Piotr śledził oczyma ruch jej rąk, różowych od ciepła ognia, które powoli posuwały się po białem, błyszczącem płótnie. W odbiciu promieni paznokcie jej świeciły, płótno, które leżało na kolanach i spadało aż na ziemię, i biała koszula przybierały odblaski błękitnawe. Ręce odcinały się na tem białem tle miękkie i żywsze w barwie, i Piotr palił się od pragnienia, od nieposkromionej żądzy, żeby rzucić się na nie, wycałować te ręce, a nie odpowiadać na niedyskretne pytanie Marji.
— Cóż, nie odpowiadasz, Piotrze? — powtórzyła trochę zmartwiona.
— Kiedy nawet nie wiem, o czem mi mówisz.
— Ho, ho! — Marja przestała szyć i spojrzała na niego złośliwie.
Spuścił głowę jak dziecko.
— Ależ tak! — sprzeciwił się. — Nigdy nie szukałem Sabiny...
— Gadaj zdrów! A w winnicy, w dzień zbierania gruszek, kiedyśmy przyszły razem! Możeście odmawiali różaniec, kiedy mnie nie było?
Piotrowi błysnęła szczęśliwa myśl:
— Co tam, co tam! — rzekł jakby w roztargnieniu, podnosząc łopatkę z ziemi i silnie zgarbiony, kreśląc nią znaki w popiele. — Powiedziałem Sabinie, że chciałbym jej się zwierzyć z pewnej rzeczy, z mojej miłości... ale nie ku niej. Ku innej. Chciałem zasięgnąć jej rady...
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/88
Wygląd
Ta strona została przepisana.