Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nachyleni nad gorącemi kłosami, zmęczeni i spotniali, żniwiarze śmiali się, żartowali i śpiewali w ciszy południa. Porzucone na snopach sierpy błyszczały, jak srebrne półksiężyce, żółty krajobraz leżał jakby senny, a odległe góry zdawały się rozpływać w niebieskich oparach. Słońce opaliło ręce i twarze żniwiarek, twarz Marji stała się miedzianą, kameą, w której oczy błyszczały jeszcze potężniejszym niż dawniej czarem; jedna tylko Sabina była blada, milcząca, i poważna, z oczyma, przesłoniętemi przez włosy, które w słońcu wydawały się jeszcze bardziej złote i tonące w morzu wspomnień i rozczarowań.
Widziała któregoś wieczoru, jak Piotr pocałował Marję za chałupą. Zrozumiała, zdumiała i pogrążyła się w boleści; ale nie powiedziała nic, i nie chciała wiedzieć nic więcej. Zamknęła się w swej smutnej miłości, która, wobec nieprzewidzianej i niepokonanej przeszkody, pogłębiła się jeszcze przez wszystkie męki zazdrości i rozpaczy.
Ale Piotr nie zauważył nawet cichego uwielbienia, co opływało go, jak tajemne szczęście, o którem kiedyś tak poetycznie marzył.