Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.I.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przekonała się do niego i przestała go tak bardzo pilnować, albo podejrzenie, że mogło jej się przytrafić coś niespodziewanego, przynosiły mu niejaką ulgę. Czekał cały wieczór, co chwila wyglądał na drogę; lękał się, że jeżeli nie przyjdzie dziś, to może nie przyjdzie i jutro, a wtedy nie przyjdzie i tamta i spostrzegł ze zdziwieniem, że się martwi tem, czego tak pragnął dawniej: nieobecnością Marji.
Nazajutrz rano także nikt nie przyszedł, a Piotr, pracując niechętnie, pogodził się ze swą samotnością, kiedy popołudniu pies, uwiązany pod gruszami, zaczął szczekać, stanął na tylnych łapach i wpatrzył się małemi, zaczerwienionemi oczkami w kierunku drogi. Piotr spojrzał.
Marja i Sabina pędziły konno jak opętane, w tumanach szarego kurzu, śmiały się, czerwone w jaskrawem słońcu popołudnia, a konie, świecące od potu, biły się ogonami po bokach.
— Biedne stworzenia! — pomyślał Piotr ze wzruszeniem.
Nie poszedł na spotkanie dziewcząt, nawet nie pomyślał o tem, — pracował dalej. I dopiero gdy nadeszły, prowadząc za sobą konie, które wyciągały szyje, aby szczypnąć z drzewa jakiś listek, a miały na sobie każdy po wielkim tłomoku z wysokiemi wewnętrz trzcinowemi koszykami, Piotr wyprostował się i przywitał.
— No i cóż nowego, Piotrze? — zawołała Sabina, ciągnąc mocno konia za postronek.
— Wszystko dobrze — odrzekł, przyglądając się jej czule i z uśmiechem. Pomógł jej uwiązać konia,