Miał może trochę gorączki; chciałby śpiewać głośno, jak wtedy, gdy orał, ale nie mógł otworzyć ust, a bicie w skroni ociężało głowę, jakby brzemię wiszącego nad nim ołowianego nieba. Gdy przybył do kościółka, zwanego, Solitudine[1], który stanowił niby smutny i odludny przedsionek Nuoro, otrząsnął się nieco. Malafede szczeknął z zadartym łbem, nastawił ogon i puścił się kłusem, ale nie było widać nikogo. Góry tylko stały zakapturzone w dymiącej i gęstej mgle nad smutną i opuszczoną doliną.
Piotr czuł potrzebę spotkania kogoś, z kim mógłby pomówić i w ten sposób ulżyć myślom, które ciężyły mu kamieniem; lecz doszedłszy do siedzib, nie raczył nawet pozdrowić nielicznych kobiet, owiniętych w rozwiane przez wiatr tuniki. Tak dotarł do bramy Noinów. Była zamknięta. Zastukał swoim prętem na woły i zaraz usłyszał głos Marji na schodach.
— To musi być Piotr, mamo, otwórz!
— To musi być Piotr! — Skąd wiedziała, że to on, a nie kto inny? Może oczekiwała go? Serce zabiło mu gwatłownie. Malafede drapał i obwąchiwał bramę.
Ciotka Luiza otworzyła bramę, ale Piotr nie ją pierwszą zobaczył: zobaczył Marję, stojącą na pierwszych stopniach schodów i wbił w nią oczy całą siłą spojrzenia.
— Dobry wieczór — rzekł i pchnął woły na podwórze.
- ↑ Samotność