Nie przypuszczał więcej, choćby tylko w marzeniu, żeby Marja go kochała. Nie śmiał nawet myśleć o tem i wstydził się swej chwilowej zarozumiałości. Marja była dla niego uprzejma, miała wesołą swobodę w obejściu, ale zawsze istniała niewidzialna barjera, owa konieczna linja, dzieląca pana od sługi, nawet w najuboższych klasach sardyńskich, gdzie sługa ma się nieraz lepiej od pana.
Piotr czuł doskonale w zachowaniu się Marji uprzejmość dobrej pani względem dobrego sługi, a to zamiast łudzić go głupiemi nadziejami, przypominało mu stan istotny. Cieszył się tylko mimowoli i pokryjomu przeświadczeniem, że nikt w niej nie jest zakochany i ona nie kocha nikogo.
Tak nadszedł czas orki i siewów. Pole leżało bardzo daleko poza doliną Marreri w sąsiedztwie Lollovi, małej nędznej wioski, zakopanej śród gór i wyniosłości, bardziej samotnych i ponurych niż okolice koło Nuoro.
Miał tam zabawić długo, tylko ze staremi wołami, jarzmem i Malafedą, którego postanowił zabrać ze sobą. Myśląc, że samotność go uzdrowi, oznajmił, że wróci dopiero po ukończeniu pracy i wybrał się prawie wesoło, przekonany, że zapomni o głupich myślach trapiących go przez ostatnie dwa tygodnie.
Ciotka Luiza przygotowała mu, poza ziarnem, wózek z zapasem chleba, sera, oliwy i kartofli, a Marja dołączyła bańkę z winem i worek do przykrycia się w zimne i wietrzne noce.
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/48
Wygląd
Ta strona została przepisana.