mówiąc, prowadziła takie smutne życie bardziej przez wzgląd na ludzi, niż z bólu po biednym zmarłym.
Franciszek Rosana przeminął jak sen, jak widmo, jak tajemnicza ofiara, koniecznie potrzebna w dramacie, strasznym przez swoją wielką prostotę.
Z każdym dniem Marja zapominała o nim; co więcej, w samotności swojej, w żalu za dawnem i, zniszczonemi marzeniami, czuła się szczęśliwa, gdy Piotr Benu ją odwiedzał i myślała o nim za często.
Tylko nie opuszczała jej jeszcze dawna duma, a zresztą nie miała zamiaru wyjść powtórnie zamąż. Nawet gdyby król chciał ją poślubić, nie byłaby się zgodziła po nieszczęsnem doświadczeniu, jakie uczynna co do małżeństwa.
Nawet gdyby król chciał. (— Do djabła — zawołał raz wuj Mikołaj, słysząc, jak mówiła te głupstwa i z głośnym śmiechem wskazał kijem na drzwi: — Oto on, oto przychodzi. Idź, ukryj się, Marjo!—) nawet gdyby sam król chciał się z nią ożenić, myślała, nie zapomni już nigdy Piotra Benu. Poślubić go, nie, to byłoby nazbyt wielkiem upokorzeniem, byłoby szaleństwem, niech tam wuj Mikołaj mówi, co chce; ale myśleć o nim teraz, gdy nikt jej tego nie broni, ani rodzina, ani obowiązek, ani ludzie, owszem, to tak słodko było, słodko!
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/120
Wygląd
Ta strona została przepisana.