niej wyraźnie. Sabina słuchała, wstrzymując dech, zapominając o Józefie, o sobie, o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża. Słyszała, jak Piotr Benu opowiadał o zajściu, jakie miał w przeddzień z Marją, a to, co usłyszała potem, musiało ją widocznie zająć i wzruszyć ogromnie, bo zbladła i zacisnęła zęby, żeby nie szczękały.
Dopiero po dziesięciu czy dwunastu minutach obaj odeszli, a na szczęście Sabiny udali się drugą stroną, na ścieżkę koło wschodniej ściany kościółka. Nie chcąc być dostrzeżona w coraz jaśniejszem świetle poranku, cofnęła się na miejsce, skąd oni przed chwilą odeszli.
Jeden z nich wsiadł na konia i puścił się drogą do Valverde, drugi zwrócił się w stronę Nuoro. Kiedy odgłos jego podkutych butów ucichł w oddali, Sabina wyszła na front kościółka. Była napół żywa, twarz jej w białości poranku wydawała się woskową, a oczy błądziły dokoła wystraszone.
Nadszedł Józef. Starała się być spokojna i zdobyła się na powiedzenie z uśmiechem:
— Ładnie, ładnie! Czekam już pół godziny. Prędko, bo mię ktoś jeszcze zobaczy.
— Spotkałem przed chwilą Piotra Benu. Czy cię widział? — zapytał Jozef, wkładając klucz w zamek.
— Nie zdaje mi się — odrzekła, wymykając się jego spojrzeniu.
Józef był rosły, silny, czarnowłosy, należał do przeciętnego typu młodych wieśniaków nuorskich, tęgich, muskularnych, o śniadej cerze, ani ładnych ani brzydkich, o żywych i regularnych rysach, mieszańców rasy maurytańskiej i łacińskiej, którzy ubrani w ele-
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/102
Wygląd
Ta strona została przepisana.