawszy się na nowo z Piotrem u Noinów, uczuła jeszcze wyraźniej niż dotąd, że jej podejrzenia się rozpływają, ale wzięta w szpony zazdrości, intuicyjnie odgadła scenę, jaka musiała mieć miejsce pomiędzy dwojgiem dawnych kochanków. I wyszła stamtąd z rozdartem sercem.
Tajemnica, którą chciała rozerwać, którą zdawało jej się, że będzie mogła od dzisiaj wygnać z myśli, osiadała ją coraz gęstsza i bardziej dręcząca. Rozpłakała się z zazdrości, z podejrzeń i z miłości.
Nazajutrz wyszła z domu jeszcze przed dniem, cichuteńko, z małym i lekkim dzbankiem na głowie, tak że gdyby ją ktoś spotkał, albo pani przekonała się o jej nieobecności, mogła się wytłumaczyć, że poszła do studni. Była boso. Minęła cichutko pustą i ciemną jeszcze ulicę i skierowała się do Solitudine. Józef mógł albo już czekać na nią, albo przyjść lada chwila. Po drodze zatrzymywała się co krok, nasłuchując, ale nie słyszała nic, ani przed sobą ani z tyłu.
Pierwsza jasność świtu zaróżowiła wschód, na przezroczystem tle błękitno-srebrzystego nieba zarysowały się wierzchołki Orthobone, a Sabina dochodząc do kościółka, niewidziana przez nikogo, ujrzała w mdłem świetle poranka osiodłanego gniadosza, który stał spokojnie i nieruchomo, uwiązany, czy raczej uczepiony lejcami do kamienia. Przelękła się trochę. Kto tam mógł być? Może Józef przyjechał konno? Zatrzymała się niepewna i drżąca.
Przybyła z mocnem i przemyślanem postanowieniem, że powie wielbicielowi.
— Józefie, nie mogę przysiąc, nie jestem w stanie, wierzaj mi, bo nie wiem, czy będę mogła dotrzymać obietnicy... bo cię nie kocham, bo zajęta jestem kim innym, nie tobą. Może tamten mnie nigdy nie pokocha, może nawet... może nie zasługuje, by go kochać, ale ja na razie nie mogę nie myśleć o nim, dopóki się nie przekonam o pewnej rzeczy, a tymczasem nie chcę oszukiwać nikogo, a tembardziej ciebie...
Ale przybywszy na miejsce, straciła odwagę, pomyślała, że Józef może jej zrobić jakąś krzywdę, tutaj, w tej chwili i na tem miejscu za to, że sobie tak zażartowała z niego.
Poco przyszła? Zaniepokojona trochę, myślała już zawrócić, ale kiedy zaczęła nasłuchiwać uważnie, ciekawa do kogo należy koń, wydało jej się, że słyszy szept dwu głosów.
Kto to mógł być? Zpewnością nie Józef. Może jaka inna para kochanków, która się tutaj umówiła? Ciekawość zwyciężyła; podeszła cichutko aż do drzwi kościółka, szept doleciał ją teraz wyraźniej, w pewnej chwili, zdało jej się, że poznaje chrząkanie Piotra Benu. To jej wystarczyło, aby podejść bliżej, zapomniawszy o wszystkiem i narażając się może na najbardziej opłakane skutki. Ponieważ miała wrażenie, że ta tajemnicza poranna rozmowa odbywa się z tyłu, za kościółkiem, więc popełzła wzdłuż muru, pod zachodnią ścianą (wtedy jeszcze żaden budynek nie przylegał do kościółka, w odróżnieniu od tego, jak to jest dzisiaj), podtrzymując jedną ręką dzbanek na głowie, a drugą ściskając brzegi spódniczki, by nie szeleściły. Tak dotarła do końca muru i ujrzała, że dwaj ludzie stoją za kościółkiem, o kilka kroków od niej.
Mówili tak cicho, że pomimo nadzwyczajnej i niebezpiecznej bliskości, dużo wyrazów nie dochodziło do niej wyraźnie. Sabina słuchała, wstrzymując dech, zapominając o Józefie, o sobie, o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża. Słyszała, jak Piotr Benu opowiadał o zajściu, jakie miał w przeddzień z Marją, a to, co usłyszała potem, musiało ją widocznie zająć i wzruszyć ogromnie, bo zbladła i zacisnęła zęby, żeby nie szczękały.
Dopiero po dziesięciu czy dwunastu minutach obaj odeszli, a na szczęście Sabiny udali się drugą stroną, na ścieżkę koło wschodniej ściany kościółka. Nie chcąc być dostrzeżona w coraz jaśniejszem świetle poranku, cofnęła się na miejsce, skąd oni przed chwilą odeszli.
Jeden z nich wsiadł na konia i puścił się drogą do Valverde, drugi zwrócił się w stronę Nuoro. Kiedy odgłos jego podkutych butów ucichł w oddali, Sabina wyszła na front kościółka. Była napół żywa, twarz jej w białości poranku wydawała się woskową, a oczy błądziły dokoła wystraszone.
Nadszedł Józef. Starała się być spokojna i zdobyła się na powiedzenie z uśmiechem:
— Ładnie, ładnie! Czekam już pół godziny. Prędko, bo mię ktoś jeszcze zobaczy.
— Spotkałem przed chwilą Piotra Benu. Czy cię widział? — zapytał Jozef, wkładając klucz w zamek.
— Nie zdaje mi się — odrzekła, wymykając się jego spojrzeniu.
Józef był rosły, silny, czarnowłosy, należał do przeciętnego typu młodych wieśniaków nuorskich, tęgich, muskularnych, o śniadej cerze, ani ładnych ani brzydkich, o żywych i regularnych rysach, mieszańców rasy maurytańskiej i łacińskiej, którzy ubrani w elegancki strój chłopski, w kamaszach i marszczonych na kolanach spodniach, w obcisłej kurtce z pasem i krótkiej kapocie z kapturem, przypominają poniekąd rycerzy prowansalskich.
— Kto ci dał klucz? — zapytała Sabina, wchodząc za nim, cała drżąca w coraz rosnącej jasności.
— Potem ci powiem — odrzekł, wciągając ją cło środka. Wziął ją za ręce, a postawiwszy dzbanek za drzwiami, szepnął: — Wiesz, że nie mogę dać wiary samemu sobie. Więc mnie kochasz naprawdę, Sabinko?
— Czyż inaczej byłabym przyszła? — odpowiedziała nieśmiało.
Przeszli na palcach szary, smutny i pusty kościółek. Józef położył czapkę na ramieniu, a gdy doszli do ołtarza, zrobił znak krzyża i zapalił nabożnie świecę. Ceremonja była króciutka, ale uroczysta w czerwonawem świetle tej woskowej świecy, która znaczyła niewielkie kółko na głowie Sabiny, gdy tymczasem Józef pozostawał w cieniu. Podali sobie ręce i przysięgli, że będą mężem i żoną. Nie mieli pierścionków do zamienienia, ale co znaczył zewnętrzny symbol, jeżeli głęboki znak wiary pisał się w tej chwili w ich prostych duszach? Wyjmując z ręki młodzieńca rękę swoją, zaczerwienioną od mocnego uścisku, Sabina drżała i miała wielką ochotę płakać, pocieszała się jednak myślą.
— Ja nie zaślubię Piotra Benu, ale Piotr Benu nie ożeni się z Marją Rosana.

Na Wniebowstąpienie Józef Pera, który w czerwcu zarobił dużo pieniędzy na robotach, a w lipcu zebrał dobre żniwa, został mężem Sabiny.

VII.

W pierwszych dniach po wyjściu z więzienia, Piotr Benu nie mógł sobie znaleźć miejsca z powodu nieszczęścia, jakie na niego spadło. Zdarzały się chwile, kiedy był jak zwarjowany; wybuchał gorzkim śmiechem, myśląc o swej dawnej głupocie, to jest, że on, biedak, sługa, tolerowany zaledwie, chłopak prostego pochodzenia i bez przyszłości, śmiał myśleć o ożenku z córką Mikołaja Noiny. Bił się pięścią w czoło, w kolana, w usta, rzucał na ziemię czapkę, ściskał zęby i gryzł ręce.
Dobrze, rozumie wszystko, ale dlaczego Marja wywzajemniała mu się i doprowadzała do szaleństwa? Czy żartowała sobie z niego? Głupia! Zobaczy kiedyś, co to żartować sobie z ludzi, takich, jak on!
Cały jego dawny nieposkromiony charakter odzywał się na nowo; cierpienia, nienawiść i upokorzenie zapładniały, jak szkodliwa rosa, dawny zarodek złego.
Marja Noina mogła z niego zrobić szlachetnego człowieka, silnego i łagodnego zarazem, Marja Noina swem złem i niegodnem postępowaniem zrobiła z niego wyrodka.
Zmuszony udawać, zżerany szałem, namiętnością i pragnieniem zemsty, Piotr trawił się jak robaczywy pień i stawał bardziej niż dawniej pochmurny i dziki. Dnie i noce nie dawały mu najmniejszej ulgi ani zapomnienia. By móc sypiać po nocach pracował jak niewolnik przy najcięższych robotach, nie użyczając sobie ani chwili wytchnienia. W nocy wlókł się aż do chałupy ciotek i spał snem ołowianym na swojej twardej macie. Mógłby się urządzić, nabyć wóz i woły z pozostałych mu jeszcze pieniędzy, ale w jakim celu? Czuł się wykolejony, miał niesłychane pragnienia, zdawało mu się, że idzie po moście, wiszącym na przepaścią i nie może się zatrzymać ani odzyskać spokoju, dopóki nie dojdzie do dalekiego brzegu.
Pewnego dnia, w końcu marca, przyszedł do niego blady i bezwąsy młodzieniec, ów Antine z Fonni, właśnie wypuszczony z więzienia. Piotr przyjął go jak starego znajomego, ofiarował skromną gościnę u siebie, witając jego przybycie jako promień nadziei.
Żywił dziwne uczucie, połączenie wdzięczności i wstrętu, sympatji i pogardy dla przedsiębiorczego przybysza; ale potrzebował go, jego wyższości, jego oparcia i pozwalał mu powodować sobą.
Antine miał trochę grosza; był to zgrabny chłopak o żarłocznych i złośliwych oczach. Nosił z pewną pańską nonszalancją strój z Fonni, to jest białe, szerokie a krótkie spodnie, a na pięknej kawowej barwy kurtce miał elegancki serdaczek z fałszywych czarnych karakułów. Ręce miał białe i delikatne, długie, świecące włosy, a twarz gładką bez jednego włoska i o wyrazie prawie że dziecięcym.
Piotr i strojny kupiec przegadali całą noc w ożywieniu, ponieważ Antine miał nazajutrz rano pojechać do swojego miasteczka.
Zamierzał założyć handel wołami i wziąć Piotra Benu do siebie na służbę; z początku miał mu płacić tyle a tyle miesięcznie, potem, o ile interes się rozwinie, myślał może sobie z niego zrobić spólnika.
W dwa tygodnie później rozpoczęli interes. Obeszli obory w okolicach Nuoro i zadatkowali bydło, które im dogadzało, porozumiewając się z pasterzami i właścicielami co do dnia sprzedaży. Antine twierdził, że rozporządza kapitałem zaledwie dwóch tysięcy lirów, ale w krótkim czasie, po kilku dniach, puścił w obieg przeszło cztery tysiące, między niemi niektóre banknoty nowiuteńkie nasunęły Piotrowi brzydkie podejrzenie. Ale cóż go to ostatecznie mogło obchodzić? Był tylko sługą, przewodnikiem, niczem więcej.
Obchodząc owczarnie nuorskie, Piotr nalegał tak gwałtownie, aby ominąć halę Franciszka Rosany, że towarzysz wyczuł jakąś tajemnicę i potrafił ją z niego wyciągnąć. Od tego dnia podwoił starania i życzliwość dla Piotra i opowiedział mu wzajemnie swoją okropną, wzruszającą historję miłości. Stali się wielkimi przyjaciółmi. Antine miał o wszystkiem sąd wytrawny i mówił tonem nadzwyczaj przekonywającym. Piotr słuchał go z zajęciem, a niejednokrotnie z podziwem. Od czasu, gdy pracowali wspólnie, młody handlarz nie wypowiadał już swoich głębokich przekonań socjalistycznych, wygłaszanych niegdyś w dniach więziennych, zdawało się, że po wypuszczeniu na wolność zapomniał wszelkich żalów, wszelkich przewrotnych ludzkich pretensyj.
Piotr, dręczony podejrzeniami, usiłował niejednokrotnie naprowadzić rozmowę na pewne niejasne sprawy, ale Antine udawał, że nie rozumie i pewnego dnia, gdy Piotr, na pół żartem, na pół serjo zapytał, czy niektóre jego banknoty nie są fałszywe, obraził się śmiertelnie. Jakkolwiek bezczelny i chytry, zdawał się być uczciwym człowiekiem, i Piotr zaczął się obawiać, że nie znajdzie w nim pomocy dla swojej zemsty; zato czuł, że jego szacunek i przyjaźń rosną.
Pewnego dnia, gdy wracali do Nuoro gościńcem z Bitti, po odwiedzeniu owczarni w Serra, Antine, nie wiedząc o czem mówić, zaczął opowiadać o swojej kochance. Była to piękna i bogata dziewczyna i odpłacała mu wzajemnością, o czem wszyscy wiedzieli; krewni dręczyli ją na wszelakie sposoby, grozili nawet śmiercią, bo Antine był niskiego pochodzenia i niezamożny. Ona, twarda jak kamień, odpowiadała: albo ten, albo żaden. Obiecał jej wtedy, że zostanie bogaty, a ona, że będzie na niego czekała.
Piotr przypomniał sobie swoje własne dzieje i zaśmiał się gorzko. Antine obrzucił go spojrzeniem.
Poza nimi słońce zachodziło w morzu płomieni, wystrzelających na czystem niebie w wielkie fjoletowo-ogniste łuki. Na pustych i smutnych ugorach, dla których darem nie powrócił kwiecień — a były to już jego ostatnie dni — czerwone, prawie fjoletowe światło zachodu rozpościerało ciepły i smutny spokój, co wzmagało jeszcze pustkę jałowych obszarów.
Piotr z towarzyszem szli wolno, z plecami w słońcu, a cienie ich, biegnąc przed nimi, kładły się długie na szarym gościńcu.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał Antine, przymykając jedno oko.
Piotr zaklął grubo, potem rzekł:
— Śmieję się z ciebie, jak widzisz.
— Ze mnie? A co ja powiedziałem?
— Że wierzysz w serce kobiety.
— A jednak tak jest — przerwał Antine, zatrzymując się, gdy Piotr szedł dalej. — Powiadam ci, że Remedia mnie zaślubi; jak nie, to krew popłynie.
Piotr, tknięty, zatrzymał się, odwrócił i z twarzą oblaną słońcem, rzekł: — Kobiety, kobiety!
Słowa przyjaciela odnowiły w nim wszystkie wspomnienia i wszystkie zamiary.
— Krew popłynie? — rzekł, śmiejąc się. — Jakto? jakto? Zabijesz ją?
— Też pomysł! — krzyknął Antine i ruszyli w drogę. — Zabiję człowieka, który się ośmieli mi ją zabrać.
— Taka była i moja myśl! — powiedział PiotrT ale zaraz pożałował, że się wyrwał.
Antine poklepał go po ramieniu i przyglądał mu się długo z uśmiechem.
— Źe zrobiłeś, żeś tego nie uczynił! rzekł po chwili. Znowu jakieś dwadzieścia kroków przeszli w milczeniu. Światło stało się zupełnie fjoletowe, cisza głęboka panowała dokoła.
— Powiadają księża: nie zabijaj — zaczął znów Antine, zakładając w tył ręce. — Ale jest różnica: zabijać i zabijać. Czy zabić na wojnie jest grzechem! Gdzietam! Bo jeżeli ja nie zabiję, to zabiją mnie jak barana. Tak się dzieje na świecie. Ty chcesz mnie zabić? Zabierasz mi kochankę, szczęście, spokój? Zabijasz mi duszę? A ja zabijam ciebie. Mam czy nie mam słuszności?
— Masz — rzekł Piotr ponuro.
Przez długi szmat drogi Antine wykładał swoje teorje; mówił znowu tak, jak w szarym półmroku więziennym, a rozległy fjoletowy krajobraz słuchał go, okrywając się tajemniczym smutkiem.
— Zdobędę, sobie mój dział szczęścia, zdobędę, ponieważ nikt, ani Bóg, ani ludzie, ani los, nie chcą mi go dać, — krzyknął naraz po nowem milczeniu —i to nie przez zepsuty charakter, nie przez ambicję, tylko dlatego, że i mnie się w życiu trochę szczęścia należy.
— Można pokochać biedną dziewczynę i można poprzestać na małem — zauważył nieśmiało Piotr.
Antine obrócił na niego wściekłe spojrzenie, jego delikatna twarz poczerwieniała i zaczął gestykulować i krzyczeć.
— A tak! Można! Ho, ho! Można! A jeżeli nie można? A ty, Piotrze Benu, dlaczego w takim razie szalejesz, dlaczego nie poprzestajesz na małem, dlaczegoś sięgnął po córkę gospodarza?
— Mów cicho, na Boga! — rzekł Piotr, ciągnąc go za rękaw.
— Daj mi pokój, idź do djabła! — krzyczał Antine, wzruszając ramionami.
Ale wkrótce uspokoił się, powrócił do rozmowy i zaczął rozwijać pewien projekt przed towarzyszem.
Piotr przybladł nieco i zauważył:
— Bądź ostrożny, uważaj, znajdziesz się znowu w kozie.
Antine oburzył się raz jeszcze i położył sobie rękę na piersiach.
— Kto, ja? ja? Jak prawdą jest, że tu idziemy teraz, tak już nie wrócę do więzienia. Za kogo mnie bierzesz? Za idjotę? Zuanne Antine umrze szanowany i szczęśliwy.
— A jeżeli ja cię oskarżę? — zapytał Piotr z uśmiechem, zatrzymując się na środku gościńca.
Było już prawie ciemno, w ostatnim łagodnym zmierzchu pola dymiły nikłą błękitnawą mgiełką, prawie jak na jesieni, i słychać było dokładnie dzwony kościelne, bijące na Anioł Pański.
— Ty mnie nie oskarżysz — powiedział mocno Antine.
Piotr mówił żartem, ale pewny głos towarzysza rozgniewał go, zapytał więc poważnie:
— Czy mógłbyś mi zrobić przyjemność i powiedzieć dlaczego?
— Bo jesteś moim spólnikiem.
Piotr nie odpowiedział nic, zaczął znowu iść przodem i zdawało mu się, że dokoła niego zaczyna się osadzać zimna i głęboka ciemność. Czuł gniew i ból, doznawał uczucia, jakie się ma przy chodzeniu z zamkniętemi oczami, to jest, że się posuwa w kierunku przeciwnym niż naprawdę. Słyszał, że Antine idzie za nim o kilka kroków odległości i chwilami miał ochotę odwrócić się, poczekać na niego i dać mu pięścią w twarz.
Szli dalej w milczeniu aż do miejsca, gdzie gościniec z Bitti schodzi się z gościńcami z Mamojada i z Orane. Nuoro leżało blisko i widać je było dokładnie. Na końcu gościńca drżała czerwona latarnia, jakby chwiał nią chłodny i przejmujący podmuch, który zerwał się przed chwilą.
Nie było widać nikogo. Amtine przysunął się do Piotra, mówiąc:
— Ja nie rozumiem, Piotrze Benu, zdaje mi się, że cię nazywano „nieposkromionym“, a jesteś przecież głupiec.
— Tak uważasz? Właśnie, że tak nie jest.
— O czem myślałeś w tej chwili? Że przy Marji, przy domowem ognisku siedzi inny, szczęśliwy człowiek?
Piotr nic nie odrzekł, lecz zacisnął pięści i wzniósł oczy ku niebu, myśląc że teraz jego piekło jest już całkowite, bo nie brak mu nawet i djabła we własnej postaci. Zdawało mu się, że słyszy słowa.
— Sprzedaj mi duszę twoją, a ja cię pomszczę.
Od tego dnia zaczęły w tajemniczy sposób ginąć krowy, woły i cielęta w okolicach Nuoro.
Zczasem wykryto złodziei, którzy za ukradzenie jednej krowy i jednego wołu odcierpieli baty za całe zaginione bydło i prawie nikt później nie dowiedział się prawdy.
Pomiędzy innymi był też oskarżany pasterz, zabójca Franciszka Eosany; ale ten, z gór korsykańskich, gdzie się podobno schronił, nie mógł się zpewnością obronić.

Tymczasem w sierpniu, w tym tamym czasie, kiedy Sabina poślubiła Józefa, Antine odpływał na handlowym okręcie z Cagliari do Neapolu. Wiózł ze sobą przeszło sto pięćdziesiąt sztuk bydła (dwa razy tyle, ile mógł nabyć za swój kapitał, składający się z czterech tysięcy lirów), a w Neapolu czekał na niego kupiec francuski, z którym zawarł nadzwyczajną umowę.

VIII.

Na początku 1892 roku, w siedem lat po wstąpieniu Piotra na służbę do Noinów, umarły kolejno, w parę dni po sobie, dwie stare ciotki, u których mieszkał. Jako spadkobierca maleńkiej schedy, Piotr pozostał sam w czarnej chałupie i kazał ją nieco odświeżyć i powiększyć.
Miał obecnie trzydzieści trzy lata. W pełni sił i zdrowia, mniej mizerny i blady niż dawniej, przedstawiał przepiękny typ sardyński, i kiedy w niedzielę udawał się na mszę w białych, jakby nakrochmalonych spodniach, we wspaniałych butach i z żałobną przepaską na sukmanie, niejedna posażna dziewczyna przyglądała mu się czułem okiem.
Odwiedzał często wuja Mikołaja i przy sposobności oddawał mu małe usługi; z ciotką Luizą i Marją był uprzejmy i tkliwy, niepomny przeszłości, a one także przyjmowały go z wylaniem.
Czasy się zmieniły. Piotr Benu nie był już sługą, tylko kupcem, którem u się dobrze powodziło. Mógł zatem bywać u Noinów w charakterze przyjaciela, a bodaj nawet starającego się o Marję.
W końcu 1891 roku rozeszła się wiadomość o ich możliwem małżeństwie. Dużo ludzi gorszyło się jeszcze, głównie principali czystej krwi, którzy pamiętali dawne czasy i pochodzenie Piotra, oraz pierwsze świetne małżeństwo Marji. Inni uważali:
— Czemu nie? Piotr Benu jest na drodze do bogactwa, a ostatecznie M rja jest wdową. Wobec tego...
Wypływała stale bajeczka o skarbie, a jak to zawsze bywa w małych środowiskach sardyńskich, kiedy ktoś się wybija, powiadano, że Piotr odkopał pieniądze starego bandyty. Zazdrośni mówili:
— Fe! kradzione pieniądze! Jak przyszły, tak idą.
A on tymczasem rósł w znaczenie, kupował place i ogrody, a odkąd nie był już ani biednym, ani sługą, zaczął zażywać sławy dobrze wychowanego człowieka. Nie słyszano w związku z nim o żadnej kłótni, o żadnej awanturze miłosnej, widywano go mało, a czynne i pełne ruchu życie, jakie prowadził, stawiało go w rzędzie młodzieńców najlepiej widzianych śród chłopów nuorskich.
Nie bywał w karczmach, nie mieszkał z osobami podejrzanemi, nie wyśpiewywał po nocach, odbywał długie podróże do Cagliari, do Sassari, do Ozieri, zawsze bardzo czynny i zawsze razem z panem Antine, jak go nazywano.
Poza wpływem wewnętrznym, Piotr uległ mu też i co do różnych cech zewnętrznych, nabrał pewnej zręczności, pańskości, gestów, wymowy i sposobu patrzenia, spólnika. Mówił dobrze po włosku, pisywał i otrzymywał wciąż listy i kwity, które znaczył swoją fjoletową pieczątką.
Poza bydłem, dwaj spólnicy handlowali jeszcze metalami, oliwą, winem, wełną, korkiem, skórami i innemi rzeczami. Kolej stała się dla nich wielką pomocą i potrajała im dochody przez ułatwianie przewozu. Jednakże Antine woły i krowy, które corocznie wyprawiał morzem, wolał pędzie do Cagliari na piechotę. Nabywszy je hurtem w okolicach Nuoro i Ozieri, spędzał wszystkie do swojej wsi, a stamtąd na Barbagię, przez dobrze znane sobie wąwozy i przejścia, ruszał do Cagliari.
Po pierwszym roku spólnicy nadzwyczajnie rozszerzyli zakres swoich działań; olbrzymie dochody rok zarobkiem dołączali do kapitału, tem więcej, że obydwa], a zwłaszcza Piotr, prowadzili życie nader skromne i oszczędne, i w roku 1892 mieli ponad pięćdziesiąt tysięcy lirów w handlu, nie licząc tego wszystkiego, co sobie nabywali jeden w swojem miasteczku, drugi w Nuoro.
Między spójnikami panowała jak największa harmonja; poza umową, zawartą przed notariuszem, łączyła ich uroczysta przysięga wierności, wszystko to jednak było zbyteczne, bo coś jeszcze dużo mocniejszego związało ich ze sobą. Piotr ulega zawsze potężnemu wpływowi Antina, mimo bowiem, że się bardzo wyrobił, czuł, że mu ustępuje jeszcze ciągle, potrzebował go stale i dawał się zupełnie niewinnie nabierać, nie podejrzewając tego nawet. Antine ograbiał go conajmniej z trzeciej części zarobku, podchodził go we wszystkiem, w rachunkach, w terminach, w cyfrach, fałszując wszystko z wdziękiem, z przyjaźnią i uprzejmością bez miary.
A Piotr godził się, spokojny i szczęśliwy. Minione dalekie udręki powracały jego myślom jak wspomnienie smutnych snów z okresu gorączki i majaczenia. Teraz najmilsze nadzieje wypełniały, jego serce, otwierał oczy w potężnem poczuciu żywotności, jakie daje człowiekowi praca, pewność siebie, chciwość bogactwa i powodzenia. Był przekonany, że zdobędzie i jedno i drugie i pracował, ale spokojnie i poważnie. Nie miał już czasu oburzać się na różne głupstwa, przypominać sobie smutnego dzieciństwa, matki pochowanej z litości i młodości swojej, pełnej boleści i mozołu.
Śród nieustannej ruchliwości nowego życia wspomnienia zacierały się; nędze, marzenia, przykiości, które kiedyś raniły serce, teraz stawały się obojętne i zimne, a nasuwały się jedynie skutkiem tajemniczego działania nerwów i mózgu, przez nieświadome procesy duszy.
Chodził na mszę z przyzwyczajenia, przez próżność, ale nie modlił się, nie czuł Boga, nie czynił najmniejszych wysiłków, aby odzyskać wiarę, nawet tę nikłą, słabą wiarę z dawnych czasów; było mu dobrze z tą obojętnością i nie miał nigdy czasu zrobić rachunku sumienia. Jednakowoż niekiedy, w rzadkich chwilach bezczynności i skupienia, jakiś głos daleki drżał w nim gdzieś na dnie duszy, w jakichś tajemniczych głębiach i mówił dziwne rzeczy, niepodobne do wysłowienia. Któreś z jego uczuć otamowywało nieświadomą, pracę wewnętrzną, nasłuchiwało i odtwarzało jej głos.
Był to wyrzut, nieokreślony lęk przed rzeczami nieznanemi, odbłysk przeszłości, widzenie jakichś postaci, żalących się i grożących. Ale wszystkie uczucia buntowały się znudzone, podnosiły rozkazujące okrzyki, aby uciszyć natrętny głos, nawoływały i sprowadzały na zwykłą, spokojną drogę to jedno dobre uczucie, które się było zatrzymało. Ono słuchało wezwania, ale przedtem dla uspokojenia tajemnego głosu mówiło z cichym smutkiem: — Kiedyś, później! Zejdziemy z tej drogi, pójdziemy dokąd chcesz. Daj nam tylko przedtem ożenić się z Marją!
Marja! Imię, symbol, kwiat tajemniczy i fatalny! Jak czasem jeżyna przetrwa na ruinach ogrodu, i kiedy z innych kwiatów nawet nasienie się rozproszy, ona kwitnie i żyje jeszcze, tak Marja poprzez czas, zmiany i ruiny panowała nad Piotrem. Kochał ją zawsze jeszcze z uniesieniem pierwszych dni i wszystkie jego czyny i myśli rwały się tylko do niej. Przebaczył je] i przywrócić ją chciał na nowo do czci.
Po pierwszej, kondolencyjnej wizycie bywał często u Noinów. Odwiedziny te były dla niego wymarzonem szczęściem; mijał próg z pewnem drżeniem i prawie zawsze w tych chwilach odzywał się właśnie głos wewnętrzny.
Nigdy już po pierwszej bytności, po owym wieczorze, nie wyrwało mu się żadne słówko o miłości, żadne wspomnienie o przeszłych dniach, tylko oczy mówiły dość wyraziście, gdy się spotykały z oczami Marji. Były to odwiedziny regularne, napozór nic nie znaczące, ale Marja rozumiała dobrze, że Piotr wkłada w nie całą swoją duszę. Wyglądało to tak, że przychodzi zdawać sprawę miesiąc po miesiącu ze swojego życia, ze swoich postępów, a głównie przekonać się, czy nie zaszło nic nowego.
Na szczęście nic nowego nie było, bo Marja w twardej swojej a grubej żałobie nie myślała o powtórnem zamążpójściu, a jeżeli byli jacy konkurenci, nie śmieli jeszcze się odezwać. I Piotr myślał: — Będę najpierwszy ze wszystkich.
Był niezwykle rad, gdy rozeszła się wieść o przypuszczalnem jego małżeństwie z Marją, bo w ten sposób przynajmniej plotki, gadania i krytyki, jakie ta wieść musi wywołać, odstręczą innych, a on zyska na czasie. Jeżeli go kto zapytywał, zaprzeczał, ale takim tonem i z takim uśmieszkiem, że należało rozumieć właśnie naodwrót.
W domu Noinów natomiast zaprzeczano stanowczo, zwłaszcza ciotka Luiza, zgorszona ponad wszelki wyraz.
Co? Do jej domu? Do jej domu nie wejdzie nikt, jeżeli nie jakiś drugi Franciszek Rosana! Piotr Benu może mieć największe zalety jako znajomy i przyjaciel, ale jako mąż Marji... jako mąż Marji Rosana! Kto mógł rozpuszczać podobne brednie?
Stara biała kotka powoli wyciągała pazury i drapała nieznacznie.
Można było zapomnieć o pochodzeniu Piotra, o jego dawnej roli, o złej opinji, jakiej kiedyś zażywał, ale ostatecznie na czem polega jego przeobrażenie, gdzie i w czem leży jego majątek? On o nim mówi, przecież koniec końców, co posiada? Dwa lub trzy nic nie warte kawałki ziemi, jedną izbę więcej w chałupie ciotek. I w tę nędzę chce wciągnąć Marję Rosana!
Ale w gruncie i przedewszystkiem ciotka Luiza dlatego gardziła Piotrem Benu, że należał do bardzo niskiej sfery i był kiedyś sługą. Nie mówiła tego jednak, bo przypominając sobie pochodzenie wuja Mikołaja, który nadobitkę był jeszcze obcym przybyszem, byłaby zraniła swoją próżność własną bronią.
Wuj Mikołaj zato pamiętał o tem doskonale i może dlatego miał wielką słabość dla Piotra Benu, a kiedy słyszał wszystkie te awantury i plotki, krzyczał do córki:
— Jeżeli Piotr Benu ciebie chce, a ty odmówisz, będziesz najgłupszą istotą na tym świecie i na tamtym.
— Dajcie mi spokój — odpowiadała ze smutną obojętnością. — Nie myślę wcale o tych rzeczach. Życie moje się skończyło i nie mam zamiaru zaczynać go na nowo.
Prowadziła istotnie smutne i prawie zakonne życie; nie wychylała głowy za próg domu, chyba żeby udać się do kościoła, a i wtedy wybierała drogi boczne, szła ze spuszczonemi oczami i z opaską, owiniętą w taki sposób dookoła głowy, że widać było tylko czubek nosa.
Dbała o to, by nie dać żadnego powodu do nagany i nikt nie mógł nic złego o niej powiedzieć; prawdę mówiąc, prowadziła takie smutne życie bardziej przez wzgląd na ludzi, niż z bólu po biednym zmarłym.
Franciszek Rosana przeminął jak sen, jak widmo, jak tajemnicza ofiara, koniecznie potrzebna w dramacie, strasznym przez swoją wielką prostotę.
Z każdym dniem Marja zapominała o nim; co więcej, w samotności swojej, w żalu za dawnem i, zniszczonemi marzeniami, czuła się szczęśliwa, gdy Piotr Benu ją odwiedzał i myślała o nim za często.
Tylko nie opuszczała jej jeszcze dawna duma, a zresztą nie miała zamiaru wyjść powtórnie zamąż. Nawet gdyby król chciał ją poślubić, nie byłaby się zgodziła po nieszczęsnem doświadczeniu, jakie uczynna co do małżeństwa.

Nawet gdyby król chciał. (— Do djabła — zawołał raz wuj Mikołaj, słysząc, jak mówiła te głupstwa i z głośnym śmiechem wskazał kijem na drzwi: — Oto on, oto przychodzi. Idź, ukryj się, Marjo!—) nawet gdyby sam król chciał się z nią ożenić, myślała, nie zapomni już nigdy Piotra Benu. Poślubić go, nie, to byłoby nazbyt wielkiem upokorzeniem, byłoby szaleństwem, niech tam wuj Mikołaj mówi, co chce; ale myśleć o nim teraz, gdy nikt jej tego nie broni, ani rodzina, ani obowiązek, ani ludzie, owszem, to tak słodko było, słodko!

IX.

Po śmierci ciotek wszystko się zmieniło dla Piotra. Zdawało się, że tylko czekał na to, aby wprowadzić w czyn swoje zamiary, i zaraz po karnawale 1892 roku zaczął nabywać bardzo porządne grunta, winnicę i stawiać damek mieszkalny.
Znowu rozeszła się pogłoska, że odnalazł skarb ciotki, jeżeli go już przedtem nie posiadał, bo Bogiem a prawdą, było dla wszystkich nie do wiary, aby na taką świetność mógł sobie pozwolić jedynie dzięki zarobkowi z handlu. Gdy na miejscu rudery ciotki Toni Roddone stanęło granitowe domostwo, wygodne i pańskie, pogłoska o skarbie tak się utwierdziła, że prawie wmieszały w nią władze. Piotr płacił rzemieślnikom złotemi pieniędzmi, marengami, bitemi przez Napoleona III w 1855 roku i ten szczegół wprost wskazywał jako rzecz pewną ową pogłoskę, którą jeszcze na domiar okropnie rozdymano i przesadzano. Mówiono o tem dużo śród panów i ludu, plotka dotarła aż do Cagliari i Sassari, dostała się do pism sardyńskich i została powtórzona nawet w niektórych dziennikach włoskich. Nie wymieniano nazwiska szczęśliwego spadkobiercy i nie wspominano o niezbyt czystem pochodzeniu skarbu, ale tymczasem gadka się rozpanoszyła na dobre w Nuoro i Piotr był bardzo zadowolony.
Niejeden złośliwy principale mówił: — Ba, kradzione pieniądze!... Kumoszki rozsiewały ubliżające bajki, mówiąc, że ciotka Tonią przed śmiercią odkorkowała bańkę, z której wymknął się duch Peppedu Roddone, aby pokazać siostrzeńcowi miejsce, gdzie ukrył był skarb. A teraz błądzi, gwiżdżąc, w powietrzu z ognistemi łańcuchami, przykutemi do nóg.
Piotr kpił sobie z tego wszystkiego, lękał się tylko, by podobne brednie nie doszły do uszu Marji i nie wywołały jej pogardy.
W ostatnich dniach czerwca oświadczył się formalnie o rękę młodej wdowy po Franciszku Rosanie.
Noinowie zażądali ośmiu dni czasu do namysłu, a Marja oświadczyła wręcz, że nie chce słyszeć o niczem. Historja o skarbie, która budziła w niej dawne wspomnienia, nie wpływała teraz na jej zdanie.
Bogate nabytki Piotra kruszyły otwartą opozycję ciotki Luizy, ale dobrze urodzona pani miała inne, bardziej delikatne powody, by nie dać się pokonać Przez osiem dni toczyły się długie i namiętne walki i dyskusje między Marją i ciotką Luizą a wujem Mikołajem, który za wszelką cenę chciał przyjąć Piotra za zięcia.
Możeby Marja się zgodziła, gdyby matka była jej pomogła, i może byłaby nawet uradowana, pomimo swych czarnych poglądów na małżeństwo, ale namowy ojca nie dawały jej dostatecznej siły do zwalczenia ostatniej zapory próżności.
Gdy swat zgłosił się po odpowiedź, usłyszał najuprzejmiejsze, ale ciężkie jak skała nie.
Marja poczuła jakby pewien smutek i pustkę, gdy swat odszedł z głową spuszczoną pod brzemieniem upokorzenia. Piotrowi zdawało się, że umiera; wróciły znowu zapomniane już cierpienia, tylko w wyższym jeszcze stopniu. Owo nie spadło mu na plecy naprawdę jak skała i zmiażdżyło go.
Nie, nie! Co za nie? Dlaczego nie? dlaczego? Czy to możliwe? Jak to się stać mogło? Czyż podobna, aby się łudził do tego stopnia? A wesołość, z jaką go przyjmowała, a jej wymowne spojrzenia? więc znowu go oszukiwała, i dzisiaj i zawsze? Co zrobi teraz. Na co mu bogactwo? co mu przyjdzie z winnicy, którą kazał uprawiać i sam uprawiał jak ogród, na co mu grunta, które pootaczał murem, by stworzyć z nich piękną tamkę, na co prawie wykończony, pański dom, do którego wierzył, że wprowadzi Marję?
Nagłe i nieoczekiwane rozwianie się wieloletnich i trawiących marzeń unicestwiło go, poniżyło głęboko. Myśl jego, taka jasna, wesoła i pewna siebie przed paroma jeszcze godzinami, okryła się gęstą mgłą, tajemny głos sumienia wznosił się, wznosił, rósł potężnie, grzmiał, i teraz nie jedno, ale wszystkie uczucia, zdumione, słuchały go. Głos mówił tylko jeden wyraz: kara — a uczucia boleśnie zdziwione gubiły się w brzmieniu strasznem i tajemniczem tego wielkiego słowa.
Jednakże pomału wróciły do zwykłego biegu, a nawet uległy jakby gwałtownej reakcji.
Piotr zaklął i zbuntował się. Nadludzkim wysiłkiem, gdy minęło pierwsze oszołomienie, uspokoił się i uśmiechnął z własnej słabości. Ostatecznie nie stracił nic, powinien tylko skończyć swoje dzieło tak, jak je swojego czasu zaczął. To też następnej niedzieli poszedł do Marji, skoro zobaczył ciotkę Luizę i wuja Mikołaja, wchodzących do kościoła na mszę o dziesiątej rano.
Ubrał się wspaniale, wyglądał elegancko i był blady. Pchnął bramę Noinów po cichu i wszedł śmiało do kuchni. Zobaczywszy go znienacka, Marja zbladła i przeraziła się trochę; była sama w domu i przygotowywała smutnie obiad, myśląc właśnie dosyć uparcie o Piotrze. Od kilku dni smutek jakiś nurtował ją i ściskał za gardło; miała wrażenie, że złożyła jakby ślub zakonny, że pochowała się żywcem, kiedy najpiękniejsza młodość rozpala jej krew potężnem pragnieniem nieznanego szczęścia, wymarzonego może, a niedoświadczonego nigdy.
Tegoż właśnie ranka, słuchając cichej mszy, wcisnęła się w ciemny kąt z płaczem i błagała o łaskę, której ustami wyrazić nie potrafiła, ale o którą serce się dobijało z jękiem:
— Najświętsza Panienko Różańcowa, miej litość nademną, daj mi zapomnieć, albo ukój mnie choć trochę. Zrób, żeby on się nie czuł dotknięty moją odmową, żeby mnie kochał jeszcze.
Pocieszyła się nieco modlitwą, lecz w gruncie nie mogła znaleźć spokoju, nie wiedziała, czy się martwi, czy się nie martwi odmową, czy pragnie, aby oświadczy! się po raz wtóry i czy go wtedy przyjmie, czy też nie.
Chciałaby i nie chciała; jakiś wstręt niewytłumaczony zmuszał ją nieświadomie do odepchnięcia myśli o połączeniu się z Piotrem, ale serce się krwawiło. Było w niej jakieś głębokie rozdwojenie, jej jaźń dzieliła się na dwie walczące ze sobą istoty, które się ranił boleśnie.
— Dzieńdobry, Marjo! — rzekł, wchodząc Piotr.
— Dzieńdobry — odpowiedziała cicho i nieśmiało.
Stała przed kominem w wełnianej spódnicy w szare i białe paski, z zakasanemi rękawami od koszuli, w obcisłym kaftaniczku i boso.
Gdy spostrzegła Piotra, wsunęła nogi w czarne pantofle i podeszła do niego, ukrywając wzruszenie. Drżała jednocześnie z lęku i radości, a widząc, że Piotr nie wie jak zacząć, uśmiechnęła się, by go ośmielić.
— Zbliż się — rzekła, gdy wciąż stał na progu, wypełniając całe drzwi swą wytworną postacią.
— Czy jesteś sama? — zapytał, przyglądając jej się bacznie.
— Tak. Czy chcesz się widzieć z ojcem.
— Nie, mam interes do ciebie.
— A więc zbliż się i siadaj.
Podsunęła mu krzesło do drzwi; podszedł, ale me usiadł, patrząc to tu, to tam.
W kuchni panowała miła atmosfera czystości, cegły były zlane wodą, a okno zamknięte od słońca. Na kominie garnki mruczały cichym szeptem, który jest poezją, a raczej muzyką domowego ogniska, pieśnią głęboką i pobożną spokojnych rodzin, a błękitna para rozsiewała ciepły zapach duszonego mięsa.
Ten rodzinny nastrój, pełen wspomnień i spokoju, ośmielił Piotra. Czy możliwe było zresztą, żeby go Marja odtrąciła tu, właśnie tu, gdzie go tak bardzo kochała?
— Marjo, — zaczął, zakładając na krzyż ręce — wiesz, dlaczego przyszedłem. Po wszystkim, co zaszło, nie powinienem już stawać na twojej drodze, ale widzisz, do czego mnie doprowadziłaś...
Nie, to nie on błagał łaski, ale ona sama, która spuściła oczy i milczała.
— Nie, — ciągnął dalej Piotr po krótkiem milczeniu — nie byłbym nigdy uwierzył, że po tak długiem wyczekiwaniu i pracy, po wszystkiem co się stało... — A widząc, że twarz Marji spochmurniała, poprawił się nagle: — Nie robię ci żadnych wyrzutów; słuchaj, przeszłość jest przeszłością, i jeżeli mnie nie kochasz, nigdy już o tej przeszłości nie wspomnę... Wiem, że wina była nietylko po twojej stronie, i ostatecznie uznaję powody, które ci nie pozwalały zostać moją żoną. Ale dziś czasy się zmieniły, nie jestem biedny, zajmuję stanowisko, którego mi niejeden zazdrości i niema już powodu do odtrącania mnie.
Marja, jakkolwiek ciągle stała w pozie pełnej pokory, nie okazywała zbytniego przejęcia, a on z rękami na poręczy krzesła, trochę pochylony, czekał nadaremnie odpowiedzi.
— Wiem dobrze, że nie będziesz wspominała przeszłości — zaczął znowu. — Gdyby należało myśleć o niej, — powtarzam zawsze bez wyrzutu, — Marjo, byłbym daleko stąd. Nie oglądajmy się więc na przeszłość. Przypomnę ci tylko, że twoja matka, wychodząc za twojego ojca, nie patrzyła zapewne, czem on był przedtem. W dodatku był jeszcze obcy...
Marja podniosła żywym ruchem głowę, zaciskając wargi.
Prawdziwie Piotr niedobrą drogę obrał, spostrzegł się jednak w porę i zmienił taktykę.
— Zostawmy to — rzekł. — Mam nadzieję, żeś się nie obraziła. Ja nie dbam o te rzeczy i tylko mówię o nich dla przykładu. Kocham cię jak dawniej i jestem prawie pewny, że i ty mnie kochasz, że i ty pamiętasz... Niepodobna, abyś mnie odrzuciła... teraz, kiedy cię kocham od siedmiu lat i pracuję dzień i noc, chcąc ci dostarczyć wszystkiego, czego możesz potrzebować, ażeby świat nie zganił twego wyboru. Jestem pewny, że mnie kochasz i chcesz; może mnie odtrąciłaś, żebym nie myślał, że teraz mnie przyjmujesz, dlatego, że jestem bogaty; ale ja ci powiem: Marjo, znam cię dobrze, kocham cię, ty mnie kochasz, co nas świat obchodzi? Zresztą, gdybym wiedział, że wychodzisz za mnie dlatego, że jestem bogaty, a wtedy mnie rzuciłaś dlatego, że byłem biedny... w takim razie... Ale mniejsza o to, wiem, co chcę powiedzieć...
— Nie, powiedz, powiedz! — krzyknęła Marja, uderzona. W myśli zdumiewała ją głęboka i prawie dziecinna wiara Piotra. Czy miał ją za tak dobrą, pomimo wszystkiego, co zaszło? I czy miała prawo zostawić mu to złudzenie?
— Nie zna mnie dobrze, — pomyślała — ale musi mnie bardzo kochać, jeżeli, pomimo wszystko ma jeszcze takie o mnie wyobrażenie!
— Gdybym to wiedział, — rzekł — nie byłoby mnie tu z pewnością!
— A więc myślisz, — rzekła Marja gwałtownie że Franciszka Rosanę, Panie świeć nad jego duszą! zaślubiłam z miłości?
— Nie wiem, nie poruszajmy przeszłości — odpowiedział z widocznym bólem. — Zresztą byłaś taka młoda wówczas; nie rozumiałaś dobrze, co robisz. Dziś byś tego nie uczyniła...
— Bóg to wie — rzekła Marja sama do siebie. Zamyśliła się, czy mu to powiedzieć na głos, czy nie rozwiać jego złudzenia, okazać się raz nareszcie w całej nagości swego charakteru i powiedzieć mu. — Idź, idź! gdybyś ty wiedział, jaka ja jestem w istocie!
Ale nie powiedziała nic. Znała poświęcenia egoizmu i dumy, które innym na nic się nie przydają. Zresztą Piotr nie dał jej czasu do zdecydowania się. Zbliżył się i chwytając jej ręce, spojrzał jej w oczy głęboko.
— Słuchaj, — rzekł zduszonym głosem — nie mówmy o rzeczach zbytecznych. Albo mnie chcesz, albo nie chcesz. Ale odpowiedz odrazu. Jeżeli powiesz: nie, pójdę natychmiast, pójdę tak daleko, ze jak Bóg na niebie, nie usłyszysz już nigdy mego imienia. Jeżeli powiesz tak... o! Marjo, zobaczysz, że nie pożałujesz. Nie odtrącaj mnie; wiem, że nie byłaś nigdy szczęśliwa, wiem, że potrzeba ci szczęścia, jakiego nigdy nie zaznałaś. (To prawda, pomyślała Marja, wzruszona.) Czy możliwe, abyś była tak okrutna, względem siebie samej? Czego mi brak dzisiaj? Świat już nie powie nic, a ja zrobiłem tyle, tyle, tyle, trawiąc moją młodość bez miłości, byle móc cię zadowolić, byle móc dotrzymać danego przyrzeczenia. A ty zapomniałaś o wszystkiem! Czy podobna, Mąrjo, żebym się tak długo łudził, a ty i, żebyś zapomniała o wszystkiem? Te ściany, to ognisko, czy ci nic nie przypominają? Wtedy mówiłaś, że mnie zawsze będziesz kochała, że będziesz czekała mnie aż do dnia, w którym będę cię mógł kochać wobec całego świata! A teraz, teraz kiedy przychodzę, z tem, czego było potrzeba, teraz, gdy zapominam o wszystkiem, co zaszło... ty teraz, Marjo, mnie odrzucasz, nie masz litości, jak nie miałaś nigdy... a ja dla ciebie przeszedłem przez piekło w życiu, i dałbym duszę, aby cię posiąść! Marjo, Marjo, Marjo!...
Marja płakała. Wspominając wszystkie minione cierpienia, poczuła wreszcie, jak bardzo kochała i jak jeszcze kocha Piotra i płakała ze słodyczy niewysłowionej, a jednak bolesnej.
— Przemów nareszcie — rzekł Piotr, potrząsając nią lekko, i sam wzruszony.
— Nie trzeba tak rozpaczać! Wystarczy powiedzieć jedno słowo. A może masz jaki ważny powód, żeby się tak zachowywać?
Zaprzeczyła opuszczoną głową. Ale Piotr położy jej rękę na czole i zmusił, aby podniosła oczy i spojrzała na niego.
Zzewnątrz, zdaleka, w rozpalonem błękitnem powietrzu lipcowem dochodziły dzwony Podniesienia; wewnątrz rosół wykipiał z garnka, przelewając się na komin i sycząc, ale Marja nie słyszała i nie widziała nic. Zasłona tęczowa i błyszcząca drżała przed jej oczami; była pokonana, zwyciężona na zawsze. Tylko przyzwoitość, tylko godność wdowy nie dały jej złożyć głowy na sercu Piotra i wypłakać swobodnie wszystkich łez, jak dziecku.
Piotr czuł to i przyglądał się jej w zamyśleniu, pytając sam siebie, czy wszystko to, co zaszło od ich ostatniego spotkania, nie było tylko długim i smutnym snem?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
X.

Życie Sabiny również zmieniło się do niepoznania. Ciotka Katarzyna nie żyła już od trzech lat; osiołek, zatrzymawszy się po raz ostatni, także przeniósł się do dalekiego kraju, gdzie wiecznie rośnie świeża trawa i gdzie niema kamieni młyńskich, do kraju, o którym marzył poprzez swoją, maskę z łachmanów.
Józef i Sabina zajmowali zawsze ten sam damek w San Piętro, nieco odświeżony, dzięki dobrobytowi, jaki wniósł doń małżonek, Sabina już nie pracowała po cudzych domach i polach, żyli cicho i spokojnie, a w zimie Monsiu Giuanne[28] nie pukał do drzwi ich domostwa. Jasnowłosa, blada dziecina, podobna do matki, rozweselała pożycie dwojga skromnych i dobrych ludzi.
Po ślubie Sabina powoli rozluźniła swoje stosunki z Marją i całą rodziną Noinów, mało mając czasu na cokolwiekbądź poza swym domem, mężem i córeczką. Wydawała się spokojna i szczęśliwa. Józef, dobry pracownik, uczciwy człowiek bez nałogów, zaskarbił sobie jej przywiązanie i ufność; nigdy nie było pomiędzy nimi sprzeczek, nieporozumień, kwasów.
Sabina zapomniała o całej przeszłości, kochała bardzo męża i widziała przed sobą życie spokojne i pewne.
Wieczorami siadywała na progu domu z dzieckiem na ręku i oczekiwała powrotu męża, a gdy tylko spostrzegła go na skręcie ulicy, z workiem przerzuconym przez plecy, prowadzącego zmęczone woły, podnosiła się i biegła radośnie na jego spotkanie, wołając, do córeczki:
— Tatuś idzie, tatuś idzie!
Niejednokrotnie i rano, kiedy wyprowadzał woły na pastwisko, Sabina towarzyszyła mu kawał drogi, a doszedłszy do gościńca, stawała i patrzyła za nim, aż zniknął w oddali, czarny w świeżej jasności poranka.
Józef nie zrobił nic, nie poradziwszy się wpierw żony, ale prawie zawsze byli jednego zdania. Byli wogóle przykładem dla sąsiadów, u których, niestety, nędza nie szła w parze ze spokojem.
Kochali się tak bardzo, że kiedy w lecie, przed albo po żniwach, Józef udawał się na robotę przy węglu, korze, popiele, lub na wyrąb lasów, daleko od Nuoro, Sabina wybierała się z nim, aby się nie rozłączać na tak długo. Przytem, żyjąc razem, oszczędzali więcej, a po powrocie, w jesieni, byli lepiej zaopatrzeni na zimę.
Obecnie, około połowy września 1892 r., znajdowali się w wiosce niedaleko od Cagliari. Byli tam od miesiąca przeszło, a Józef, który dobrze zarabiał przy przewozie desek, nie miał wrócić do Nuoro przed koncem listopada.
Pewnego dnia przyszedł do domu mocno zadowolony i wprowadzając ze sobą młodego wieśniaka nuorskiego, który przyjechał tego ranka, odrazu zawołał do Sabiny:
— Wiesz, co nowego? Twoja kuzynka Marja wychodzi zamąż.
— Za kogo? — zapytała Sabina, zrywając się z miejsca.
— Zgadnij!
Sabina zastanowiła się. Słyszała już i ona pogłoski o zaręczynach Marji z Piotrem Benu, a kiedy z wielkim strachem zapytała się o wiadomość, i kuzynka i ciotka przysięgły, że niema w tem nic prawdy.
Teraz, po miesięcznej nieobecności, słysząc tę ciekawą nowinę, zatrwożyła się znowu.
— Za Piotra Benu? — zapytała, ukrywając wzruszenie.
— Tak.
Wielkie wrażenie, jakiś tajemny przestrach sparaliżowały jej język na chwilę. Mąż zauważył jej zmieszanie i zapytał z uśmiechem:
— Aż tak ci się nie podoba?
Uśmiechnęła się, uspokoiła i wzruszyła ramionami.
— Nic mnie to nie obchodzi. Ale doprawdy, nie jest to mąż jej godny.
— Jest teraz taki bogaty — wtrącił młodzieniec, przybyły z Nuoro.
— Tak, wiem, odkrył skarb! — odrzekła Sabina z tajoną ironją. — Ale...
— Ostatecznie — rzekł Józef — każdy ma swoje upodobania i każdy jest swoim panem. My róbmy, co do nas należy, a wszystko będzie dobrze.
— Oh nie! oh nie! — drżała w myśli Sabina.
— Ale czy to naprawdę jest faktem? Czy to nie gadanie ludzkie, jak już kiedyś? — Czy podobna, aby Marja nas o tem nie uwiadomiła? — zapytała.
— Tam do djabła! — powiedział przybyły, wykręcając się na pięcie i rozglądając dokoła. Chcieli utrzymać wszystko w tajemnicy, ale teraz wie już cały świat, bo wyszły zapowiedzi.
— Jakto?
— Podobno.
Gawędzili długo, roztrząsając szczegóły. Sabina męczyła się, dręczyła, cierpiała. Była to sprawa sumienia, jej własnego sumienia.
Czy może pozwolić na to małżeństwo po rozmowie Piotra z Antinem, jaką słyszała koło kościołka Solitudine, pewnego dalekiego już dziś dnia, czy może pozwolić, aby to małżeństwo doszło do skutku? Nigdy — przenigdy! Nietylko Marja nie może zostać jego żoną, ale nawet ona sama nie byłaby obecnie w stanie pokochać i zaślubić Piotra Benu! Wogóle żadna na świecie uczciwa kobieta. Ale mniejsza o inne, nie jej to rzecz, tylko Marja, Marja!
Co miała uczynić? Rzecz bardzo prosta — wołało jej sumienie: Idź, leć do Nuoro i powiedz twojej kuzynce. Co ty robisz, Marjo? Piotr Benu to złodziej, Piotr Benu to zabójca twojego męża. Gdyby jeżyny koło Św. Ducha mogły mówić, opowiedziałyby ci tajemnicę, powiedziałyby ci, że Zizzu Turulia został zamordowany razem z Franciszkiem Rosaną, i że jego niepogrzebane kości, rzucone może gdzieś, do jakiejś głębokiej pieczary — ja nie wiem, ale wierzę, że tak być musi — wołają całym głosem o pomstę.
Czy jednak Marja uwierzy? Pamięta napewno o miłości kuzynki dla Piotra Benu i będzie podejrzewała raczej zemstę osobistą, niż pomszczenie biednych zmarłych. Zresztą Sabina pomyślała o trudności tak nagłego powrotu do Nuoro, bez wytłumaczenia się Józefowi i o zupełnej niemożliwości obarczenia kogobądź innego tem bolesnem poleceniem.
Nie wyjawiła nigdy mężowi smutnej tajemnicy, licząc, że uda jej się ukryć ją w największej głębi duszy na zawsze. Gdyby szło o jakiegokolwiek innego człowieka, możeby powiedziała, ale z Piotrem Benu było co innego, a może w jej milczeniu kryło się dawne wspomnienie głębokiej i minionej miłości, może jakaś delikatna sprawa sumienia, które tak dowodziło:
— Jeżeli powiesz, będzie to może przez żal, przez zemstę, a nie przez poczucie sprawiedliwości. Może to być czyn wstrętny Panu Bogu. On jeden tylko ma prawo karać winnych.
Jednak dzisiaj sumienie Sabiny już nie mówiło w ten sposób, dzisiaj krzyczało głośno i nakazywało jej odsłonić tajemnicę, aby odciągnąć Marję od małżeństwa wprost przeciw naturze. Ale jak to zrobić? co postanowić? To że Marja nie doniosła jej o swem postanowieniu, dowodziło, że pamięta o przeszłości, o jednym wieczorze, kiedy wracając od studni, poczyniły sobie tyle zwierzeń, a ten szczegół nie pozwalał Sabinie udać się do Nuoro i odsłonić przed kuzynką całej bolesnej prawdy.
A potem, jak jej to powiedzieć? jak zacząć? Drżała na samą myśl.
Pod wieczór, zmęczona namiętnem rozmyślaniem nad tem, jaką powziąć decyzję, przekonała się, że nie jest w stanie powziąć żadnej; postanowienie, żeby milczeć, zaczęło brać powoli gorę. Bo co ją ostatecznie mogą obchodzić cudze sprawy? Każdy niech się urządza po swojemu. Narazi się tylko na nieżyczliwość, przykrości, pretensje i coś gorszego może, a na dobitkę gotowi jej nie uwierzyć!
Lepiej zamilczeć! Takie rozstrzygnięcie wydało jej się najmądrzejszem ze wszystkiego i uspokoiła się... Ale w nocy, w ciszy i dookolnej ciemności, opanowały ją jeszcze mocniej tysiączne skrupuły i obawy. Nie mogła zasnąć, rzucała się na łóżku i jęczała niechcący.
— Co ci jest? — zapytał łagodnie mąż.
Otworzyła szeroko oczy w ciemności i po raz pierwszy pomyślała, żeby zwierzyć się ze wszystkiem Józefowi.
— Co mi jest? Nie mogę spać.
— Czy jesteś chora?
— Nie.
— Zamilkła na chwilę, potem otworzyła usta, aby zacząć mówić, ale nie mogła bez wysiłku. — Przysięgnij, że nie powiesz nikomu, a powiem ci coś.
— Podziwiam twoje zaufanie! — rzekł zdziwiony.
— To jest konieczne. Przysięgnij.
Pomyślał trochę, a chcąc ją zadowolić, trochę zresztą zaciekawiony, przysiągł.
— Niech nie ujrzę więcej naszej córki, jeżeli wydam przed kimbądź to, co mi chcesz wyznać.
Uspokojona, ośmielona trochę przez ciemności, panujące w izdebce, Sabina, która może przy świetle dziennem nie byłaby zdolna mówić, opowiedziała wszystko, począwszy od pocałunku, przychwyconego za chałupą, aż do rozmowy, podsłuchanej w nocy pod kościółkiem Solitudine.
Józef pomyślał złośliwie, że zawsze Sabinie przytrafiało się tak szczęśliwie, iż przychwytywała różne ważne tajemnice, ale nic nie powiedział, aby jej nie martwić.
— Chyba ci się śni? — rzekł, unosząc głowę od poduszki.
— Oh tak! Chciałabym, żeby to był sen naprawdę. Na sumienie moje, Józefie, pragnęłabym, żeby to był sen!
Kazał sobie powtórzyć dokładnie każdy szczegół, każde słowo; pamiętał doskonale, że spotkał Piotra Benu owej nocy, czy lepiej owego raną, gdy szedł do kościółka Solitudine, i rzekł zamyślony:
— Czy wiesz, że gdyby cię byli wtedy zobaczyli, mogłaś była ładnie za to zapłacić.
— Z pewnością! Ale Najświętsza Panienka z Solitudine musiała mieć mię w swojej opiece — odrzekła Sabina, śmiejąc się, nie dodała tylko, że gdyby nie była usłyszała tych strasznych rzeczy, nie byłaby pewnie przysięgła, że zostanie żoną Józefa Pery.
— Trzeba ostrzec Marję — rzekł mąż.
— To mi chciałaś powiedzieć, nieprawda? Ona może nie uwierzy, ale już ja znajdę sposób, żeby powiedzieć jej wszystko, tak że się nie domyśli, skąd spada na nią ta klęska, a raczej to dobrodziejstwo.
— Trzeba się spieszyć. Natychmiast.
— Tak, poczekaj, niech wstanę z łóżka! — powiedział Józef, śmiejąc się. — Jutro, jutro. Bądź spokojna. Śpij.
— Nie, powiedz mi wpierw, co zamierzasz uczynić. Nie powiesz tego nikomu.
— Śmieszna jesteś! — odrzekł mąż możliwie najłagodniej. — Powiem ci jutro, nikomu tylko tobie. A teraz bądź cicho, powtarzam, zaśnij, bo obudzisz dziecko.
Ale Sabina nie mogła zasnąć i kiedy już zasypiał, obudziła go, mówiąc:
— Nie, nie zasnę, jeżeli mi teraz nie powiesz...
Józef rozgniewał się, ale musiał jej powiedzieć swój projekt.
— Boże święty! Poślemy list anonimowy. Rozumiesz?
Ale Sabina nie rozumiała dokładnie.
— Przez kogo go poślesz?
— Pocztą, do djabła. Wrzucę go jutro wieczorem do skrzynki w Cagliari, a pojutrze wieczorem Marja go przeczyta.
— Dlaczego w Cagliari?
— Dlatego, że Marja mogłaby się domyślić, że to my. A my nie powinniśmy być wplątani w tę sprawę.
— A jeżeli go otworzą na poczcie? Jeżeli go nie oddadzą Marji?
— Zarekomenduję go, wtedy oddadzą do rąk własnych. Daj spokój, nie trzeba znowu takiej mądrości, żeby to zrozumieć.
Sabina pomyślała o strasznem wzruszeniu, jakie czeka Marję i smutno jej się zrobiło, bo nie miała do niej żadnego żalu, przeciwnie, współczuła jej. Biedna Marja, tyle już przeszła!
— Kiedy dojdzie ten list? — zapytała nagle, myśląc, że Józef jeszcze nie śpi. Ale on już spał i nie odpowiedział.
Sprawa przeciągnęła się dłużej, niż przypuszczali. Nazajutrz Józef nie mógł napisać listu, ani nawet pojutrze. Zaczął go w niedzielę, ale potrzebował trzech dni i trzech nocy, nim go doprowadził szczęśliwie do końca i przepisał na czysto i porządnie, żeby nie można było poznać jego niezgrabnego i nieczytelnego pisma.
Potem trzeba było czekać na następny wolny dzień, by odnieść list do Cagliari.
— Ostatecznie — mówił Józef — nie pobiorą się tak odrazu. Co za warjactwo!
Z chytrością, o jakąby go nikt nie podejrzewał, jednego z ostatnich września przebrał się za cudzoziemca, włożył duży szary kapelusz na głowę, zarzucił znoszony żakiet na ramię, pomalował sobie węglem twarz, udał się do Cagliari i polecił list.

Sabina wtedy dopiero odzyskała spokój sumienia. Spełniła swój obowiązek; jeżeli Marja nie uwierzy, tem gorzej dla niej.

XI.

Powtórne małżeństwo Marji przygotowywało się w największej tajemnicy. Swat Piotra rozniósł wszędzie okrutną, odprawę, otrzymaną od Noinów, wobec czego przybite na bramie ratusza w pierwszych dniach września zapowiedzi wywołały tysiące plotek i komentarzy.
Nikt nie wiedział o niczem, nikt nie podejrzewał, nawet najbliżsi krewni, nawet brudne sąsiadki.
Kiedy Marja oznajmiła rodzicom swoje postanowienie wyjścia za Piotra Benu, ciotka Luiza zaczerwieniła się, co było najgroźniejszym znakiem gniewu i bólu. Potem nastały kłótnie między matką i córką, między mężem i żoną, i w cichym domku rozlegały się krzyki i jęki. Ciotka Luiza czuła się bardzo nieszczęśliwa i płakała często, zapominając o całem swojem dostojeństwie.
Co się dzieje? Koniec świata, potop powszechni? Piotr Benu, człowiek podejrzanego pochodzenia, złej opinji, pies włóczęga, który znalazł nareszcie jakąś kość do ogryzienia, sługa, sługa, sługa, wchodzi do rodziny Noinów! Co za małżeństwo, co za małżeństwo! Czy Marja postradała zmysły? Czy jej coś zadano? Co powiedzą ludzie, co powiedzą?
— Uspokój się, pani — mawiał wuj Mikołaj, podając jej tabakierkę, — Marja nie wychodzi za ludzi, tylko za Piotra Benu, który jest perłą...
Ciotka Luiza któregoś dnia porwała tabakierkę i cisnęła na podwórze, ale wreszcie musiała się poddać i pozwolić, aby Piotr wszedł do domu w charakterze narzeczonego. Jednak pod dwoma warunkami: że będzie tylko przychodził późnym wieczorem i rzadko i że wszystko się odbędzie w najgłębszej tajemnicy.
Od pierwszych swoich odwiedzin Piotr postawił sprawę jasno.
Ponieważ tak się rzeczy mają, więc ślub musi się od być prędko, bez nieprzyjemności. Nie chciał ich spławiać nikomu, ale też nie chciał ich znosie sam... Pozatem nie chciał, aby Marja robiła jakiebądź przygotowania.
— Wyniesiecie się z domu — rzekła ciotka Luiza do M arji — dnia następnego.
Naturalnie. Ona też nie chciała zostać w tem samem miejscu, gdzie żyła z pierwszym mężem.
Przy trzecich odwiedzinach Piotr już mówił o ślubie, w sposób przyzwoity, siedząc na milę od Marji i zadawalając się tylko patrzeniem na nią.
— Dom mój jest prawie wykończony, brak już bardzo niewiele; za kilka dni wybiorę się do Cagliari, zakupić parę niezbędnych rzeczy i tyle.
— Nabiorą go — pomyślała Marja. — Lepiejby było, gdybym ja wszystko zakupiła.
Ale nie śmiała wypowiedzieć swojej myśli. Tegoż wieczora wspomniała przypadkiem pierwszego męża, i zaraz po odejściu Piotra wuj Mikołaj zwrócił jej uwagę, że nie należy nigdy mówić o pierwszym mężu w obecności drugiego. Marja zarumieniła się, bo istotnie spostrzegła wyraz lekkiego niesmaku na ustach Piotra i zapamiętała sobie radę ojcowską.
Podczas czwartej wizyty, złożonej jak zawsze po dziesiątej wieczorem, narzeczony nalegał, aby oznaczyć dzień ślubu.
Palił się i gorzał, od pierwszej niedzieli nie był ani razu sam na sam z Marją. Gdyby wolno mu było usiąść koło niej, albo jej dano odprowadzić go do bramy, kiedy odchodził! Gdzie tam! Ciotka Luiza towarzyszyła mu ze światłem, Marja ani się ruszyła, nawet nie spojrzała na niego, mówili zawsze tylko o drobiazgach, o rzeczach niepotrzebnych, a on dręczył się myślą, że podobna sytuacja może potrwać dłużej niż dwa miesiące.
W końcu sierpnia Piotr wpadł kiedyś w biały dzień do Noinów, a widząc kwaśną minę ciotki Luizy, rzekł:
— Nie zżymajcie się. Przyszedłem wam powiedzieć, że jadę dziś wieczorem do Sassari. Tu, w tem podłem mieście, nie dostanie nic porządnego i muszę jechać.
— Kiedy wrócisz? — zapytała Marja, niezadowolona z tego nagłego postanowienia.
— Pojutrze będę tutaj.
Odszedł natychmiast, lękając się, żeby kto nie nadszedł i nie zażądał wyjaśnień; ale kobiety domyśliły się, że wybiera się do Sassari raczej po podarunki niż po meble. Zamiast trzech był nieobecny przez sześć dni.
Marja, niespokojna i smutna, czuła się jakby w fałszywem położeniu, a jakkolwiek miłość zwyciężyła zupełnie próżność, lękała się zawsze, niemniej niż ciotka Luiza, że rozniesie się wiadomość o jej zaręczynach.
Wpadała często w nieuzasadniony zły humor, zdawało jej się, że obraz Piotra rozpływa się gdzieś, daleki od jej myśli, albo też napadała ją jakaś nerwowa zazdrość, tem gwałtowniejsza, im bardziej dla niej nieoczekiwana.
Pochlebiała jej wielce myśl, że będzie miała nowy dom, dobrze umeblowany, prawie w samym środku miasta, ale przejmowała ją strachem konieczność opuszczenia domu rodzicielskiego i jego zwyczajów, smutnych i rzewnych wspomnień, matki, ojca, pokoju własnego, łóżka, słowem wszystkiego...
Myślała aby przenieść do nowego domu meble, kupione dla pierwszego małżeństwa, bo bądź co bądź w Nuoro panna młoda musi dostarczyć urządzenie do sypialnego pokoju, ale Piotr powiedział jej niemal twardo:
— Nie chcę nic, czy słyszysz?
Tak, nie wypadało, nie było w porządku, a z chwilą kiedy on nic nie chciał, tem lepiej.
W każdym razie ubrania zabierze, miała całą swoją dawną wyprawę i nie chciała nic do niej dodawać.
Ale dlaczego Piotr nie wraca? Któregoś dnia rzekła do matki:
— To zwlekanie Piotra — zawsze jej głos drżał nieco, gdy wymawiała jego imię — nie podoba mi się. Czy mu się coś nie przytrafiło, mój Boże? Tej nocy śniło mi się, że otrzymałam list z czarną, obwódką. Nie wiem, nie zdążyłam go przeczytać, bo zdawało mi się, że mię oczy bolą, ale domyślałam się treści, która zawierała coś okropnego, nie umiałabym przecież wytłumaczyć, co. Czułam wielki strach, boi, okropny ból.
Istotnie tegoż wieczora otrzymała list z Sassari: zbladła zanim go otworzyła, przypominając sobie swój smutny sen; ale wkrótce zarumieniła się z radości, gdyż list był od niego. Piotr przepraszał ją za śmiałość, na jaką sobie pozwala, to jest, że pisze do niej, ale pragnie ją zapewnić, że ma się dobrze, że wszystko udaje się jak najlepiej i że jutro powróci. Kończył, zapewniając ją o swej gorącej miłości i że myśli o niej bezustannie.
Marja przeczytała ten drogi list co najmniej dwadzieścia razy, potem opowiedziała treść matce i ojcu, rozrzewniona na dobre.
— Widzisz? — powiedział gorąco wuj Mikołaj. — Nawet i pisać potrafi.
Marja pomyślała z żałością, że nauczył się w więzieniu, i zapytała nieśmiało:
— Co mi radzisz, mamo, czy mam mu odpisać?
— Co? Czyś oszalała? — wykrzyknęła przerażona ciotka Luiza. — Żeby się na poczcie odrazu dowiedzieli o wszystkiem, nieprawda?
— Rozumie się! — zawołał wuj Mikołaj, którego gniewały te wszystkie tajemnice, te wszystkie niedorzeczności. — Na poczcie właśnie patrzą na nasze listy. Co za głupie baby są w tym domu! To nie do uwierzenia.
— A więc rób jak chcesz, arjo — rzekła obrażona ciotka Luiza — ale jeżeli Piotr ma wrócić jutro, poco pisać do niego?
To prawda, nie było czasu. Mówili potem o śnie Marji, o jego sprawdzeniu się, ale narzeczona kiwała głową w zamyśleniu, bo list, o którym śniła, był inny.
Piotr powrócił nazajutrz wieczorem; przywiózł dary dla przyszłej żony, a jako dodatek wspaniały kawał brokatu na spódnicę i szkarłatu na kaftan. Mówił, że przybije zapowiedzi, a cioska Luiza olśniona wspaniałością darów, brokatem i szkarłatem, nareszcie uległa. Rozumiała, że choć to w wysokim stopniu niewłaściwe, trzeba przystać na pośpiech.
Wymógłszy jej zgodę, Piotr odrazu nazajutrz zabrał się gorączkowo do zapowiedzi: potrzeba było na to conajmniej ośmiu dni, ale wreszcie wszystko załatwiono. Był tak szczęśliwy, szczęściem tak płomiennen i pełnem podniecenia, że czuł się jak wniebowzięty. Żył w ciągłem marzeniu, tembardziej że mu pozwolono spędzić niekiedy jakiś kwadrans sam na sam z Marją.
Zapowiedzi wywołały niezliczone plotki i gadaniny, ale narzeczeni nic sobie z tego nie robili; to jest, owszem, Marja odczuwała to trochę, ale wystarczała jego obecność, aby zapomnieć o wszelkich przykrościach, a Piotr wpadał teraz co chwila do niej, rano i wieczór, i w dzień i w nocy.
— Wielce nieprzyzwoite — mówiła ciotka Luiza.
— Czy nie przyjedzie twoja kuzynka, Marja? — zapytała raz, biorąc Piotra na bok.
— Dlaczego? — powiedział, marszcząc brwi.
— Dlaczego? Jakto, więc chcecie się zachować jak zwierzęta, nie prosić nikogo, nie żądać niczyjej obecności
— Nie mam ani krewnych ani przyjaciół, wiecie otem dobrze — krzyknął Piotr, licząc sobie palce u ręki. — Krewnymi moimi, moimi przyjaciółmi będziecie wy, jeżeli zechcecie; jak nie, to do widzenia! Ona mi wystarczy.
— Nie to chciałam powiedzieć, mój chłopcze...
— Ale tak, rozumiem was doskonale; tylko, że ja nie mam kogo zaprosić i nie będę nikogo szukał. Zaproście sami, kogo chcecie.
— Matko Najświętsza! — westchnęła ciotka Luiza — toć to prawdziwa bestja nieposkromiona. Nie daje się nikomu dotknąć i nie rozumie, co trzeba. Oh. Matko, Matko!
A jednak nie był taki dumny kiedyś... ba, podniósł się dzisiaj w znaczeniu. Oh! Matko! Matko!
Przez cały wieczór wzdychała z zaciśniętemi ustami i oczami pełnemi głębokiego smutku. Nie rozumiała, że Piotr nie chce być wytrącony ze swego marzenia i zły jest, myśląc o nudach, jakie musiałyby nań spaść w dzień ślubu. Widziała zato, jak się cieszył i śmiał jak dziecko, kiedy ostatecznie postanowiono odbyć ślub raniutko, w kościółku Matki Boskiej Różańcowej, w największej tajemnicy.
— Dwóch świadków, filiżanka kawy, kieliszek białego wina i cisza — powiedział wuj Mikołaj, przykładając palec do ust.
Jedna rzecz tylko zakłóciła niewymowne szczęście Piotra. W swem radosnem, tryumfalnem upojeniu zapomniał prawie zupełnie o przeszłości, a kiedy ciotka Luiza powiedziała mu, że przed ślubem trzeba się wyspowiadać, aby się pobrać po chrześcijańsku i że nie pozwoli Marji nigdy połączyć się z człowiekiem, który trwa w grzechu śmiertelnym, wstrząsnął się cały wewnętrznie, a minione wydarzenia przesunęły się, jasne i dotykalne, przed jego pamięcią.
— Oh, spowiadać się! — wykrzyknął, wydymając górną wargę i otwierając szeroko oczy, z grymasem, który mu dziwnie wydłużył twarz, podczas, gdy w głębi duszy śmiał się swobodnym, drwiącym śmiechem, wesołym i cierpkim zarazem... — Spowiadać się? Dlaczego? Czy dobrze zrozumiał? A przed kim ma się spowiadać? Na co? po co? Ani myśli. Jeżeli od ośmiu, czy dziewięciu lat nie spowiadał się nawet na Wielkanoc?
— Tembardziej, tembardziej — podchwyciła ciotka Luiza i zaczęła nalegać mocno; Piotr rozgniewał się i nie mogli go przekonać ani wuj Mikołaj, ani co więcej Marja.
Wtedy ciotka Luiza przysłała mu księdza, który i nie mogli go przekonać ani wuj Mikołaj, ani co więcej, Marja.
— Albo spowiedź, albo nie!
Spędził dwie noce okropne, klnąc w duchu i szukając sposobu, jak wybrnąć z tej matni, jak ją nazywał. Był smutny, niespokojny, głęboko zatrwożony, nie mógł spać, ani znaleźć sobie miejsca. — Napewno ksiądz go nie rozgrzeszy; kto wie, może nawet nie dopuści do małżeństwa?
Myśl o Bogu karzącym i przebaczającym nie była dość zakorzeniona w jego umyśle, ażeby miał siłę pójść wyznać swe wielkie grzechy i w ten sposób pozbawić się swojego szczęścia i powodzenia.
Tajemniczy głos wewnętrznego świata szeptał mu: — Przypomnij sobie, że nieraz mówiłeś, poźniej, kiedyś! Czy to nie czas teraz?
— Nie czas — wyły uczucia. — To byłaby raczej godzina potępienia, gdybym miał stracić Marię własnie w chwili, gdy mam ją zdobyć ostatecznie i całkowicie.
Ale głos natarczywy i spokojny, jak głos ciotki Luizy, nalegał, a Piotr podnosił się i zapadał za każdym razem w niepewności i coraz boleśniejsze zwątpienie.
W dzień, zajęty przygotowaniami do ślubu, pochłonięty obecnością Marji, lub myślą o niej, nie dręczył się tak okrutnie, ale po nocach nie mógł zaznać spokoju i pocieszenia.
Trzeciej nocy, kiedy zmęczony i cierpiący zasypiał, tknęła go nagle w półśnie myśl radosna i świetlana. Czemu nie nasunęła mu się wcześniej! Otworzył szeroko oczy, uśmiechnął się w ciemności, mówiąc głośno: głupi! i opuścił powieki, by lepiej poczuć falę zalewającego go szczęścia i spokoju.
Napewno uda się do spowiedzi, ale wyzna tylko to, co będzie chciał i co uzna za właściwe. W półśnie napłynęły mu dziwne a słodkie widzenia: widział Marję z gołą głową, ubraną jasno; widział ogromne karty do gry, malowane i otoczone kwiatami; widział Malafedę, (nieżyjącego od lat kilku), który kładł łapy na jego łóżku i szczekał, potem znowu Marję na wozie i sztukę brokatu, przywiezioną z Sassari; pomyślał trochę mętnie o meblach, które miały przybyć nazajutrz i zasnął wreszcie spokojnie, podczas, gdy myśl rozpierzchała się śród splątanych widzeń.

Światło w jego duszy zagasło zupełnie.

XII.

Pobrali się dwudziestego września o trzeciej godzinie nad ranem w kościółku Matki Boskiej Różańcowej. Ponieważ to nie dało się uniknąć, zaproszono kilka osób, to jest Marję Benu, kuzynkę Piotra, aby prowadziła pannę młodą, dwóch świadków i dwóch bliskich krewnych ciotki Luizy.
Marja nie zmrużyła oka przez całą noc, a o pierwszej godzinie już była na nogach, ubrana po raz ostatni w swe wdowie szaty. Była trupio blada i oczy miała podbite od bezsenności; przez myśl poważną i ociężałą wyobrażenia przepływały w sposób niemal bolesny, i wszystko jej się wydawało snem: i przeszłość i teraźniejszość i przyszłość. Wspominała swoje pierwsze wesele, odbyte z takim hałasem i takim zbytkiem i porównywała....
Teraz niema żadnych przygotowań, żadnego ruchu, nawet nie wybielono domu i nie przygotowano żadnych słodyczy, a w przeddzień przysłano zaledwie cztery nędzne podarunki. Ale trudno! nie mogła się spodziewać więcej, ponieważ nie zawiadomiła nikogo o swoim ślubie. I jakkolwiek w gruncie była zadowolona z tej tajemniczości, która pozwalała utrzymać porządek i spokój w domu, czuła się jednakże upokorzona i smutna.
Zeszła na dół i zamiotła kuchnię, potem rozpaliła ogień i ogrzała się; wtedy lekki odblask różowy zabarwił jej blade policzki.
Zaczęła przygotowywać kawę, myśląc ze smutkiem, że tylko parę dni jeszcze przebędzie w domu rodzicielskim, ponieważ meble Piotra dotąd nie nadeszły i matka zgodziła się, by do chwili urządzenia nowego mieszkania młoda para pozostała u nich.
Około godziny drugiej ukazała się ciotka Luiza, a wkrótce potem wuj Mikołaj i przyszły dwie służące, które bywały u nich w domu.
Marja weszła na górę, żeby się ubrać, a na zapytanie kobiet, czy mogą jej pomóc, odpowiedziała, że nie. Rozebrała się przy mdłem świetle dogasającej świeczki łojowej, a im bardziej światełko zanikało, tem bardziej myśl, jakby urzeczona półcieniem, zatrzymywała się na wspomnieniu tego, co było wtedy.
Ach, wydawało jej się, że się tak postarzała. Była blada i chuda teraz, a ramiona się uginały, jakby pod ciężarem niewiadomego nieszczęścia.
Kiedy w koszuli i białej spódnicy robiła tłomok ze swych wdowich szat i otworzyła szafę, aby je schować, nie mogła się powstrzymać od płaczu. Czuła, że szmat jej życia, złożony z łez i okropności, z goryczy i marzeń, z miłości i namiętności odrywa się od niej wraz z tem czamem ubraniem, w którem jej było tak do twarzy; czuła, że przepada niezapomniany okres jej istnienia, ginie w nicość czasu, i rzuciwszy się wpoprzek łóżka, zapłakała, szlochając jak uderzone dziecko.
Ale po tym wybuchu uspokoiła się, wstała, zapaliła naftową lampę i umyła się. Świeżość wody, jasne światło i myśl o Piotrze ocuciły ją nagle i wprawiły w stan głębokiej szczęśliwości.
Ubrała się powoli w skromny, poważny strój chłopski, pół żałobny, jaki przystawał wdowie, wychodzącej powtórnie za mąż. Kaftan miał naszywki z karmazynowej wstążki, spódnica była z ciemno-zielonego brokatu bez błyskotek albo haftów, trzewiki gładkie, z szerokiemi nosami.
Kończyła zapinać złocony pasek, gniewając się i czerwieniąc, bo był bardzo ciasny i nie mogła go dociągnąć, nawet wstrzymując oddech, gdy posłyszała kroki pana młodego, kuzynki i świadków. Po chwili nadeszli krewni i maleńki orszak ruszył, w milczeniu do kościółka.
Było zupełnie ciemno i zimno; na czarnem tle nieba świeciły jasno gwiazdy, zielone jak szmaragdy w ostrem zimnie tej godziny jeszcze przed początkiem dnienia, i tylko Atair, biały i nieruchomy, wyglądał jak daleki brylant.
Dokoła cisza, małe domki spały, czarne w ciemności, i żywa dusza nie przechodziła uliczkami.
Marja, której zimny, szczypiący podmuch odświeżał mile rozpaloną w tej chwili twarz, lękała się, ze się ludzie zbudzą na rozlegający się w nocy szelest kroków orszaku, potykała się raz w raz i kładła rękę na ustach, by stłumić słaby okrzyk lub wybuch śmiechu, a drugą, ręką, chwytała się Marji Benu, ładnej, silnej dziewczyny, która także miała wielką ochotę gadać i śmiać się.
— Jeżeli ja się przewrócę, — mówiła panna młoda — jestem pewna, że i ty upadniesz.
— Tego tylko potrzeba! — odpowiedziała dziewczyna i widocznie miała dorzucić jakiś dowcipne słówko, bo potknąwszy się znowu, nie mogła się powstrzymać cd śmiechu.
— Co one wyprawiają? — zapytał Piotr.
— Nic — odpowiedziała Marja, nie odwracając się.
W tej chwili zaczęli wszyscy rozmawiać, śmiać się, iść już nie tak w porządku, to jest zaczęli przybliżać się do kobiet i w ten sposób doszli, nie spostrzegłszy się prawie, aż do kościoła.
Ceremonja trwała długo, bo chcąc zrobić ślub bardziej uroczystym, odprawiono mszę.
Klęcząc na zimnych i gołych stopniach ołtarza, oblubieńcy słuchali nabożeństwa w skupieniu i skrusze; niekiedy tylko Piotr podnosił z dumą głowę, zerkał prawem okiem na Marję i zapadał znów w swoje spokojne skupienie. Zdawało mu się, że bierze udział w zwykłem zdarzeniu, do którego doszedł bez przeszkód i przerw. Nie pamiętał nic a nic, chwilami tylko miarowy i równy głos księdza, odbity echem od lodowatych i ciemnych murów kościółka i tajemnicze gesty i dźwięki zdań łacińskich, przypominały mu coś odległego i wstrząsającego, coś smutnego i boleśnie poplątanego ze sobą. Wtedy podnosił piękną, dumną głowę, otrząsał się, jakby odpychając natrętną myśl i patrzył na oblubienicę.
Marja modliła się. Widziała Piotra, choć nie patrzyła na niego i starała się być duszą całą przy ceremonji, która uświęcała jej miłość; jednakże jakaś myśl nawracała w przeszłość i wywoływała na jaw bolesne wspomnienia.
— Jak on przeze mnie cierpiał! — myślała. Tak, byłam bardzo niedobra, ale czy tylko sama ponoszę winę? Matko Najświętsza, ora pro nobis, abym mu pozwoliła zapomnieć, abym mu wynagrodziła przeszłość... Otwórz oczy mamie i spraw, żeby go pokochała, tak jak ja go kocham i ojciec.
Modliła się też w duchu, aby matka pozwoliła im zostać w domu; to byłoby tak dobrze, tak bardzo dobrze!
— Matko Najświętsza, dopomóż mi, oświeć mię i daj mi zrozumienie, Najświętsza Panno Różańcowa!...
Patrzyła błagalnie w górę; mała Madonna, czerwona, błyszcząca, występowała w żółtem świetle świec, podczas gdy reszta kościółka pogrążona była w mroku, a dwie mocne lampy błyszczały w ciemności jak dwa drżące rubiny.
Gdy zaczął się obrzęd ślubny, oblubieńcy wzięli w rękę dwie zapalone świece, przystrojone niebieskiemi wstążkami i stracili wątek swych rozmyślań.
Piotr drżał widocznie pod wrażeniem rzeczywistości; gdy kładł obrączkę na palec Marji, odsunął świecę i przy nagłem odbiciu płomyka żywe światło, jak promień zabłysło mu w oczach.
Było to zwycięstwo, przestrach, wesołość i smutek, szczęście i lęk.
I w drodze powrotnej żywa dusza nie widziała orszaku. Oblubieńcy, wzruszeni, szli naprzód ze spuszczoną głową, milcząc, a wietrzyk chłostał im szyje, i w miarę, jak dniało, rósł, aż zawiał jako wiatr. Nie słyszeli nawet rozmów towarzyszy i świadków i ocknęli się dopiero, dochodząc do bramy domu Noinów.
Piotr Benu wspomniał daleki już dzień, nigdy niezapomniany, gdy wstąpił na służbę do wuja Mikołaja i Marja podała mu kieliszek wina, patrząc nieufnie; ale nie powiedział na głos swej myśli przez szacunek dla żony, a bardziej jeszcze przez szacunek dla samego siebie.
Weszli na górę do pokoju ciotki Luizy, a kiedy kobiety kręciły się, by przygotować i podać kawę, ksiądz pobłogosławił łóżko, sądząc, że to pokój nowożeńców.
Wuj Mikołaj śmiał się z tego tak głośno, że obecni się oburzyli, a on zwrócił się do żony.
— Kto wie, może jeszcze będziesz miała dzieci — rzekł.
Roześmieli się wszyscy; Marja pociągnęła księdza do swego pokoju, mówiąc:
— Niech ksiądz wybaczy, to tutaj, to tutaj!
Dzień minął spokojnie. Dął tęgi wiatr. Małżonkowie spędzili cały czas, zamknięci w górnych pokojach, gdzie było ciepło i miło. Wiatr nanosił głos niedalekiej jesieni, lecz w ciepłych słonecznych izbach był jeszcze spokój lata, który usposabiał do marzeń.
Gdy rozniosła się wieść o ślubie, przyniesiono do Noinów jeszcze jakieś osiem czy dziesięć podarunków, kilka osób odważyło się złożyć życzenia nowożeńcom, ale nie zaszło nic takiego, jak zeszłym razem, nie było ani obiadu, ani iluminacji, ani tańców, ani muzyki.
Krewni pierwszego męża Marji czyhali zdaleka na każdy najmniejszy drobiazg, któryby im pozwolił wystąpić z krytyką; jednak nic niepożądanego nie miało miejsca.

Późnym wieczorem, o wietrznym i rudym zmroku, utworzył się znowu szczupły orszak i Piotr Benu z Marją połączyli się na zawsze, także w obliczu prawa ludzkiego.

XIII.

Pewnego ranka, w jakieś siedem czy osiem dni później, Marja siedziała sama z robotą przy drzwiach kuchennych. Wuj Mikołaj z żoną poszli do winnicy.
Ciotka Luiza trwała dalej w swoim nieokreślonym smutku, twierdząc nawet, że się czuje niedobrze, wuj Mikołaj, aby położyć temu koniec, próbował ją rozerwać; wobec tego, że mogli Marję teraz zostawiać samą, chodzili prawie codziennie do winnicy albo do zagrody.
Siedząc przy drzwiach kuchni, Marja wyszywała koszulę, czekając powrotu Piotra. Wielkie szczęście rozpromieniało jej twarz; niejednokrotnie starała się ukryć swą niezwykłą radość przez delikatne poczucie pół wstydliwości, pół samolubstwa, które jej nakazywało nie wydawać się ze swoją wewnętrzną wesołością, może aby nie budzić zazdrości, może, aby czuć ją jeszcze silniej przez skupienie wszystkiego w tajemnicy serca. Jednak oczy ją zdradzały: iskrzyły się, źrenice nabrały połysku agatu, a chwilami otwierały się w zachwycie, zapatrzone w dal, gdzie może jaśniała jakaś niezwykła światłość, bo odbijały jej jasną i uśmiechniętą łunę.
Szczęście wróciło Marji całą jej świeżość i piękność z przed ośmiu lat, może była nawet teraz jeszcze ładniejsza, ponieważ długie zamknięcie nadało jej cerze matową białość i delikatność.
Piotr powtarzał jej to wciąż, podnosząc szeroki rękaw jej koszuli i głaszcząc ją po ramieniu.
— Patrz, patrz! Dawniej wydawałaś mi się czarna, a teraz jesteś biała jak lilja.
I wewnętrznie Marja stawała się inna. Niezwykłe szczęście miodowego miesiąca rozlało jej w duszy nieznane piękności; nigdy nie czuła się taka dobra, wyrozumiała i nabożna. Zapomniała o wszystkich cierpieniach, namiętnościach, o wszystkich minionych przejściach i miała wrażenie, że przestała być próżna i ambitna.
Martwiła ją tylko myśl o bliskiem rozstaniu z domem i rodzicami; ale miała nadzieję, że matka zmięknie, a Piotr da się nakłonić do wynajęcia nowego domu.
Właśnie o tem myślała owego poranku, wyszywając koszulę na podwórzu, z głową w cieniu, a nogami w słońcu. Jak już kiedyś, innego niezapomnianego dnia, głęboki spokój panował w kuchni i na czyściutkiem podwórzu, garnki kipiały spokojnie na kominie, słońce, wysoko z błękitnego, chłodnego od pierwszych podmuchów jesiennych nieba, zalewało ciepłą strugą światła podwórko, stos drzewa na opał i daszek ganku.
Naraz zapukano mocno do bramy; Marja drgnęła na niespodziany odgłos, położyła robotę na kamieniu i poszła otworzyć, nie wiedząc, kto to być może.
Był listonosz.
— List polecony do pani Marji z Noinów, wdowy Rosana — rzekł, odczytując adres.
— Proszę — odpowiedziała, wyciągając rękę, bardzo zdziwiona, od kogo może być ten list.
— Niech pani tu podpisze — rzekł listonosz, podając jej kajet i pokazując wiersz palcem.
— Poco?
— Bo polecony! — odrzekł, uśmiechając się złośliwie pod rudym wąsem.
Marja wzięła kajet i poskoczyła żywo na schody. Gdy podpisywała, przebiegła okiem nazwiska innych podpisujących na stronicy i pomyślała:
— Może mnie obgadają, że otrzymuję polecone listy? Ale czy to moja wina? — dodała po chwili, lekko zaniepokojona. Wróciła na dół, wzięła od listonosza list i odrazu rozdarła kopertę.
Był to anonimowy list Sabiny, który, niestety, przybył za późno, za późno, o wiele za późno. — — —
Marja przebiegła go naprzód pędem, na wyrywki, przeskakując wiersze, aby dojść jak najprędzej do końca, potem odczytywała ponownie, powolutku, opierając się o bramę.
Wszystka krew napłynęła jej do twarzy i tętna zaczęły bić gorączkowo. Przerażający chaos, zawrót głowy ogarnął ją i opanował. Nawet gdyby chciała i mogła, nie umiałaby określić uczuć, jakich doznawała, ale były to w każdym razie uczucia przerażające.
Bezwiednie przeszła z powrotem przez podwórko i opuściła się na swoje poprzednie niskie krzesełko, drżąc jak liść i wzywając nieprzytomnie powrotu Piotra.
Może gdyby był powrócił w tej chwili i wyrwał jej list, mówiąc, że to fałsz, byłaby mu uwierzyła. Ale Piotr nie wracał, a każda minuta oczekiwania była wiekiem dla zastanowienia i snopem światła przeraźliwego, oświecającego umysł Marji.
Powoli jej wzburzona krew uspokajała się. Blada jak ściana, przypomniała sobie swój sen o żałobnym i tajemniczym liście. Czy to nie było niebieskie ostrzeżenie?
Każdy najdrobniejszy szczegół śmierci Franciszka Rosany stawał jej jasno przed oczami, potwierdzając ostrzeżenie, zawarte w liście. Światło, tak upragnione, rozlewało się nareszcie w jej duszy, — teraz, kiedy już go nie żądała, — ale czemu tak późno, czemu tak późno, o Boże?
Podniosła oczy ku niebu, jakby tam zwracała swoje zapytanie, ale żaden głos jej nie odpowiedział, albo raczej, umysł jej nie był w stanie słuchać odpowiedzi. Ale gdzieś niejasno, skądeś z bardzo głęboka, z miejsca, którego nie umiałaby określić, czy znajduje się w niej czy poza nią, jakiś głos rozebrzmiał, oskarżający jej przeszłość. Rychło jednak myśl zbuntowała się. Ileż innych kobiet, — prawie wszystkie, — zrobiły to samo co i ona. Żadna nigdy nie zaślubiała tego, który był jej pierwszą miłością, czy za to miała być tak strasznie ukarana? To niepodobna.
Po pierwszych chwilach nie powróciła już pocieszająca myśl, że list może być fałszywy. Przelotne widzenie Piotra na rozdrożu owego nieszczęsnego wieczora, wspomnienie drugiego jeźdźca z Fonni, zeznania spólnika i inne szczegóły cisnęły się jej do głowy.
Jednak czemu list przychodzi z Cagliari? Czemu dopiero teraz? Czemu nie wcześniej? Kto go napisał? Może Antine? Ale dlaczego? Niezrozumiałe!
Pojęła wreszcie, odczytując list po raz ostatni, że celem jego było zapobieżenie małżeństwu: za późno! Tymczasem ciągle z niepokojem oczekiwała powrotu Piotra i jakkolwiek nie wątpiła o prawdzie zarzutów, miała nadzieję, że on potrafi się jeszcze oczyścić. Nie, było niemożliwe, aby ich szczęście, ich życie — złamało się tak odrazu — żeby list nieznanych ludzi mógł rozedrzeć ich serca!
Czemu, czemu nie wraca? Cień schodził ze ściany podwórza; musiała już być godzina jedenasta, a jego nie widać.
Dwa razy Marja podniosła się i wyjrzała na drogę, wyglądając powrotu męża, ale musiała cofnąć się natychmiast, w obawie, by jej nie zaczepiły sąsiadki. Po drugim razie nie mogła już usiedzieć ani znaleźć sobie miejsca; zaczęła chodzie tu i tam, po kuchni, po podwórzu, przestawiając, zdejmując wszystko, co jej w oczy wpadło i ściskając mocno list w lewej ręce.
Bardziej jeszcze, niż myśl o Piotrze zabójcy, dręczyła ją i napełniała wstrętem myśl o Piotrze złodzieju, o Piotrze, właścicielu bogactw, nabytych przez kradzieże i nieuczciwości.
Stanęła chwilkę na środku podwórza, nasłuchując z napięciem zbliżających się kroków; zdawało jej się, że to on, miała wrażenie, że kamienieje, że traci przytomność. Jak go przyjmie? jak zacznie? Ale kroki minęły, a ona, choć czekała z tak namiętną niecierpliwością, odetchnęła i nawiązała znowu nić swych bolesnych rozmyślań.
Tak, nie wierzyła nigdy w bajkę o skarbie, od chwili kiedy Piotr sam jej wszystko wyznał. Mała różnica ze skarbem! Inne smutne dziedzictwo zostawił mu stary bandyta! Przypomniała sobie zdania, jakie krążyły o Piotrze Benu przed sześciu, czy siedmiu laty, jego złą opinję i jego najgorsze instynkty. Przypomniała sobie swoją odruchową podejrzliwość względem dawnego sługi. Kto wie! Może od owego już czasu zbierał grosze, swoje brudne pieniądze; może kradł już u nich w domu, może, może...
Bolesna zmarszczka zarysowała się jej pomiędzy brwiami, zielonawe żyły na czole nabrzmiały, prawie jakby miały pęknąć.
— Rozchoruję się, rozchoruję się... umrę... — jęczała. Myśl, że Piotr będzie po niej płakał, rozpaczał i kajał się, rozczuliła ją mocno. Namiętność, przejmujące wspomnienie obecnego szczęścia, wyrwały ją na chwilę z ohydnej rzeczywistości, która wydawała się okropnym snem. Ale chwila przeszła i rzeczywistość narzuciła się jeszcze okropniejsza.
Miała chęć płakać, ale nie mogła, a to uczyniło jeszcze bardziej dojmującemi wszystkie jej uczucia, których długie westchnienia, bolesne i ochrypłe jak rzężenie, nie były w stanie uspokoić.
Ah, miała słuszność matka, opierając się temu przeklętemu małżeństwu! to napewno głos boży ją natchnął. Czemuż, czemuż nie usłuchała, oh Boże!
Ale przecież Piotr się wyspowiadał! Ta myśl przyniosła jej przelotną ulgę. Zatem wybaczono mu i odpuszczono? Może przysiągł poprawę? A więc i ona powinna mu przebaczyć.
— To pewne, że nie będzie go oskarżała, bo ostatecznie wstyd spadłby na nią samą; nie powie nic żadnej żywej duszy, ale przebaczyć, nigdy! Nawet gdyby mieli żyć ze sobą dla pozorów światowych, nie mogłaby już mieć nic wspólnego z nim, nawet żadnej myśli. On sobie, ona sobie.
Myśl, że została tak haniebnie oszukana, powiększyła męczarnie i upokorzyła ją głęboko.
— Nieznoszę go... nienawidzę... pogardzam nim! — jęknęła i biła się zaciśniętemi pięściami w głowę, zaciskała zęby, podskakując chwilami, jak kotka. — A jeżeli będę miała dziecko?
Uśmiechnęła się gorzko, wysuwając dolną wargę z głębokim wstrętem. — Dziecko złodzieja, dziecko zabójcy, ładne mogło być potomstwo!
— Gdzie jesteś, Marjo? — rozległ się głos Piotra w podwórzu.
Ten głos tak kochany, tak wyczekiwany, przejął ją nawskroś. Aby ukryć zmieszanie, stanęła przy kominie, odkryła patelnię, ale ręce jej drżały i łza zwilżyła oczy. Ten głos, ten drogi głos wzywał ją do słodkich chwil szczęścia. Piotr ma być winny? Piotr ma być przestępcą? Nie, nie, to być nie może!
Widząc, jak wchodzi do kuchni, wiesza kapelusz na kołku, jak zawsze uśmiechnięty i szczęśliwy, rozczuliła się i gniew ją wziął na samą siebie, że mogła wątpić o nim.
— Marjo, co ci jest? — zapytał z niepokojem.
— Nic.
— Nic? — Zbliżył się i spojrzał na nią uważnie. — To nieprawda. Coś ci dolega. Może dlatego, że się spóźniłem? Byłem...
Starał się ująć jej rękę, tłumacząc się, ale przy jego dotknięciu zatrzęsła się wewnętrznie, owładnięta mocniejszem jeszcze niż przedtem zwątpieniem.
— Co ci jest? co ci jest? — krzyknął Piotr.
Chmura jakaś zasunęła mu się przed błyszczącemi oczami, lecz myśl jego była bardzo daleka, aby wyobrazić sobie, co czuła Marja.
— Ach, co mi może być? — wybuchła wreszcie, nie ruszając się i spoglądając w przestrzeń. — Nic mi nie jest. Wiesz, kto tu był przed chwilą? Zuanne Antine, twój spólnik.
W głosie jej był taki akcent goryczy, bólu, sarkazmu i okrucieństwa, że Piotr się zmieszał. Czemu imię Antina wymówiła w ten sposób? Co to miało znaczyć? Czego on tu chciał, co powiedział Marji?
— Ah! Antine? Czego chciał od ciebie? A nie powiedział, kiedy wróci?
— Piotrze Benu! — rzekła Marja, podnosząc ramiona, jakby wzywała świadectwa jakiejś nieznanej istoty. — Dowiedziałam się dziś rzeczy, o których nie wierzyłam, że są możliwe.
Nie mogła więcej mówić, ukryła twarz w rękach, łkając: Mamo, mamo!...
Piotr spojrzał na nią, jakby ze zdumieniem, potem chciał zdjąć jej ręce z twarzy, wołając:
— Marjo, czyś oszalała? Ja nie wiem, co ty mówisz. Co ci powiedziano? O czem się dowiedziałaś? Mów, mów wreszcie! Co ci powiedział Zuanne Antine?
Ścisnął jej ręce i spojrzeli sobie bystro w oczy, zaglądając wzajemnie do dna dusz; Marja łkała, ale bez łez, z czerwonemi i suchemi powiekami.
— Mów zaraz! — powtórzył Piotr, blady jak ściana, ściskając gniewnie jej dłonie. — Co to wszystko ma znaczyć?
Pobielałe wargi drżały mu, a w oczach błysnął drapieżny i siny płomień. Marja przelękła się, ale pomyślała:
— Może mnie zabije. Ale mniejsza o to. Nawet to lepiej.
— Więc nie chcesz nic powiedzieć, Marjo, Marjo.
— Ty wiesz lepiej ode mnie.
— Ja? Ja nic nie wiem! Kto cię podburzył, jest nędznikiem i będzie się liczył ze mną... Idź! — i odepchnął ją gwałtownie.
Zdradził się. Błysnęło mu podejrzenie, że Antine bez najmniejszego słusznego powodu, tylko z przewrotnej chęci zatrucia mu życia, przez złość, przez zawiść odkrył straszne rzeczy przed Marją, i stracił panowanie nad sobą.
— Czy dawno stąd poszedł? — zapytał, czyniąc ruch, jakby miał zamiar go ścigać. — Kto wie, co ci mógł nagadać?
Uśmiechnęła się gorzko. Widziała teraz, widziała! Jakby deszcz lodowaty, jak podmuch mroźnego wiatru przeniknął ją całą, do serca, do wnętrzności. Podczas gdy Piotr unosił się i mieszał, ona wracała do siebie, tysiące szczegółów wracało jej na pamięć, a obecncść winnego wzmagała jej podejrzenia. Wydawał jej się człowiekiem obcym, wrogiem, któremu nigdy nie dotknęła ręki.
— Wyszedł dawno, — rzekła z ironją — może chcesz pójść za nim? Ale kto ci powiedział, że on ze mną rozmawiał?
Piotr spostrzegł, że się zdradził, miał się więc na baczności, ale przeczuł doskonale całą prawdę i przeraził się.
— Nie mogę cię zrozumieć, Marjo. Jeżeli chcesz się wytłumaczyć, to mów; jak nie, to nie. Wiedz tylko, że musiano ci donieść jakieś głupstwa... może jakieś babskie plotki; nie sądziłem, że się tak prędko pokłócimy, — rzekł, rozsiadając się szeroko i przyglądając się podłodze z najwyższą obojętnością, a głos miał tak zimny i spokojny, że Marja się rozgniewała.
— Tak, nie lekceważ sobie tego tak bardzo, Piotrze! Nie będziemy się kłócili, bo nie znoszę skandalów, ale...
— Ale co? — rzekł, podnosząc głowę.
Nie odpowiedziała; rozumieli się nawzajem i nie usiłowali tłumaczyć się jaśniej. Lecz po kilku chwilach milczenia burza wybuchła. Piotr nie mógł znieść tego stanu rzeczy, zerwał się i powtórzył:
— Więc powiesz, czy nie powiesz? Ja nie rozumiem!
— Ale ja rozumiem! Oh, Piotrze, nie przypuszczałam, żeś taki nikczemny!
— Nikczemny? Kto? Ja? Nikczemny? — krzyczał, bijąc nogą w podłogę. — Dlaczego jestem nikczemny. Kto ci pozwala tak do mnie mówić?
— Twoje własne czyny.
— Ale cóżem uczynił, na Boga!
— Nie krzycz — rzekła Marja przyciszonym głosem. — Są rzeczy, które powinny pozostać tylko między nami. Mogliby wejść ludzie...
Uderzona tą myślą, wybiegła na podwórko i zamknęła bramę na klucz, myśląc: — Jeżeli tak będę dalej postępowała, nie dojdę do niczego i postanowiła spróbować innego środka, aby wykryć smutną prawdę, którą przeczuwała, i którą chciała wydobyć za wszelką cenę.
— Piotrze, — rzekła wróciwszy — nie trzeba krzyczeć i udawać w dalszym ciągu. Rozumiemy się dobrze i widzisz, że wiem coś, czego nie powinnam była nigdy się dowiedzieć.
— Ty? Co wiesz? co ty wiesz? Mów nareszcie!
— Poczekaj. Powiadam ci, przestań, Piotrze. Niepotrzebnie krzyczysz i wypierasz się. Wyznaj raczej... Może będę w stanie ci przebaczyć, ukryć wszystko, byleby nie dowiedziała się matka, ojciec i świat; ale nie psuj mi dłużej krwi udawaniem, gorszem niż zło...
Piotr nie słyszał ostatnich wyrazów, był poniżony i przerażony myślą, że Marja jest sama tak marna, iż gotowa mu przebaczyć, o ile się przyzna. W głębokie] ciemności, jaka go otaczała, umysł jego zachował jeszcze uroszczenie, żeby mieć za towarzyszkę życia kobietę uczciwą, silną i z charakterem. Jeżeli natomiast, wiedząc, że jest zabójcą i złodziejem, przebaczy przez egoizm, przez chęć nierobienia skandalu i niewzbudzania litości, to jakąż jest kobietą? I w dalszym ciągu udawał zdumienie, ból i złość.
Ale Marja nie dała się zwalczyć, ale Marja, pobudzona niezwykłą intuicją, potrafiła nawet zgadywać najtajniejsze myśli winowajcy. I skorzystała z tego.
— Ja również — rzekła, pochylając obłudnie głowę — byłam zła i winna. Bóg mnie oto karze.
Udała, że sobie coś przypomina i, wymachując rękami, wygłosiła po włosku sentencję z Pisma, nie dającą się przetłumaczyć na djalekt:
— Drogi Pańskie są nieprzeniknione!
Piotrowi chciało się i śmiać i płakać zarazem. Śmiać się, gdy słyszał, jak Marja przytacza Ewangelję po włosku; płakać, bo ta boska sentencja dotykała go i raniła boleśnie. Ale trzymał się swojej roli.
— Marjo, Marjo! niech mi Bóg dopomoże, jeżeli cię rozumiem. Wytłumacz się, wytłumacz się nareszcie — powiedział głosem pieszczotliwym i prawie płaczącym, obejmując ją. — Co ci takiego powiedziano? Co opowiedziano mojej Marji, mojej najdroższej? Czemu mi tak każesz strasznie cierpieć? A może to żart? Prawda, że to żarty? Powiedz, Marjo, powiedz ukochana!
— Ja też byłam niegodziwa i winna, — powtórzyła żałośnie, ukrywając twarz na jego ramieniu. — Miałeś mnie za szlachetną, a tymczasem jestem zła; zdradziłam cię, choć cię kochałam i dla człowieka, którego nie kochałam, bo był bogaty, a ja byłam ambitna... ty zaś byłeś biedny i sługa. Teraz poszłam za ciebie, bo cię kochałam, tak, ale gdybyś był jeszcze biedny, odepchnęłabym cię znowu...
Piotr słuchał jak nieprzytomny tego okropnego i złośliwego wyznania, cofnął się na krok w tył i zaklął, ale to jeszcze nie był koniec.
— Piotrze, Piotrze — mówiła Marja z błyszczącemi oczyma. — Widzisz, że nie mam ci nic do zarzucenia, bo cała wina jest po mojej stronie. Jeżeli kradłeś, jeżeli zabiłeś, to wszystko z miłości ku mnie. Postawmy krzyż na przeszłości, kochajmy się... pomimo to, pomimo wszystko. Bóg nam przebaczy.
Szła za nim, gdy się cofał, a gdy go przycisnęła do ściany, położyła mu ręce na ramionach i pocałowała go kilka razy łagodnie, jak dziecko, powtarzając błagalnie. — Powiedz mi, powiedz mi, Piotrze, powiedz mi wszystko. Nie mogę trwać w tej niepewności. Powiedz, a nie będziemy już nigdy więcej o tem mówili.
— Tak, to prawda — odpowiedział — to prawda! To prawda! — zawołał po chwili milczenia, podnosząc coraz bardziej głos. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, ukazały się jego piękne włosy, bujne i delikatne, zjeżone przez gniew i wzruszenie, a wielkie krople potu uperliły mu czoło. Wyznawał prawdę, aby ukarać Marję i już miał ją brutalnie odepchnąć od siebie, kiedy poczuł, że kocha ją więcej, niż kiedybądź, rozpaczliwie, chociaż pogardza nią, jako rzeczą nieczystą. Miał zawołać:
— Idź precz, bo jesteś bardziej podła ode mnie! — a zamiast tego, przycisnął ją do serca mocno, tak krzepko, że poczuł jak zachrzęściły kości jej w tym nacisku.
Ale ona wysunęła mu się, mówiąc:
— Puść mnie! Puść mnie! Czy naprawdę uważasz mnie za taką nikczemną? Czytam w oczach twoich, Piotrze Benu, ale mylisz się. Nie licz na to, nie myśl, że Marja Noina, jeżeli była nędzna, to jest nią do tego stopnia, aby miała obejmować złodzieja, mordercę, — mordercę własnego męża!...
— Wszystko zrobiłem dla ciebie, samaś to powiedziała, bo ty tego chciałaś, — rzekł Piotr, nasuwając czapkę na czoło. — Teraz jesteś moją żoną, nawet Bóg nie może nas rozdzielić!...
— Nie myśl o tem, Piotrze Benu; wobec świata zostaniemy złączeni, ale wobec Boga! Nie będzie już nic wspólnego między nami. Nie bój się. Nie dowie się nikt, ani ojciec, ani matka, a nawet oni jeszcze mniej, niż inni. Aby się móc lepiej rozłączyć, odejdziemy stąd dzisiaj, jeżeli to możliwe. Nie trzeba robić zgorszenia...
Była blada, jak jej własna koszula; trzęsła się cała, ale mówiła głosem tak cichym, przenikliwym i pewnym, że Piotr zrozumiał, iż wszystko skończone.
— Znaczy, że mnie już nie kochasz? — zapytał.
— Nie! — odrzekła, podchodząc ku drzwiom.
Biło południe. Na myśl o świetnym obiedzie, który tego dnia gotowała, Marja poczuła, że oczy na nowo zachodzą jej łzami.
— Marjo! — zawołał Piotr z rozpaczą.
Ale ona nie odpowiedziała i weszła na schody, tłumiąc łkanie, aby jej nie słyszał.
— Nie, już mnie nie kocha... A może... — pomyślał Piotr i straszne podejrzenie przeszyło mu myśl. Zbliżywszy się do drzwi, pobiegł za Marją wzrokiem, a kiedy znikła, upadł na próg tego fatalnego domu, zrozpaczony i zmiażdżony pod brzemieniem nieludzkiej kary.

Koniec.




  1. Dodany przez Wikiźródła
  2. Lud sardyński imieniem ciotki i wuja nazywa gospodynię i gospodarza domu. (Przypis tłum.)
  3. Izba do odpoczywania.
  4. Księżnych.
  5. Stare ludowe, jeszcze średniowieczne opowieści rycerskie, które śpiewali uliczni śpiewacy. (Przyp. tłumacza.)
  6. jakby „nieboszczyków“.
  7. Rodzenki i figi! Kto kupi? Wino gotowane! Kto kupi?
  8. Motto — słowo, piosenka.
  9. Samotność
  10. Djalog śpiewany, w którym, jak w niektórych idyllach Teokryta, dwaj improwizatorowie na przemiany mówią sobie zwrotkę. Podtrzymują przeciwne sobie tezy, tak, że djalog ma charakter „dyskusji“.
  11. Osiołki.
  12. Zamiast dialektu sardyńskiego (przyp. tłum.)
  13. Pieśni na cześć Matki Boskiej.
  14. Opoki sieją perłami
    Krzaki ślą łaski i dary!
    Tysiącem głosów i tonów
    Wdzięczne cię wielbią ptaszęta
    Gwiazdy, świecące blaskami.
    Spływają, by wieńczyć ciebie.
  15. Pozdrowienie uczestnikom święta.
  16. Liszka.
  17. Cudzoziemiec.
  18. Kiedy miłość swemi złotemi strzałami
    Po raz pierwszy zraniła mi łono.
  19. różą róż
  20. śpiewacy
  21. posiadacz
  22. w djalekcie sardyńskim zamiast Mansueta: łagodna.
  23. Kania.
  24. Czekaj zemsty — zdradziecka kochanko.
  25. Dwanaście mniszek niemych
    Schodzi po sześć, po sześć
    I uwielbiają Pana,
    Z twarzy tyś krasawica.
    Jak Judasz tyś zdradliwa.
  26. imię i obrzęd sięgają jeszcze starożytności, z tą jednak różnicą, że u rzymian praefica była płaczką płatną, gdy tymczasem na Sardynji roli tej podejmuje się któraś z krewnych lub sąsiadek (przyp. tłumaczki).
  27. zdanie to ma oznaczać: pracować jak niewolnica.
  28. Głód, a dokładniej nędza; dosłownie Pan Jan w djalekcie sardyńskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.