sce pomiędzy dwojgiem dawnych kochanków. I wyszła stamtąd z rozdartem sercem.
Tajemnica, którą chciała rozerwać, którą zdawało jej się, że będzie mogła od dzisiaj wygnać z myśli, osiadała ją coraz gęstsza i bardziej dręcząca. Rozpłakała się z zazdrości, z podejrzeń i z miłości.
Nazajutrz wyszła z domu jeszcze przed dniem, cichuteńko, z małym i lekkim dzbankiem na głowie, tak że gdyby ją ktoś spotkał, albo pani przekonała się o jej nieobecności, mogła się wytłumaczyć, że poszła do studni. Była boso. Minęła cichutko pustą i ciemną jeszcze ulicę i skierowała się do Solitudine. Józef mógł albo już czekać na nią, albo przyjść lada chwila. Po drodze zatrzymywała się co krok, nasłuchując, ale nie słyszała nic, ani przed sobą ani z tyłu.
Pierwsza jasność świtu zaróżowiła wschód, na przezroczystem tle błękitno-srebrzystego nieba zarysowały się wierzchołki Orthobone, a Sabina dochodząc do kościółka, niewidziana przez nikogo, ujrzała w mdłem świetle poranka osiodłanego gniadosza, który stał spokojnie i nieruchomo, uwiązany, czy raczej uczepiony lejcami do kamienia. Przelękła się trochę. Kto tam mógł być? Może Józef przyjechał konno? Zatrzymała się niepewna i drżąca.
Przybyła z mocnem i przemyślanem postanowieniem, że powie wielbicielowi.
— Józefie, nie mogę przysiąc, nie jestem w stanie, wierzaj mi, bo nie wiem, czy będę mogła dotrzymać obietnicy... bo cię nie kocham, bo zajęta jestem kim innym, nie tobą. Może tamten mnie nigdy nie pokocha,
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/100
Wygląd
Ta strona została przepisana.