Morituri/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomiędzy miasteczkiem a rezydencją książęcą długa ulica prawie cała ostawiona była wlewo i wprawo dworkami z ogrodami i ogródkami, należącemi do rezydentów, sług starych, gracjalistów i czynnych urzędników gospodarskich. Gruntów była taka obfitość, iż każdemu można było wydzielić dosyć dużo, lasu nie brakło, budować się było łatwo, naostatek starzy książęta szli w tem za tradycją, która wiązała sługi z panami nierozerwanemi węzłami wzajemnej wdzięczności. Dworki były i mniejsze, i większe, i wcale pokaźne nawet, a że gracjaliści mieli też grunta, przy niektórych stały w pewnem oddaleniu całe zabudowania gospodarskie.
Z pomiędzy nich najstarszy, najlichszy, niemal do włościańskiej chaty podobny, wcisnął się przed laty jeszcze pod sam prawie ogród pałacowy. Mieszkał w nim niegdyś ogrodnik, człek bezżenny, który długie lata sparaliżowany tu przeżył, a że nie zostawił po sobie rodziny, dworek jakiś czas był niezajęty i miano go nawet znieść, gdy zjawił się nań osobliwszy dzierżawca. Zgłosił się on do pana Gozdowskiego, oświadczając, iż jest bardzo ubogi, że żyje z rzemiosła tokarskiego, że mu o przytułek trudno i że uważałby za dobrodziejstwo, gdyby mu tę chatę pustą wydzierżawiono.
Prośba była tak dziwna, dworek tak biedny, człowiek tak nikomu nieznany, iż pan Gozdowski zrazu odmówił zupełnie. Było nawet uwłaczającem, według niego, godności książęcej, ażeby nędzną taką lepiankę za kilkadziesiąt złotych mieli wypuszczać. Koniec końców, tokarz tak dokuczał, piszczał, naprzykrzał się panu Gozdowskiemu, iż ten znudzony na zajęcie chaty dozwolił. Chciał ją nawet dać darmo, lecz kontrahent tego nie przyjął i czynsz natychmiast zapłacił.
Przybyły, którego na miejscu nikt nie znał, świadczył się sługami księdza sufragana, iż zamieszkiwał wprzód w miasteczku, niedaleko od sufraganji, i tokarstwem się trudnił; wystarczało to za legitymację. Nazwisko zapisano do ksiąg: Marcin Jałowcza.
Marcin, niemłody człowiek, kościsty, chudy, dość słusznego wzrostu, ogorzały, z zapuszczoną brodą i wąsami siwemi, z czupryną obfitą, wyglądał tak jakoś strasznie i niemiło, iż zrazu wszyscy od niego stronili i naganiali Gozdowskiemu, że mu tę chatę dał. Obawiano się w nim jakiegoś rozbójnika lub złodzieja. Uprzedzenia te jednak ustąpiły wprędce, najprzód dlatego, że nikt nad niego goręcej i regularniej w kaplicy zamkowej się nie modlił, a potem, iż nikt usłużniejszy i bardziej dla wszystkich przyjacielski być nie mógł. Pomagał, służył, nastręczał się do różnych robót i posyłek, nawet bez żadnego wynagrodzenia, wszystkim we dworze. Wódki ani do ust nie brał. Tak stateczny i trzeźwy, a niezmiernie pracowity człek nie mógł sobie wprędce nie pozyskać ludzi. Wprawdzie było w nim coś zagadkowego, bo tokarni nie miał; tokarstwem się nie trudnił, na oko był bezczynny, ale żył przecie, choć ubogo, nikogo o nic nie prosząc. Widywano go dłubiącego różne drobne sprzęciki z drzewa kozikiem, a niewiadomo było, gdzie je mógł sprzedawać.
Powoli przyzwyczaili się wszyscy do Jałowczy. Odkrywano w nim coraz nowe przymioty. Czytać i pisać umiał bardzo porządnie, a z opowiadań wnosząc, domyślano się, że wiele po świecie bywać musiał. Jak mu tam z jego rzemiosłem niegdyś szło, o tem nikt nie wiedział; to pewna, że oprócz niego bardzo wiele innych rzeczy robił i znał, i nie było prawie rękodzielnictwa, do któregoby nie był zdatny. W ogrodzie mógł bardzo dobrze zastąpić ogrodnika, dawał rady mularzom, zręcznie władał toporem przy ciesielce, znał się na gospodarstwie, grał na skrzypcach, służył do mszy, powoził czterema końmi, jak najlepszy woźnica, — słowem, do czego było go użyć, przydał się wybornie. A stawał do każdej nowej roboty ochoczo i, byleby niedługo trwała, doskonale się z niej wywiązywał. Pomimo swojej powierzchowności odrażającej, umiał się tak przypodobać, rozgadać, przymilić, że w przeciągu krótkiego czasu nikt się bez niego we dworze obejść nie potrafił.
Zachorował oficjalista, brano Jałowczę, trzeba było prędko rachunki przepisać, proszono go za stół; stawał jako dozorca, jeździł jako posłaniec, wkręcił się wszędzie, i na polowanie, i z księdzem Serafinem na ryby, i do kancelarji pana Gozdowskiego. Chciano mu dać jakie stałe zajęcie przy folwarku, ale tego odmówił, bo to w nim właśnie osobliwszego było, że choć gorliwie się brał do każdej rzeczy, nigdzie długo nie wytrwał. Pierwszego dnia był doskonały, drugiego dobry, trzeciego znośny, czwartego już się opuszczał, a potem i nie przyszedł. Człek był stateczny, ano, taki dziwak. Przytem kilka razy na tydzień zamykał się w chacie i nie było go widać, potem szedł do miasteczka, a wróciwszy, rozpoczynał dawne życie.
Zapoznawszy się we dworze i wałęsając się od kąta do kąta, a lubiąc gawędę, Jałowcza tak doskonale o wszystkiem, co się działo w Brańsku, wiedział, a tak miał oko otwarte, iż nikt lepiej nie mógł zdać sprawy ze wszystkich czynności i najmniejszych przygód. Ubierał się ubogo, niebardzo schludnie, niepozorny był, a z pisania wnosząc, i z mowy, i z ministrantury, można było sądzić, iż pewnie szkoły skończył i w lepszym niegdyś stanie znajdować się musiał. Nikogo to wszakże nie obchodziło: posługiwano się nim, lubiono go i zostawiano w spokoju.
Dworek, w którym mieszkał Jałowcza, stał nad samą drogą, którą panu Zenonowi trzeba było jechać od ojca do pałacu. W tych dniach, gdy państwo Mościńscy przybyli, Zenon odbywał codzień przejażdżkę tę konno lub wózkiem, służąc po całych dniach księciu Robertowi. Zwykle jednak odjeżdżał na noc do siebie.
Trzeciego dnia właśnie około północy wracał tędy, gdy mu cygaro zagasło i postrzegł, że zapałek z sobą nie ma. W oknie dworku świeciło się jeszcze. Pan Zenon znał Jałowczę z widzenia, postanowił przeto wnijść, ażeby cygaro zapalić. Koń był wyuczony stać i na pana czekać, choćby godziny całe. Zarzucił mu więc uzdę na szyję pan Zenon i, zbliżywszy się do drzwi, a znalazłszy je otwarte, wszedł do dworku.
W sieni było ciemno, zaledwie mógł wnijście namacać, wreszcie jednak otworzył i znalazł się we wnętrzu ubogiego mieszkania. Na stoliku paliła się nie świeczka łojowa z miasteczka, ale stara lampka z olejem, pokryta daszkiem; kilka arkuszy papieru zapisanego walało się po stole, kałamarz i pióra świeżo porzucone przy nich. Odsunięty stołek świadczył, że gospodarz tylko co odszedł od roboty.
Przypatrując się baczniej dokoła, Zenon postrzegł na tapczanie wyciągniętego Jałowczę, który głębokim snem usnął, zapomniawszy znać zgasić światło i drzwi zaryglować. Otwarcie ich i hałas wchodzącego nie zbudziły go. Żurba postanowił u lampy zapalić cygaro i odejść, lecz mimowolnie oko jego padło na zapisane arkusze papieru i przylgnęło do nich.
Zastanowiło go nietylko pisanie bardzo wprawne, lecz kilka wyrazów pochwyconych, świadczących, że pisał to nie tak prosty człek, jak się Jałowcza wydawał. Na jednym arkuszu stała świeża data, jakby dziennika, utrzymywanego przez tego osobliwszego pustelnika, a poniżej Zenon wyczytał, niechcący prawie:
„Książęta Brańscy sprowadzili tu hrabiego Mościńskiego z córką, w nadziei zaswatania księcia Roberta z tą dziedziczką wielkiej fortuny. Intryga bardzo zręcznie, a niewiadomo przez kogo osnuta, do której wpływać musiał ksiądz sufragan, grozi zupełnem powodzeniem“.
Zenon, przeczytawszy to, stanął jak osłupiały. Co ten dziennik miał znaczyć? Właściwie nie godziło mu się go czytać, to prawda, lecz wyglądało to jakby na szpiegowski raport o książętach Brańskich. W jednej chwili cała zagadkowość postaci Jałowczy przyszła mu na myśl.
Nie wiedział jeszcze, co począć i rozmyślał, gdy od strony łoża dało się słyszeć westchnienie, jakby poprzedzające przebudzenie. Jałowcza przewrócił się na łożu.
Zenon tymczasem uznał najwłaściwszem wymknąć się co najprędzej, nie będąc postrzeżonym, a nazajutrz obmyślić środki rozciągnięcia nadzoru nad Jałowczą. Koń stał przed gankiem. Siadł nań co najprędzej, ale, zamiast do domu, pojechał do Gozdowskiego, który zwykle pijał jeszcze zieloną herbatę, wróciwszy z pałacu, i dopiero spać się kładł po niej. Jakoż zastał szanownego plenipotenta w wygodnym szlafroku, z filiżaneczką nektaru i cygarem, przechadzającego się po pokoju w najróżowszym humorze. Zdziwił się niezmiernie odwiedzinom spóźnionym.
— Przepraszam najmocniej pana, ale ponieważ nie śpisz jeszcze, pozwolisz mi zadać sobie pytań parę — rzekł, wchodząc, Zenon.
— Napije się pan herbaty? Zielona i przedziwna, leciuchna, tak jak ją Chińczycy piją — rzekł Gozdowski. — W tych dniach, widzi pan, jemy okrutnie wiele i bardzo smacznych rzeczy, a nic tak nie przetrawia, jak lekka, gorąca herbata zielona.
Zenon uśmiechnął się z tej troskliwości o zdrowie szanownego Gozdowskiego.
— Powiedz mi pan, — przerwał — skąd to się wziął i co to za jeden ten Jałowcza?

— Hę? Jałowcza? ten w dworku pod ogrodem? — rozśmiał się Gozdowski. — Ah, to sobie dobre biedne człeczysko. Od kilku lat zarabia tu na życie, jak może. A cóż pan ma do niego?
— Nic, — rzekł Zenon — ale... ale chciałbym wiedzieć, co to też za człowiek? kto? skąd?
— Czy co przewinił, uchowaj Boże? — podchwycił Gozdowski. — To go zaraz jutro wyrzucić każę.
— Nie, ale miałem osobliwsze zdarzenie przed chwilą — kończył Zenon. — Wszedłem cygaro zapalić do jego chaty, znalazłem go śpiącego na tapczanie, a na stoliku zapisane arkusze, jakgdyby szczegółowy dziennik o Brańsku, jakby jaki raport tajny o nas wszystkich. Rzuciłem tylko okiem na nie, coś mi się to podejrzanem wydaje.
Gozdowski ramionami ruszył.
— At, dziwak! nie ma co robić, to skrobie po papierze. Ale cóż to nam szkodzić może?
— Przyznasz, że z tym dziennikiem porównawszy całe postępowanie tego człowieka, którego tu wszędzie pełno, jakoś to się może wydawać podejrzanem.
— Kochany panie Zenonie, — począł się śmiać Gozdowski — ale cóż tu on u nas wyśledzi? Wszakże nie konspirujemy.
— Nie rozumiesz mnie, — począł Zenon — nie o to mi idzie, ale książęta są w ciężkich interesach, można się zawsze lękać jakichś intryg wierzycieli, czyhających na ich mienie.
Gozdowski wziął się za boki od śmiechu.
— A, panie Zenonie dobrodzieju, — zawołał — to czyste marzenia! My nieprzyjaciół nie mamy. Kto? gdzie? Jałowcza jest poprostu półwarjat i choruje sobie na gryzmołę.
— Ale ten dziennik, którego kilka słów chwyciłem tylko, — rzekł Zenon — był w ten sposób zredagowany, że czuć w nim było niechęć ku książętom.
Gozdowski się oburzył.
— A dlaczegożeś pan go nie zabrał? — zawołał. — Trzeba było wziąć.
— Jakiem prawem? z cudzego domu, wykradać? tegom się dopuścić nie mógł.
— Co tam u takiego w podkomornem siedzącego człowieka podejrzane papiery! A to nie było co robić ceremonji. Ja jutro rano biorę ludzi, osaczam dworek i konfiskuję wszystko.
Zenon popatrzył, zdziwiony tą stanowczością Gozdowskiego.
— Słowo honoru, że to uczynię i gdyby nie noc i nie to, że ludzi teraz nie znajdę, natychmiastbym to spełnił.
— A jeśli to istotnie tylko dziwak i próżniak gryzmolący, ot tak nie wiedząc, co począć?
— No, to mu się odda, co się zabrało i da parę złotych za to, że się nabrał strachu.
Zenon wypił herbatę i, po krótkiej rozmowie pożegnawszy plenipotenta, pojechał do domu. Nazajutrz rano, gdy wracał do Brańska, ciekawość go wzięła zajrzeć do Gozdowskiego. Stał właśnie na ganku, ale pomieszany jakiś i nieswój. Zenon, nie zsiadając z konia, pozdrowił go, a plenipotent dał mu znak, ażeby wszedł z nim do pokoju, bo mu coś ma powiedzieć.
— A wiesz pan co, — odezwał się, zaciągnąwszy do kąta pana Zenona — otóż dziś do dnia, bo byłem niespokojny, napadłem na dworek Jałowczy...
— I cóż?
— Ani Jałowczy, ani papierów już nie było. Drzwi otwarte, chata pusta, a na ścianie przybił jeszcze papier z napisem: „Pomieszkanie letnie do wynajęcia“, jakby na szyderstwo.
Zenon zaciął usta.
— Widzisz pan, moje podejrzenia nie były bez podstawy.
— Ale cóż to może być? — począł Gozdowski. — Znać wczoraj zbudził się, domyślił czegoś, posłyszał, gdyś pan odjeżdżał, a że się czuł nieczystym na sumieniu, nocą drapnął. Posłałem pogoń, ale to się na nic nie zdało. Manatków nie miał wiele, wziął na plecy, poszedł w las i kto go tam złapie! Tyleście go widzieli.
Zamyślili się obaj.
— Co to u licha takiego może być?
— Nie wiem i nie rozumiem, — rzekł Zenon — ale to pewna, że się lękam.
— Mnie się zdaje, że to musiał być warjat, — dodał Gozdowski — ja go zawsze o rodzaj fiksacji posądzałem. Ale nie trzeba o tem mówić nikomu.

Po pięciu dopiero dniach pobytu w Brańsku, szóstego uroczyście żegnani, wysłuchawszy mszy świętej, odprawionej w kaplicy pałacowej na intencję podróżnych, odebrawszy błogosławieństwo, hrabia i hrabianka wyruszyli do Warszawy. Książę Robert towarzyszył im. Wprawdzie w przeciągu tych kilku dni nie było mowy jawnie o żadnych projektach, oprócz między generałem a hrabią — zbliżono się jednak bardzo, zapoznano i obie strony były najpewniejsze, iż małżeństwo do skutku dojść musi.
Pomiędzy młodem państwem stosunek był szczególny. Panna Alfonsyna, raz sobie powiedziawszy, że się zakochała, czyniła z każdym dniem zadziwiające postępy. Książę Robert, jak był pierwszego dnia, takim doostatka pozostał. Zenon żadnego wyznania dobyć z niego nie mógł, lecz, bacznem okiem śledząc, przekonywał się, że, niestety, choć książę grał narzuconą rolę kochanka z wielkiem bohaterstwem, ciężyła mu ona coraz bardziej.
W przeddzień wyjazdu do Warszawy, Zenon zszedł przyjaciela wśród poprzewracanych papierów, w fotelu, zamyślonego rozpaczliwie, tak że wnijścia jego nie słyszał. Na pierwsze słowo wyrzeczone zerwał się przerażony, prawie nieprzytomny.
— Książę się wybierasz w drogę?
— Ja? w drogę? a tak! jadę!
Robert przeleciał parę razy po pokoju, otworzył okno, pociągnął powietrza pełną piersią, tchnął i potarł czoło.
— Zenonie! — zawołał — Zenonie! to trzeba nadludzkiej siły, ażeby dotrwać. Ty nie wiesz... O! to coś okropnego!
— Mości książę — przerwał Zenon, lękając się, aby ich nie posłyszano.
Robert ścisnął jego rękę.
— Masz słuszność, należy wytrwać do końca, — zawołał, śmiejąc się — ani słowa. Tout est pour le mieux, dans le meilleur des mondes. Ja jestem rozpieszczony kapryśnik, niegodziwy syn i brat, przyjaciel niewdzięczny.
Widząc go tak poruszonym, Zenon starał się łagodnemi słowy uśmierzyć ten wybuch.
— Nie bój się, — odparł, uspokajając się, Robert — nie bój się, ja wytrwam do końca. Ale się nie powinieneś dziwować chwilom dzikiego takiego szału; jeszczem się z położeniem mojem nie oswoił.
Przed samym wyjazdem, późno w noc, książę Norbert kazał syna wezwać do siebie.
Widzieliśmy dotąd zdala tylko tę patrjarchalną postać głowy domu.
Szambelan był pozostałością XVIII w., którą los przesadził w epokę nową, a szczególne okoliczności oszczędziły jej walki i cierpienia, z powodu zmian zaszłych dokoła, po większej części dla niej zakrytych. Zepsucie wieku nie tknęło tego człowieka, który, urodziwszy się w chwili rozproszenia barszczan, wychowany w tradycjonalnych ideach starych, dorastający przy królewskim dworze, po abdykacji Stanisława Augusta zamknął się na wsi i mógł, szanowany przez całą rodzinę, pozostać nietkniętym, nieświadomym zmian, złomkiem jakimś przeszłości i archeologicznym zabytkiem. Dostojeństwo głowy rodziny nosił książę Norbert jak rodzaj kapłaństwa, a w rzeczach, tyczących się rodu i familji, nie dopuszczał nikomu, nawet księdzu sufraganowi, którego wielce szanował, wyrokować i stanowić. Od niego radę tylko przyjmował, generała uważał za subordynowanego sobie i niemal za lekkomyślnego młokosa, mimo jego lat siedemdziesięciu.
Utrzymanie powagi, blasku i znaczenia domu było największą jego troską. Co się tyczy materjalnych podstaw bytu familji, o tych staranie zdawał na wierne sługi, wcale się o szczegóły nie troszcząc. Głęboką mając wiarę w jakieś posłannictwo stanu, do którego się liczył, i pojedyńczych członków jego, był pewien, że rzeczą jest Opatrzności starać się o zachowanie narzędzi, któremi się posługiwała. Nie przypuszczał nawet, aby książęta Brańscy upaść, lub choćby zachwiać się mogli.
Cały też nieszczęśliwy przebieg ich interesów, który co chwila stawał się groźniejszy, był mu zupełnie obcy. Nie mówiono mu o tem, nie chcąc martwić napróżno starego, on zaś z tem, co sobie do rozporządzenia zostawił, rządził się tak, jakgdyby zawsze jeszcze Brańscy należeli do najmożniejszych rodzin w kraju.
Nie można mu się było ani sprzeciwiać, ani wyperswadować, że mogło być inaczej. Często też w tem szczęśliwem zaślepieniu wydawał śmiało asygnacje do kasy, czynił podarunki, rozporządzał sumami, których dostarczyć nie było można. Generał, sufragan, Gozdowski wysilali się na to, żeby jak najzręczniej ukryć przed nim stan rzeczywisty interesów. Zaledwie w ostatnich czasach dał się przekonać, iż skutkiem ogólnych w kraju zaszłych zmian przychody się zmniejszyły i interesa utrudniły.
O grożącem niebezpieczeństwie nie miał ani pojęcia. Wszystko też, co go otaczało, trwając dotąd bez zmiany, utwierdzało go w przekonaniu, iż Brańscy świetnie stoją. Mówił o dobrach i dochodach z najgłębszem przekonaniem, iż pierwsze są źródłem niewyczerpanem, a drugie starczą na wszelkie fantazje wszystkich członków rodziny.
Z tych złudzeń pocóż go było wyrywać? Któżby miał odwagę osiemdziesięcioletniego starca uderzyć jak piorunem, odsłaniając przed nim nagą i straszną rzeczywistość, która przyszła stopniami, niepostrzeżona, a dziś na nią chyba cud mógł być ratunkiem? Szambelan niewidzialnemi ofiarami familji mógł pozostać przy wszystkich swych dawnych nawyknieniach. Odstępując synowi dóbr i zrzekając się nań Brańska, wymówił sobie stary tysiąc czerwonych złotych, które za bagatelną rzecz uważał, mając za wielką ofiarę ze swej strony, iż się niemi zaspokoił. Oprócz tego zawarował sobie utrzymanie, do jakiego przywykł, sześć koni do karety, a cztery do powozu, i mnóstwo innych wygódek kosztownych. Nie wiedział, że tysiąc czerwonych złotych owe płacono zawsze prawie z pieniędzy gdzieś pożyczanych, i szafował niemi po staremu, obdarzając sługi i wiernych klientów.
Szambelan podobny był do ślepego, przed którym ukrywają straty, bo ich dostrzec nie może. Często bardzo gniewał się na skąpstwo i oszczędność syna, na zaniedbanie pewnych okazałych występów tradycjonalnych, do których, według niego, imię i położenie obowiązywało. Generał tłumaczył to, jak umiał.
Pokoje, które zajmował książę Norbert, urządzone były z wielkim przepychem. Gromadziło się w nich, co dom miał najkosztowniejszego. Służba osobista księcia była liczna, dobrana i zawsze czuwać obowiązana. Książę Norbert nie rozumiał tego, by mu na czem mogło zbywać, a w razie braku, gniewał się na zaniedbanie, na opieszałość, nie przypuszczając niedostatku.
Dzień i tryb życia był jak najdrobnostkowiej programem niezmiennym objęty. Książę, nie mogąc spać, budził się zwykle o siódmej i dzwonił na dyżurnego sługę, który ubrany spędzał noc w krześle w przedpokoju. Wnoszono świecę, jeśli zimą mrok był, książę wstawał, wdziewał ranne ubranie i klękał do modlitwy. Punkt w chwili, gdy się ona kończyła, wnoszono kawę z biszkoptami. Po kawie czytał książę dzienniki, a następnie przyjmował członków familji, syna, córkę, generała.
Godzinę przed obiadem zajmowała korespondencja, do której trzymany był sekretarz. Obowiązkiem jego było dyktowane listy wygotowywać do podpisu i wciągać treść ich lub całość do księgi na to przygotowanej. Na obiad wychodził książę Norbert do sali jadalnej, lub jadał go u siebie. W takim razie zawsze kogoś dla towarzystwa zapraszał, gdyż jadać sam nie lubił.
Po obiedzie i kawie stary lubił grać parę partyj bilardu z panem Burskim lub księdzem Serafinem, albo z jednym z gości. W lecie przechadzka po ogrodzie, zimą słuchanie czytania głośnego, które sekretarz miał sobie powierzone, zajmowało czas do herbaty i wieczerzy.
O godzinie dziesiątej następowało uroczyste „dobranoc“ i książę usuwał się do swych pokojów, gdzie pomodliwszy się jeszcze, próbował spać. W razie gdy to się nie udało, wołano sekretarza, który czytał, dopóki książę nie usnął.
Tryb ten życia o niewiele się zmieniał w niedziele i święta uroczyste. Niektóre tylko z nich obchodził książę ze szczególnemi praktykami w kaplicy lub kościele parafjalnym, w którym zjawiał się kilka razy do roku. Naówczas noszono go tam w staroświeckiej rzeźbionej lektyce i sadzano w loży oszklonej i ogrzanej. Boże Narodzenie, Zapusty, Wielkanoc, Zielone Święta, imieniny wszystkie musiały być obchodzone z wielką wystawą; szambelan nie dopuszczał, ażeby się to na włos zmienić miało.
Całe, najdalsze sąsiedztwo zjeżdżało się na przepyszne święcone, w ostatni wtorek, bądź co bądź, był bal, na św. Norberta piramidy cukrowe i stół na sto osób.
Z tysiąca owych dukatów, które niezawsze wydawał książę szambelan, odprawiał co lat kilka podróż do Karlsbadu. Naówczas szła z nim sześciokonna kareta, czterokonny kocz i furgon, jechała służba i podróżowało się prawdziwie po książęcemu, a tymczasem w domu brakło nieraz pierwszych niemal potrzeb do życia. Chwytano u Żydów, długi się mnożyły, a procenta lichwiarskie rosły.
Godzina, w której książę Robert został do ojca wezwany, nadawała temu posłuchaniu znaczenie wielkie, wyjątkowe. Kamerdyner przyszedł do niego i oznajmił, że książę oczekuje w swoim gabinecie; książę Robert pośpieszył. Zastał ojca w istocie w fotelu i ubraniu wieczornem, siedzącego z wielką powagą i zdającego się go niecierpliwie wyglądać. Po ucałowaniu ręki, ojciec wskazał panu rotmistrzowi (tak go nazywał często) krzesło naprzeciw siebie. Wprzódy jeszcze kamerdynerowi wydane zostały rozkazy, ażeby służbę pooddalał.
— Siadaj, rotmistrzu, — rzekł ojciec — mamy z sobą do pomówienia. Nie chciałem, byś się wybrał w podróż, bez porozumienia ze mną co do dalszego postępowania. W ostatnich dniach zaszły pewne okoliczności, które mogą za sobą następstwa ważne pociągnąć. Przybycie tego poczciwego Mościńskiego z córką, zawiązane stosunki, wzajemnie uczuta właściwość ściślejszego zbliżenia naszych rodzin wkładają na mnie obowiązek otwartego pomówienia z tobą. Mówiono mi, iż ci się Alfonsyna podobała? jakże?
Książę Robert spuścił oczy.
— Jeżeli z innych względów zdawać się będzie ojcu małżeństwo to właściwe, nic nie mam przeciwko temu.
C’est bien dit, — odezwał się stary, grając palcami po złotej tabakierce — jest to posłuszeństwo synowskie; ale jakże tam z sercem?
Robert, nie chcąc ani kłamać, ani się przyznać do prawdy, nie odpowiedział nic; można to sobie było tłumaczyć, jak się podobało. Książę stary popatrzył na syna i mówił dalej:
— Jedziesz z hrabią do Warszawy, to bardzo dobrze, pochwalam tę myśl. Żyjemy w czasach, w których o stosowne dla nas związki trudno; wiele familij zubożało, nie każdemu udało się, jak nam, utrzymać przy dawnem mieniu. Mościński zebrał znaczną fortunę, panna dobrze wychowana, poważna, rozumna; jest to ożenienie się, jeśli nie takie, o jakiem byłbym marzył dla ciebie, to przynajmniej bardzo przyzwoite. Więc jedziesz? — dorzucił stary — to dobrze. Zwrócić chciałem uwagę twoją, bo często widzę lekceważenie pewne zewnętrznych form, moje serce, iż należy przystąpić, jak Brańskiemu przystoi. Należy wziąć z sobą najmniej tysiąc czerwonych złotych, karetkę, najlepszych koni cztery, dwóch służących co najmniej, furgon dla ludzi, a w Warszawie przodem posłać, aby najęto apartament odpowiedni.
Robert nie przerywał. Dziwnie mu brzmiały wyrazy ojca, bo był zmuszony pożyczyć u generała i Zenona trochę pieniędzy, jakich podróż ta wymagała, a zamarzyć nawet nie było podobna, by ją z przepychem nakazanym przez szambelana odbywać.
— Zauważyłem to w tobie, kochany rotmistrzu, — mówił dalej książę — iż jesteś nazbyt często oszczędny i upodobania masz zbyt proste. Nie jestem ja za niepotrzebną rozrzutnością i przepychem przesadzonym: lecz, noblesse oblige, jak cię widzą, tak cię piszą. Po zdaniu mem interesów wszystkich na ciebie, stałeś się niejako głową i reprezentantem rodziny, masz obowiązki; książę Brański nie może się pokazać, jak pierwszy lepszy na świecie, il derogerait. Proszę cię, abyś o tem pamiętał, bardzo proszę.
Książę Robert i na to jeszcze nie wiedział, co odpowiedzieć: skłonił głowę. Stary wziął mu za dobre to pełne uszanowania milczenie i posłuszeństwo.
— A teraz — rzekł — jeszcze jedna prośba do waćpana. Jeśliby już rzeczy skłaniały się ku małżeństwu, jeśliby nastąpiło oświadczenie, na które daję ewentualne przyzwolenie moje, wypadnie mi podarek jakiś uczynić przyszłej synowej. Z klejnotów familijnych nie mamy nic stosownego i mało nam ich pozostało, a główne należą do księżniczki Stelli; trzeba więc kupić jakiś kanak lub diadem, lub co teraz noszą, co najmniej wartości tysiąca czerwonych złotych. Szczęściem, udało mi się oszczędzać potrosze z mojej pensyjki i będę tę sumę miał w gotówce. Proszę jednak nie obracać jej na ten cel, ani na żaden inny, chybaby rzeczy przychodziły do skutku.
To mówiąc, książę zielony woreczek z dukatami podsunął synowi, który go w rękę pocałował. Pomyślał, biorąc je, jakby się dobrze przydały na opędzenie jednego z tych pilnych i gryzących długów, którym się obronić nie było podobna; ale ojciec ani mógł nawet wiedzieć o nich.
Po chwili milczenia, szambelan wyciągnął ręce i, ująwszy głowę syna schyloną, przycisnął ją, całując, do piersi. Łzy stanęły mu w oczach.
— Mój drogi Robercie, — dodał głosem drżącym — jedziesz... losy twe i przyszłość rozstrzygnąć się mogą, niechże ci po staremu błogosławieństwo ojca towarzyszy, niech Bóg Abrahamów i Jakóbów da ci szczęście, na jakie zasłużyłeś. Byłeś zawsze dobrem, czułem, posłusznem i zacnem dziecięciem, nosiłeś imię poczciwe, które po wielkich przodkach wziąłeś w spadku, umiejąc szanować drogą puściznę. Bądź więc błogosławiony, niech Bóg zleje na ciebie wszystkie te dary, jakich serce starego ojca ci życzy. Idź, z Bogiem i w imię Boże, zawsze drogą prawą a świętą, na której znajdziesz ślady stóp przodków naszych. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, w drogę pokoju i szczęśliwości!
Starzec mówił to z dziwną powagą i namaszczeniem; mimowolnie Robert ukląkł przed nim, łzy z wyschłych rzuciły mu się powiek, ucałował drżące ręce. Popłakali się obaj.
— Niech Bóg błogosławi! — dodał stary za odchodzącym. — A pisz mi, co się stanie. Wolę Bożą w tem widzę, nie trzeba się jej opierać. Dobijaj, mój Robercie; umrę spokojniejszy, widząc cię szczęśliwym.

Książę Robert, wzruszony i pomieszany, powrócił do swojego mieszkania i stał chwilę jak odurzony, nie mogąc myśli zebrać, gdy za sobą głos generała usłyszał.
— Zapalże świecę, dlaczego u ciebie ciemno, co to jest?
— Powracam od ojca — odezwał się Robert.
— A ja chcę z tobą pomówić, — wtrącił generał — jutro jedziesz...
Światło zabłysło, książę Hugon spojrzał na twarz synowca i przeląkł się jej bladości.
— Co ci jest?
— Wzruszyła mnie rozmowa i błogosławieństwo ojcowskie — rzekł książę Robert.
— To dobrze, tak być powinno, — dodał Hugon — ja ci jednak calmans przynoszę, bo mi się zdaje, że przychodzę z dosyć dobrą nowiną. Mówiłem poufnie z tym poczciwym Mościńskim. Jemu się nieborakowi zdaje, że mnie schwycił, bo tak pragnął tego małżeństwa od pierwszej chwili, jak my go pożądać mogliśmy. Panna się w tobie kocha, ojciec z całych sił żąda tego połączenia, wszystko się składa dla kochanego benjaminka naszego jak najpożądaniej. A w dodatku, oto ksiądz sufragan gdzieś się biedaczysko zapożyczył i przysyła ci sto dukatów jeszcze na podróż, abyś skąpić nie potrzebował.
Robert stał jakoś, nie mogąc się temi wszystkiemi dobremi wiadomościami rozweselić; generał popatrzył nań i sposępniał.
— No, i cóż ty na to?
— Wszystko jak najlepiej idzie — rzekł chłodno Robert.
— Nie wydajesz mi się jednak szczęśliwym.
Młody książę zmilczał.
— Żal mi cię, hm, szczerze; ale, kochany Robercie, — dodał, zniżając głos — trzeba się poddać przeznaczeniu et faire bonne mine au mauvais jeu. Gra zresztą tak bardzo zła nie jest, ale ty, kochanie moje, ja się na tem znam, masz jakiś stary ciężar na sercu. Kto go nie miał? Nawet ja, zakonnik siedemdziesiątletni, łysy, siwy, wzdycham jeszcze do marzeń młodzieńczych. Trzeba umieć wesoło znosić te nagniotki przeszłości. Panna młoda, bogata, dobrze wychowana, ojciec jak sztuka mięsa kruchy, nie można od losu więcej wymagać. Nawet tę kościstą Angielkę potrafiliśmy zmiękczyć i uczynić nam przyjazną.
— Ja też się nie skarżę na nic — rzekł Robert.
— A jednak, — wtrącił generał — ale, niech cię Bóg błogosławi i... dobranoc.
Książę Hugon ucałował synowca i wyszedł.
Robert rzucił się w krzesło przed stolikiem i zadumał. Walczył z sobą widocznie jeszcze. Nagle otworzył szufladę, oburącz wyjął z niej stos papierów i zaniósł go do komina, wydobył wszystkie świstki, które tam jeszcze pozostały, rzucając je na całopalenie. Na dnie ostatni leżał portret kobiety; w czarnych ramach hebanowych, uśmiechała mu się twarz jej młoda, wesoła nadziejami, szczęściem, wdziękiem kwiatu wiosennego; wlepił w nie oczy, jakby patrzył raz ostatni i żegnał z marzeń życia ostatnie; ręce mu drżały, jakby się wahał, czy go do ust i piersi przycisnąć, czy rzucić na stos przygotowany. Siedział tak, zdrętwiały napół, długo, ale odwagi w chwili stanowczej zabrakło.
— Dlaczegóżbym miał go zniszczyć? — rzekł w duchu. — Ona sama go zabiła we mnie; to cień i widmo tego, co już nie istnieje, to tylko zimna historja przeszłości i kamień na grobowcu.
Wstał, ukląkł, począł znowu zbierać rozproszone listy i układać je nazad do biura. Nad niektóremi z nich, trzymając je przed sobą, zatrzymywał się, czytał i po twarzy chodziły mu wrażenia, odrodzone wspomnieniami.
— Poco mam palić je? To suche liście z drzewa, które się komu innemu zieleni; niech leżą i świadczą, żem był, lub sądził się choć godzinę w życiu szczęśliwym. Wszystko to grobowe szmaty!
I powróciły znowu skazane na stos do stolika. Robert rzucił w niego portret i zamknął.
Nazajutrz rano po nabożeństwie powozy ruszyły z przed ganku pałacowego, na którym stali szambelan, generał, Stella i cały dwór brański. Wszyscy odeszli już, a jedna panna Antonina Żurbianka została na ławce, patrząc jeszcze z jakiemiś dziwnemi w oczach łzami. Były one tem dziwniejsze, iż nikt weselszy nie mógł być od panny Antoniny, ani mniej mieć do płaczu powodów. Szelest jakiś daleki rozbudził ją z tego zadumania: otarła prędko powieki, usta się uśmiechnęły, oczy błysnęły, zakręciła się i poleciała.
Ksiądz Serafin z pod krzyża nad drogą żegnał różańcem swoim oddalające się powozy, a Wincentowicz szeptał do Burskiego, stojącego z rękami wtył założonemi:
— Jakkolwiek goście mili i obiadki były smaczne, ale dobrze, że sobie pojechali, bo spokoju nie mieliśmy... Zwierzyny? Skąd im o tej porze jej dostać? Ryby... a tego, a owego, a tu podwieczorek pod dębami, a jutro śniadanie w brzezinie, a to przejażdżka po stawie, a to na grzyby, a to na nie wiedzieć już, co... i wszystko się krupiło na księdzu Serafinie i na mnie; bo asan jesteś do niczego, tylko do gotowej miski.
— Ot! ot! — ozwał się Burski — a małoście się mnie naposyłali?
— A małom się ja sam nalatał? — odpowiedział Wincentowicz — i rąk sobie fajerwerkami napalił, i hrabia mi nawet Bóg zapłać nie powiedział... Jeszcze na tę najpilniejszą porę, nie wiedzieć czego, najlepszy mój pomocnik mi umknął...
— Jaki?
— A Jałowcza! Musiał go Gozdowski nastraszyć, czy sobie sprzykrzył już Brańsk i jednej nocy, nie powiedziawszy nawet: „bywajcie zdrowi“, kopnął się w świat...
— Dawno się tego można było spodziewać, — mruknął Burski — waćpan go lubiłeś, a ja ci powiadam, że to był nieczysty człowiek, On robił, co mu kto kazał, ale to były pokrywki, bo robił też coś, o czem my wszyscy nie wiedzieliśmy...
— Cóż, fałszywą monetę?
— Kat go wie, może.
— Skądże to pan o tem wiesz? — szydersko zapytał Wincentowicz.
— Ja? bo ja milczę, a patrzę, — rzekł spokojnie Burski — i nikt tego nie wie, co ja wiem i o nim, i o innych.
— Naprzykład? — kusił Wincentowicz.
— I tegoście ślepi nie widzieli, że do niego różni ludzie przybywali, z którymi się on zamykał, i tego nie widzieliście, że wszędzie nosa wścibiał, pytał, notował, zapisywał... Razu jednego insperate późno w noc zastałem u niego jakiegoś gościa, z którym papiery przeglądali... Gdym wszedł, jakby ich piorun raził; udałem, że nic nie rozumiem i pozwoliłem im wmówić sobie, że to był kramarz, z którym Jałowcza miał rachunki o te swoje struganiny... anom dobrze widział, że papiery jakieś, nie regestra przepatrywali...
— Tak, i milczałeś, a nie mówiłeś nic, dopiero dziś, po harapie, — krzyknął Wincentowicz — hę?
— Cóżem miał mówić? co? bylibyście mnie mieli za fiksata i śmieli się, jak zawsze...
To mówiąc, Burski, nadąwszy się, poszedł dalej, a Wincentowicz, mocno zadumany, długo jak wkuty w miejscu pozostał.
Gozdowski także zaniepokojony się uczuł historją Jałowczy i nagłem jego zniknięciem. Jakkolwiek ten plenipotent unikał zbytecznej pracy i nie poczuwał się do obowiązku przesadzonej zabiegliwości, na ten raz ciekawość nawet rozbudzona zmusiła go do śledzenia człowieka, który, jak nie wiedzieć skąd zjawił się, tak teraz nie wiedzieć gdzie przepadł, a co najgorzej, nie wiedziano też, co siedząc w tym dworku, porabiał. Gozdowski był tak dotknięty tem, że mu się dał oszukać i dozwolił spokojnie siedzieć na gruncie, iż teraz najściślejsze chciał prowadzić śledztwo co do tego człowieka. Ponieważ Jałowcza odwoływał się do świadectwa dworskich księdza sufragana, że jako tokarz mieszkał w miasteczku, przy pierwszej sposobności plenipotent począł badanie na miejscu, w którem przebywał.
Tu niełatwo było dopytać się o owego mniemanego tokarza. Okazało się, że w istocie przez czas jakiś toczył dla Żydka, ale zarazem zajmował się wielu rzeczami, do tego rzemiosła nie należącemi, mianowicie prośby pisywał i był prawnym doradcą procesujących się, listy redagował tym, co się krzyżem świętym na nich podpisywali... i t. p. Skąd zaś do miasteczka przybył, o tem nikt dokładnie nie wiedział. Postać była zagadkowa i dziwna... jakiś rozbitek, który szukał wypoczynku na lądzie... Przetrząsanie dworku, opuszczonego nagle, nic o nim nauczyć też nie mogło; za piecem tylko i w śmieciach w sieni nagromadzonych znaleziono wielką ilość podartych papierów, które, po rozpoznaniu, odnosiły się wszystkie do interesów książąt Brańskich. Były tam i przybliżone rachunki ich długów, i zaległe procenta, i zbierane wiadomości o dochodach, i od oka spisane inwentarze folwarków, i różne notatki, tyczące gospodarstwa i ruchomości. Pan Gozdowski nie mógł się wydziwić, skąd ten człowiek to wszystko brał i naco mu się to przydać mogło... Raptularze te rzucono w ogień, a zagadka pozostała zagadką.

Życie pana mecenasa Hartknocha, jak wielu jego towarzyszów, dzieliło się na dwie ściśle od siebie odgraniczone części — i w jednym człowieku mieściło się, można powiedzieć, dwóch ludzi całkiem do siebie niepodobnych. Jeden z nich zajmował się pilnie przez pół dnia interesami klientów swoich, bardzo licznych, gdyż Hartknoch uchodził za jednego z najpraktyczniejszych prawników, — drugi, po zamknięciu kancelarji, zabawiał się i czas przepędzał, jak mógł, najprzyjemniej. Kancelarja nawet, znajdująca się przy Miodowej, umyślnie może odłączona była całkowicie od prywatnego mieszkania mecenasa, który zajmował piękny apartament na Krakowskiem. Ludzie, dobrze znający go, utrzymywali nawet, iż miał dwie odrębne fizjognomje, jedną urzędową, chłodną, zamyśloną, poważną, — drugą domową, uprzejmą, wesołą i miłą. Pan mecenas nie był żonaty, lecz dom utrzymywał otwarty, na stopie bardzo świetnej i niemal co wieczora miewał u siebie gości, zebrania, małego wista, wesołą pogadankę, dobrą wieczerzę... Schodzili się doń ludzie, jak on, potrzebujący po pracy wytchnienia i rozrywki, rozprawiano o literaturze, o sztuce, o teatrze zwłaszcza i muzyce, których mecenas był wielkim znawcą i miłośnikiem. Choć się tem nie popisywał, przyznawano mu parę dowcipnych komedyjek, grywanych z powodzeniem w teatrze Rozmaitości, pod półprzezroczystym pseudonimem Twardokostskiego.
Hartknoch należał też do najsurowszych sędziów gry artystów, miał swe krzesło roczne na obu scenach i zajmował się gorąco każdą nowością i każdem debjutem zjawiającego się artysty. Nie poznałby go był, kto po wieczorze, spędzonym na miłej gawędzie w jego domu, nazajutrz rano zaszedł na ulicę Miodową. Tu on był tylko prawnikiem, tylko czynnym obrońcą i doradcą swoich klientów; słowa się odeń dopytać nie było można o tem, co go wczoraj jeszcze najgoręcej zajmowało. Kancelarja, zawsze pełna, przy znacznej liczbie sekretarzy i pomocników zaledwie wydołać mogła napływającym na odgłos jego zręczności i gorliwości pacjentom... Trafiało się nawet, iż ci, co się opóźnili na Miodową, gonili go potem i szukali na Krakowskiem, lecz napróżno. Hartknoch przyjmował grzecznie przybyłych, ale nielitościwie odsyłał ich do kancelarji. Wieczorem za nic w świecie nie byłby dał konsultacji, ani się zajął żadnym interesem.
Pomimo tej surowości, nie zbywało mu na pracy, dochody miał znaczne i wszyscy utrzymywali, że się szybko dorabiał majątku; klient chętnie czekał, byle mu interesu nie odrzucono, byle miał za sobą tak głośnego prawnika.
W prywatnem życiu mecenas był człowiekiem rzadkiej delikatności, a nawet wspaniałości; nie skąpił ani na życie, ani na ofiary, pieniędzmi sypał i nie żałował wcale na to, co mu przyjemność robiło lub zadowalało fantazje artystyczne; — w urzędowem, z chłodem osobliwszym i obojętnością zupełną, podejmował się spraw nawet najmniej przyjemnych a niezawsze czystych. Interes dla niego nie miał strony moralnej, ale był zadaniem, którego wartość stanowiło przezwyciężenie trudności. Chętnie i chciwie chwytał takie, o których inni zrozpaczyli, budziły one jego działalność umysłową — grał jakby partję szachów z przeciwnikami i wysilał wszystką swą wiedzę i zdolności, aby koniecznie zwyciężyć.
Utrzymywał zresztą, iż o uczciwość interesów powinny się troszczyć strony bojujące, których on był tylko narzędziem. Teorji tej wartości rozbierać nie myślimy, to pewna, że jej mecenas ze spokojnem sumieniem używał. Cisnęli się też doń zdesperowani i tacy, których sprawy polegały na jak najzręczniejszych referatach. Prawie bezprzykładnem było, aby Hartknoch kiedy przegrał; jeśli widział, że rzecz była w istocie niemożliwa, naówczas przyjąć sprawy nie chciał. Człowiek był, bądź co bądź, oryginalny, miał własne wyobrażenia, o które sporów nie toczył, ale według nich postępował.
Po powrocie z wycieczki, w ciągu której wstępował do Lublina i zajeżdżał do Brańska, mecenas powrócił do dawnego trybu życia, dał sobie tylko słowo, jak mówił, iż podróży więcej odbywać nie będzie, gdyż w nich traci się zbyt dużo czasu, doznaje trudów wiele, a gra świecy nie warta.
Właśnie w jak najweselszem usposobieniu zasiadano jednego wieczora do herbaty u mecenasa i żwawe toczyły się rozprawy o granej przed dwoma dniami komedji konkursowej, gdy służący wszedł zakłopotany i doniósł panu Hartknochowi, iż jakiś nieznajomy jegomość usilnie się z nim widzieć domaga; nazwiska powiedzieć nie chce, ale prosi niezwłocznie choć o krótkie posłuchanie, o dwa słowa.
Na wypadek takich natrętów miał mecenas osobny gabinet, do którego wnijście było z sieni, tam chwilowo przyjmował ich i odprawiał do kancelarji; nigdy ich jednak nie puszczano do salonu, by swobodnej atmosfery jego oddechem swym nie zatruli. Z wyrazem gniewu prawie pan Hartknoch wstał od stolika i skierował się ku gabinetowi, do którego służący już był wpuścił owego utrapionego, nieproszonego gościa.
— Wracam natychmiast — rzekł do przyjaciół.
W gabinecie paliła się lampa na stoliczku, nieopodal od progu stał w półcieniu nieznajomy jegomość, ze zwitkiem papierów pod pachą. Mecenas na pierwsze spojrzenie poznać go nie mógł.
Był to niskiego wzrostu, zgarbiony trochę mężczyzna już niemłody, ubrany starannie i zdający się do lepszego należeć towarzystwa. Suknie, kapelusz, laska, którą trzymał w ręku, obcisłe rękawiczki pozapinane na guziczki, chustka od nosa, woniejąca Jockey-Clubem, lakierowane buty, przy siwych włosach i pomarszczonej twarzy, trochę dziwnie odbijały. Mecenas zbliżył się doń żywo, wpatrzył baczniej i okrzyk podziwienia z ust mu się wyrwał. Zdawał się oczom swym nie wierzyć, wpatrzył się i zawołał:
— Pan Zembrzyński... byćże to może?
— Ja jestem, ja, tak, tak, — cichutko rzekł, witając się, stary — cicho, proszę pana, cicho! Na chwileczkę, czy mogę się rozmówić? bo interes mam ekstra-pilny...
— Ja, kochany panie, wieczorem i, raz wyszedłszy z kancelarji, żadnym interesem nigdy się nie zajmuję, jest to u mnie prawidłem niezmiennem... Lecz, na miłość Boga, co za metamorfoza!
Zembrzyński ruszył ramionami i śmiać się zaczął stłumionym, suchym śmieszkiem.
— Widzisz, kochany łaskawco, trzeba umieć być tem zawsze, czego okoliczności po nas wymagają. W domu człowiek żyje, jak mu się podoba, wychodząc w świat, musi jak mu najwłaściwiej i najrozumniej. Otóż, widzi kochany łaskawca, wypadło mi się teraz ubrać...
— Byłbym pana nie poznał...
— Hę, w zwierciadle ja sam, powiem panu dobrodziejowi, prawie poznać się nie mogłem, ale tem ci lepiej. Wracając do rzeczy, — dodał — o interesie...
— Ja wieczorem przestaję być mecenasem, tak jak pan, wyjeżdżając z Firlejowszczyzny, zrzucasz stary szlafrok...
— A więc na żaden sposób nie możemy...
— Na żaden sposób.
Zembrzyński westchnął.
— Przyjdź pan jutro do kancelarji przy ulicy Miodowej — rzekł mecenas.
— Do kancelarji nie mogę!
— Uczynię dla was wyjątek, przyjmę w domu, jeśli chcecie, ale jutro rano...
Zembrzyński westchnął znowu.
— Nieodwołalny to wyrok? — spytał.
— Prawo tak chce! — śmiejąc się, dodał grzecznie Hartknoch; — szanując inne prawa, musimy i te, któreśmy sobie sami nadali, ściśle wypełniać, przepraszam pana...
— A, to ja przepraszam! zatem jutro, o ósmej tu.
Mecenas się skłonił i wychodzącego przeprowadził do drzwi. Z przedpokoju słychać było wrzawliwą rozmowę w salonie. Hartknoch powrócił doń zamyślony. Napróżno go się dopytywano, dlaczego tak sposępniał, nie powiedział nic, a po chwili rozmowa rozchmurzyła mu czoło. Rozprawiano przy herbacie o wszystkiem, co było dnia ubiegłego pokarmem: o ludziach, o plotkach, o przybyłych do Warszawy, o składających się małżeństwach i rozkładających się stadłach... Wesołość była znów powszechna.
— Jeżeliście wczoraj nie widzieli loży w Wielkim teatrze, która wszystkich oczy zwracała, — rzekł do mecenasa ktoś z jego poufałych przyjaciół — to żałujcie... bo było zaprawdę na co patrzyć... Dla wtajemniczonych odegrał się między widzami ciekawszy może dramat w lożach, niżeli na scenie.
— Cóż to było? co? — zawołano ze wszystkich stron.
Opowiadającym był niemłody już człowiek, jeden z tych warszawiaków czystej krwi, którzy nie oddalają się nigdy prawie od miasta na Wolę, Mokotów i Pragę, człowiek, który od lat dwudziestu nie bywał chyba na kilka godzin na jarmarku w Łowiczu. Znał on tutejsze domy, ich stosunki i najtajniejsze historje buduarów, które zresztą tajemnicą nie są, chyba na dni kilka i dla tych, co o nich wiedzieć nie chcą. Stary kawaler, ale udający złotego młodzika, zajmował się szczególniej kolporterstwem plotek i to mu dawało wyborne obiady bezpłatne, doskonałe wieczerze, a bardzo przyjemne herbaty.
Znano go powszechnie pod nieprawdziwem nazwiskiem, przez kogoś mu nadanem, a wybornie doń przylgłem — Kryszpina.
— Kryszpinie, kochanie, — uszy i serca otwarte na twą powieść czekają. Szecherezado najmilsza... cisza panuje! mów!...
— Mówić nie odmawiam, — odchrząknąwszy, ozwał się Kryszpin — lecz upokarza mnie wasza nieświadomość rzeczy powszechnie znanych i indyferentyzm na najważniejsze wypadki, któregobyście się sromać powinni.
— Srom nasze lica okrywa! — zawołano. — Ale mów, nieznośny Kryszpinie.
— Poczynam, za co mi wdzięczni być macie, bez przemowy — rzekł powołany. — Rzecz się tak miała... Grano Fredry „Damy i huzary“, publiczność była wyjątkowo świetna i liczna. Czy ją przypisać należy genjuszowi Fredry, czy deszczykowi, który, kropiąc zaspany, przechadzek nie dopuszczał — zostawiam to sądowi światłych moich słuchaczów... W początku pierwszego aktu otworzyła się loża pierwszego piętra i nieznana rodzina jakaś z prowincji zainstalowała się w niej tak hałaśliwie, że kilka razy syknąć na nią musiano. Tym sposobem zwróciła ona na siebie wzrok publiczności, lecz raz tam padłszy, oczy się już od szanownej rodziny, zajmującej lożę, oderwać nie mogły. Wiecie czcigodni słuchacze, jak warszawiak wybredny ma smak, jak przedziwne poczucie piękna, jakim węchem niezrównanym umie rozeznać zwierzynę od swojskiego drobiu... przepraszam... zwierzyną nazywam z lasów i błot wiejskich przybyłe istoty naiwne, cyranki, gęsi, bekasy i czaple, które w czasie jarmarków na wełnę i karnawału niekiedy przelotnie nas nawiedzają. Loża zajęta była przez tego rodzaju istoty. Siedział w niej otyły mężczyzna z orderem na szyi, rad z siebie, utuczony, z twarzą promieniejącą złotem jego kieszeni, pewien, iż ściągnie uwielbienie powszechne... Naprzeciw niego... widocznie córka, bo nie żona, żółta, nierozkwitła jeszcze piękność, niepokaźna, chuda, ale strojna jak szewc na niedzielę. Porównanie jest trywjalne, nie przeczę, ale obrazowe i wyraziste. Jak indyjskie bóstwo okrywały ją klejnoty, fałszywe czy prawdziwe, nie wiem, dosyć, że iskrzące się blaski nadzwyczajnemi... Wpośrodku towarzyszka, widocznie obcoplemienna guwernantka, czy dame de compagnie, raczyła przez lornetkę zgłębiać niziny parterowe i badać fizjognomje śmiertelników, którzy zajmowali krzesła orkiestrowe... Wystawcie sobie taką lożę, po długiem wygłodzeniu oczów naszych, przychodzącą je nakarmić jakby żywą ilustracją Bertall‘a... Lornetki zewszechstron skierowały się na nieszczęśliwe ofiary, spinano się na palce, aby się lepiej przypatrzyć, z obawy, by ten czarowny obraz nie zniknął. Szczęściem wiemy to z doświadczenia, parafjanin, przybywający ze wsi, ani zapłaconego befsztyku na talerzu, ani kupionego na cztery akty biletu nie pozostawia niedojedzonym. Jeszcześmy wyliczali łańcuchy, bransolety, kanaki i klejnoty córki, a unosili się nad przepysznemi dewizkami, rozwieszonemi na aksamitnej kamizelce ojca, gdy loża otworzyła się i wszedł do niej młodzieniec... dziwnej piękności i najczyściej paryskiego szyku...
Znalezienie się jego obok tych klejnotów i panny łatwo się dawały tłumaczyć bez cicerona: panna być musiała posażną jedynaczką, a młodzian wielkiego rodu, a osuszonego worka pretendentem do ręki, którą ściśniętą w biadoliła rękawiczce ujrzeliśmy na skraju loży i dostrzegli, jak konwulsyjnie zadrżała. Na widok młodziana ojciec wstał szybko i nie uspokoił się, póki go na swem miejscu naprzeciw córki nie usadowił. Naówczas dopiero światło, padające na piękną twarz przybyłego, dało w nim wielu znajomym rozpoznać dawno już w Warszawie niewidzianego księcia Roberta Brańskiego. Zdziwienie było powszechne. „Otóż na co zeszli Brańscy!“ szeptano z politowaniem. Wszak panowie znacie, wiecie, słyszeliście przynajmniej, kto są, a raczej czem byli książęta Brańscy! — dodał opowiadający.
Głosy potakujące: — A jakże! a juściż! — odezwały się zewsząd, a on mówił dalej:
— Nie spuszczaliśmy ich tedy z oczu. Lecz tu epizodycznie wtrącić muszę pytanie: czy kto z panów swojego czasu słyszał o tragicznej historji pięknej hrabiny Natalji i Antinousa od huzarów?
— O tej historji, której związek z lożą zaczyna się nam zarysowywać, — rzekł mecenas, — jabym pragnął bliższej informacji. Słyszałem coś o niej, ale nie mogę powiedzieć, żebym ją znał.
— Najchętniej przystaję na powtórzenie jej po raz pewnie pięćdziesiąty w życiu, — mówił dalej Kryszpin — lecz nie ufam swym siłom, bo czuję, że w niewłaściwym toniebym ją opowiadał. Czy kto z panów mnie nie zastąpi?
Nikt się nie zgłosił.
— Zatem epizod pięknej Natalji i Antinousa huzara, — rzekł Kryszpin — słuchajcie! Onego czasu na horyzoncie nadwiślańskim zjawił się nowo kreowany hrabia, którego zwano niżnikiem czerwiennym, nie wiem dlaczego. Zajmował on bardzo wysokie stanowisko, do którego dobił się przez help your self. Mówiono jednak, że najwięcej sobie pomagał ukłonami, uniżonością i bieganiem za cudzemi wszelkiego rodzaju interesami po błocie. Zaszargał się też, ale na to nie zważano. Szedł coraz wyżej, wyżej i dopiął się najwyższych stopni. Fama opowiadała o nim, iż niegdyś buty miał czyścić tym, którzy teraz zmuszeni byli stać u niego w przedpokoju. Talentu wielkiego nie miał, zato giętkość przedziwną, fiszbinową. Nic mu nie szkodziło zgiąć się we dwoje, dawać sobie jeździć po plecach, chodzić na rękawach, śmiać się z rzeczy smutnych, a płakać nad wesołemi. Tym sposobem dorobił się on wszystkiego, czego tylko dorobić się można, nawet najtrudniejszej rzeczy dla ubogiego — majątku. Znalazły się tedy zaraz i prababki arystokratyczne, i dziadowie dygnitarze, i herb, i szlachectwo, i koligacje. Brzydki był, czerwony, trędowaty, włos mu rosnął kępami, ospa go podziobała, ręce miał burakowej barwy, masyw jak niedźwiedzie łapy, ale trzymał się prosto, suknie miał od Chabou, gwiazdę u fraka, il avait l’air distingué. Zachciało mu się żony i to takiej, żeby się nią można było pochwalić. Żyła naówczas w Warszawie z pensji emerytalnej pani generałowa N. N., niewiasta głośna z wdzięków, z przygód, z podróży, odbywanych z różnymi towarzyszami, ze skandalików i pojedynków, które dla jej pięknych oczu odbywano. Lecz zczasem stała się surową, nabożną, niezmiernie gorliwą o duszne zbawienie i najprzykładniejszą z kwestarek. Wychowywała ona córkę, cudo piękności, jeszcze, mówiono, piękniejszą, niż mama była zamłodu. Szło o wydanie zamąż tej Wenery, ale nie ladajako: bogato i tak, ażeby na wielkim świecie, do którego zrodzona była, świetnieć mogła. Matka pilnowała tak tego rozpękającego kwiatka, iż kroku jej bez siebie stąpić nie dała. Kochali się tłumami w niej wszyscy, panna Natalja bawiła się tem, ale niebezpieczeństwa nie było, ażeby się dała obałamucić. Serce spało. A że mama uczyła ją arytmetyki i wpoiła w nią Pitagoresowe zasady głęboko, można było być pewnym, iż panna albo wyjdzie dobrze zamąż, lub potrafi czekać bez niecierpliwości. Piękność jej była tego rodzaju, które się do lat czterdziestu świeżuteńkiemi utrzymują.
Było już lat dwadzieścia i pięć pannie, gdy świeżo kreowany hrabia ów ujrzał ją, namyślił się krótko, oświadczył i ożenił. O kochaniu mowy być nie mogło; było to małżeństwo buraka z wiązanką jaśminu. Hrabina zwycięską stopą wstąpiła natychmiast na Olimp i Olimp powitał ją jednym uwielbienia okrzykiem. Zadowolenie miłości własnej, oklaski musiały szczęście domowe zastąpić. Piękna Natalja królowała i tego jej było dosyć. Trzeba przyznać, że tacy mężowie, jak dostojny małżonek hrabiny Natalji, obudzą ją nawet w najniewinniejszych ludziach chętkę próbowania szczęścia przy nieszczęśliwej ofierze. Hołdy sypały się u stóp piękności, lecz hrabina Natalja, przyjmując je, nie dała pierwszeństwa nikomu.
Trwało to czas jakiś i już hymny, sławiące cnotę bóstwa tego, ukazały się w pismach perjodycznych, w których ona pod imionami Astrei, Celesty, Heljodory i Angeliki wielbiona była, gdy zjawił się na skraju Olimpu Antinous huzarów, mówiąc prozą, książę Robert Brański! Chociaż książę Robert dziś jeszcze jest najpiękniejszym mężczyzną swojego czasu (nie przesadzam), naówczas, gdy się tu po raz pierwszy zjawił, młodziutki, świeży, wesół, mężny, szykowny, dowcipny, — okrzyczano go słusznie za cudowne zjawisko. Jedna panna strzeliła sobie z rozpaczy, rozmiłowawszy się w nim, w bok i raniła niebezpiecznie watowany gorset. Rozrywano go, chwytano, zapraszano, szalano, książę Robert stał się coqueluchem tych pań, począwszy od najstarszych, do młodziusieńkich. W pół roku po jego zjawieniu się rozeszła się wieść, iż hrabina Natalja śmiertelnie się w nim kocha, a on w niej. Mąż odbywał naówczas jakąś długą podróż z obowiązku, a hrabina pod opieką matki została. Romans stał się tak jawny, iż najbardziej pobłażające osoby znajdowały go trop accentué. Dziwiło to ze strony hrabiny, dotąd nadzwyczaj ściśle zachowującej formy i przestrzegającej przyzwoitości.
Młodzieniec zaś, któremu tego nikt za winę nie poczytywał, był jak obłąkany, upojony, oszalały i nieprzytomny. Z jego strony była to widocznie owa pierwsza miłość człowieka wychowanego surowo, w zasadach chrześcijańskich, który bronił się długo grzesznej myśli i wkońcu padł, gotów już wszystko poświęcić sile czarodziejskiej, która go zwyciężyła. Więcej go żałowano, niż obwiniano. Byli i tacy, co uniewinniali nieszczęśliwą hrabinę, skazaną na małżeństwo z człowiekiem, którego kochać, ani szanować, ani znosić nie było podobna.
Miłość tych dwojga kochanków z nad brzegów Wisły zajmowała całe miasto. Śledzono ich, tak że niemal o każdym ruchu, o każdej wiedziano przejażdżce. Nie wiem już, jaki nowy przedmiot: przybycie jeźdźców Renza czy orkiestry niemieckiej, — odwróciło od nich uwagę. Ale stosunek ów nieszczęsny trwał dość długo, dłużej, niż one trwać pospolicie zwykły. Wszyscy, co znali księcia Brańskiego, mówili, że niepodobna było na ziemi znaleźć nieszczęśliwiej szczęśliwego człowieka od niego. Szalał on, męczył się, upajał i rozpaczał, gryzło go sumienie, przestraszała obawa jutra, męczyła wreszcie ta Natalja, która była dziwaczna, zazdrosna i nie umiała inaczej kochać, tylko z torturami, dręcząc tego, kogo umiłowała, i siebie.
Melodramat ten trwał, trwał, dopóki na widnokręgu wielkiego świata nie zjawił się poprzedzony sławą stugębną wielki lowelas, pułkownik W. Książę Brański podobny był do Antinousa, ten przedstawiał typ młodego Herkulesa. Miał też odwagę jego i był z profesji uwodzicielem. Gdziekolwiek stąpił, drogę swą znaczył triumfy głośnemi, również jak następujące po nich płacze. Pułkownik czy się zakochał chwilowo w Natalji, czy chciał swej wyższości nad Antinousem dowieść, bo go gniewało, że ich obu porównywać z sobą śmiano, dosyć, że zaczął bywać, że zwrócił uwagę, że wkońcu księcia Brańskiego, jak pospolicie mówią, odsadził.
Ale książę Robert kochał prawdziwie, była to jego pierwsza, a może i ostatnia miłość, nie po światowemu ją brał, ale po młodzieńczemu. Opanował go szał rozpaczliwy. Wpadł raz do domu hrabiny, zastał ją sam na sam z pułkownikiem, choć mu powiedziano, że pani nie było, i rzucił w twarz Herkulesowi rękawiczkę. Nastąpił pojedynek śmiertelny, książę ranił przeciwnika, czyniąc go kaleką na całe życie, lecz sam nazajutrz rozchorował się i winien był ocalenie tylko nadzwyczajnej troskliwości lekarza swego, Malcza. Nierychło złamany, osłabły, zrozpaczony wstał z łoża boleści, aby zakopać się na wsi. Mówiono powszechnie, iż w czasie choroby hrabinie Natalji wróciła najgwałtowniejsza miłość ku niemu, że zapomniawszy na wszystko, dnie i noce spędzała u jego łoża; lecz gdy książę odzyskał przytomność, a ona na klęczkach błagała go o przebaczenie, odepchnął ją i rozstali się na wieki. Znać z obu stron przywiązanie to musiało być prawdziwe i wielkie, bo jak wiadomo, książę nie pokazał się więcej na świecie, a hrabina, wkrótce potem owdowiawszy, włożyła żałobę, złośliwi mówili, nie po mężu, tylko po Robercie, zamknęła się w domu, wyrzekła towarzystwa i pozostała pokutnicą samotną do dziś dnia.
Opowiedziałem państwu tę historję, jak mogłem najkrócej, była bowiem potrzebna dla zrozumienia dalszego ciągu mej powieści, do której powracam.
Stanęliśmy tedy na tem, że ojciec brylantowej panny księcia na honorowem miejscu, naprzeciw córki posadził. Mnóstwo osób poznało dawnego Antinousa i zaczęto pocichu opowiadać sobie jego dzieje, gdy drzwi loży przeciwległej otworzyły się i weszła czarno, jak zawsze, ubrana hrabina Natalja. Oczy wszystkich, którzy świadomi byli historji starożytnej, obróciły się z natężoną ciekawością na dwie loże, ręką losu jakby naprzeciw siebie postawione.
Otóż tu — rzekł Kryszpin — zadanie moje opowiadacza i malarza staje się nader ciężkie, gdyż akcja się rozdwaja i współcześnie scena odegrywa się inna w loży na lewo, inna na prawo. Uważano, że książę Robert, posadzony przez ojca naprzeciw panny, przywitawszy ją, podparł się na łokciu, wlepił oczy w teatr i długo pozostał nieruchomy. Panna zaś więcej na niego niż na teatr patrzyła, choć oczy wszystkich były na nią zwrócone. Nagle książę Robert, wodząc wzrokiem po sali bezmyślnie, ujrzał lożę naprzeciw i w niej siedzącą kobietę czarno ubraną, której twarzy, zwróconej ku scenie, dostrzec jeszcze nie mógł. Jednakże widziano, jak drgnął, wyprostował się i pobladł. W tej samej chwili, jakby poczuwszy uderzenie tych oczu, jakby iskrą elektryczną zbudzona, odwróciła się hrabina Natalja, oczy jej, siłą jakąś niewidzialną ciągnione, skierowały się na księcia Roberta; ujrzano ją podnoszącą się na siedzeniu, wyciągającą ręce, lekki krzyk słyszeli najbliżsi tylko i hrabina Natalja omdlała runęła na ziemię.
W sąsiednich lożach powstało zamieszanie. W pierwszej chwili książę Robert zerwał się, jakby chciał biec także na pomoc omdlałej, potem padł na siedzenie i blady, jak trup, zakrywszy twarz dłonią, pozostał tak męczennikiem do końca widowiska. Kilka razy przemówiła doń siedząca naprzeciw panna i jej ojciec: zdawał się nie słyszeć lub nie rozumieć. Dotrwał jednak na swem stanowisku do końca i wyszedł razem z rodziną tą, która podobno, jak mówiono, pochodzi z Podola. Jest to hrabia Mościński, którego już w Warszawie przezwano Pontiusem Piłatem; hrabianka ma być narzeczoną księcia Roberta i miljonową dziedziczką. Hrabinę Natalję, docuciwszy się jej, zaniesiono do powozu i odwieziono do domu.
Na tem się skończyło opowiadanie Kryszpina.

Nazajutrz rano na ósmą godzinę zjawił się zamówiony pan Zembrzyński. Metamorfoza o białym dniu wydała się Hartknochowi jeszcze dziwniejsza. Nawykł był tego człowieka widywać w brudnej i starej odzieży, opuszczonym, nędznym, nie mógł się więc wydziwić przemianie, jaką woda i suknie mogą dokonać na człowieku. Zembrzyński wydał się bardzo przyzwoicie, rzekłbyś, że nigdy w owym szlafroczku, podpasanym rzemieniem, nie chodził i drewek sobie przed Firlejowszczyzną nie łupał. Odmłodniał pod brzytwą balwierza, stał się bardzo przyzwoitym obywatelem, a nie widać było, żeby mu te suknie ciężyły, obracał się w nich, jakby do nich nawykł. Co więcej, taki był wpływ zaszłej w nim zmiany, że się stał śmielszym, mniej uniżonym, pokornym, a nawet głos podnosił niekiedy z pewnym akcentem i odwagą. Mecenas patrzył nań jak na ciekawe przeistoczenie dobrze i z talentem ucharakteryzowanego artysty.
Prosił go siedzieć — Zembrzyński siadł, począł zdejmować rękawiczki.
— Łaskawca mi pozwolisz, iż papiery przygotuję, — rzekł — bo tu idzie o zadecydowanie, czy nie czasby było wymierzyć cios stanowczy. Oto jest, najłaskawszy mój dobrodzieju, praeter propter stan majątku, rozległość jego, rozkład gruntów, ilość pól ornych, sianożęci, nieużytków, lasów...
— Skądżeś to pan mógł wziąć? — zapytał mecenas.
— A! to się tam wystarało — odparł Zembrzyński. — Miałem tam na gruncie mojego człowieka, który parę lat około tego chodził, bo widzisz, mój dobrodzieju, wszystko należy zbadać dokładnie, chcąc działać na pewno. Boleśnieby mi było i niebezpiecznie omylić się w rachubach. Musiałem wiedzieć doskonale o wszystkiem. Tu są inwentarze, dalej, mój łaskawco, spis długów i dłużników, dalej notaty objaśniające.
Podniósł Zembrzyński oczy do góry ku zdumionemu mecenasowi.
— Tyle się lat pracowało, — odezwał się, wzdychając — zdawało się, że ot, ot, jest się u celu. Ludzkie sprawy! Wiesz, mój łaskawco, iż temu gmachowi, który ja długiemi laty wznosiłem po cegiełce, chleb sobie od ust odejmując, zagraża teraz najzupełniejsza ruina? Tak jest.
— Skąd? — spytał mecenas.
— Książę Robert może się ożenić z córką hrabiego Mościńskiego... w takim razie magnat ten znajdzie kapitał na oczyszczenie dóbr, a że umie się rządzić, jeśli w imieniu córki obejmie Brańsk, ja przepadłem.
— Ależ waćpan musisz w takim razie odebrać swoje pieniądze? — zawołał Hartknoch.
— A co mi po tych pieniądzach? — odezwał się Zembrzyński. — Co mi po tych pieniądzach?...
— O cóż panu idzie? — rzekł zdumiony prawnik. — Chcesz dóbr?
— Naco mi te dobra? — powtórzył stary — co mi po tych dobrach?
— Czegóż więc waćpan pragniesz? prawdziwie nie rozumiem go.
Stary uśmiechnął się jakoś gorzko, ale słowa, które miał wyrzec, zatrzymały mu się na wargach... nie odpowiedział nic.
— Idę dalej — począł, grzebiąc się w przyniesionych papierach. — Przeciwko zamierzonemu małżeństwu użyję wszelkich możliwych środków, będę się starał otworzyć oczy hrabiemu, trafię do niego. Jeżeli jednak blask mitry tak go zaślepia, że się ruiny Brańska nie zlęknie, będzie należało przyśpieszyć akcję i, nim się młodzi pobiorą, wytoczyć procesy, nałożyć inhibicje, majątki zagarnąć w administrację, słowem, przynajmniej narobić hałasu i strachu, a...
— Cóż mnie pozostaje do czynienia? — spytał mecenas, nie badając już więcej klienta.
— Pan dobrodziej, łaskawco mój najdroższy, — rzekł, zniżając głos, Zembrzyński — raczysz mieć się w zupełnej gotowości, ażeby na dany znak atak zewszechstron przypuścić, w imieniu Dawida Salomsona, w imieniu Bambergów, Puwerschmidtów, Hagelbornów i wszystkich tych, którzy moje nazwisko zasłaniają. Moje nie powinno być wymienione nawet, dopóki ja do tego nie upoważnię. Mnie tu niema, ja jestem i pozostaję niewidzialnym.
— Wszystko to dobrze, — odezwał się mecenas — ale pozwól sobie uczynić jedną uwagę, kochany panie Zembrzyński. Bądź co bądź, całej tej sprawy nie prowadzisz do grania z Brańskimi w ciuciubabkę, jest w tem cel. Ja, człowiek praktyczny, mimo twojego wypierania się, przypuszczam zawsze, że ci się chce tych dóbr książąt Brańskich. Masz pan bardzo znaczne kapitały, zebrane pracą, oszczędnością, spekulacjami, trochę lichwą, frymarkiem majątków i t. p., jest to owoc całego waszego życia. Jednakże kapitały te, choć znaczne, nie starczą na nabycie dóbr Brańskich. Jeżeli, zapaliwszy się, pokusisz o kupno, przechodzące siły, możesz paść sam ofiarą.
Zembrzyński się śmiać zaczął tak naiwnie, serdecznie jakoś i dziwnie spokojnie, że Hartknoch prawie się obraził. Ludzie, nawykli do mentorowania drugim, niełatwo znoszą, gdy im kto omyłkę w rachubie wytknie.
Lica mecenasa okryły się purpurą.
— Czegóż się waćpan śmiejesz? — zawołał oburzony.
— Bo, kochany łaskawco, jesteś śmieszny! — rzekł, ściskając jego rękę, Zembrzyński. — Za kogoż mnie pan masz? ale za kogoż? Czyżbym ja miał być, z pozwoleniem, taki głupi, tak ślepy, żebym sięgał po dobra książąt Brańskich? Niech je sobie kupuje, kto chce, byle jak najtaniej. Nabywaj pan, proś przyjaciół, a mnie to do czego? Powiem panu więcej — mam gruby kapitał, w pocie czoła krwawym zebrany na tych majątkach — otóż... otóż gotowem z niego coś stracić, byle Brańscy utracili jak najwięcej, a jeśli można, wszystko, i wyszli z koszulami... boso. Tak!...
Zembrzyński bez wzruszenia, na oko sobie chłodny — uśmiechnął się.
— Więc to zemsta tylko? — rzekł mecenas.
— Nie, mój kochany łaskawco, nie, — odezwał się zimno zawsze Zembrzyński — w Piśmie Świętem powiedziano ząb za ząb, oko za oko, a ja nawet tak wiele nie chcę, ja się sobie tak, ot tak, bawię. Jestem stary kawaler, nie mam co robić, szukam rozrywki. Czy pan nigdy nie doznałeś tego uczucia, idąc piechotą, gdy cię obryzga jadąca kareta, że radbyś do niej siąść i także trochę owalać tego, co cię obrukał? Na starość przyplątują się do człowieka fantazje różne, a ja jestem dziwak. Ot, cała rzecz. Zemsta! A za cóżbym się ja miał mścić na nich? Ja ich, mogę powiedzieć, tak prawie, jak nie znam, no, nie znam! Tylko lubię figle płatać.
— Panie Zembrzyński, — zimno odparł mecenas spoglądając na zegarek i zbierając papiery — doktorowi i prawnikowi nigdy nie trzeba prawić wymysłów; biorą oni za puls i dobadują się tego, co im chory chce ukryć. Zresztą ja się pana nie pytam już o nic. Ciekawy jestem. Powinienem był wszakże wiedzieć cel pana, aby się do niego zastosować.
— Mój cel, mój cel — szepnął Zembrzyński — najprostszy w świecie, żeby ich djabli wzięli, ot i po wszystkiem. Jak i którędy ich poniosą, to mi wszystko jedno.
Dzikim śmieszkiem zaczęły mu drgać usta i z pokorą począł mecenasa całować po ramionach, chociaż się ten z pewnym wstrętem usuwał.
— Bawisz pan w Warszawie? — spytał Hartknoch.
— Muszę, muszę, niestety, i dowiem się jeszcze do mojego dobrodzieja i łaskawcy.
— Zatem do zobaczenia, — żegnając go, zamknął mecenas — jest to moja godzina, w której do kancelarji śpieszyć muszę, darujesz mi... śpieszę.
— Masz pan powóz?
— A nie, pieszo.
— Podwiozę pana, moja kareta stoi u drzwi, a ja też jadę w tamtą stronę.
— Pańska kareta? kareta pańska? — powtórzył zdumiony Hartknoch.
— Ano, tak, raz w życiu trzeba spróbować, jak się jeździ na resorach, — rozśmiał się stary — służę panu.

Przybywszy do Warszawy na nieco dłuższy pobyt, gdyż panna Alfonsyna miała brać lekcje muzyki u najpierwszych tutejszych nauczycieli — hrabia Mościński nie mógł pozostać w hotelu. Pierwszych kilka dni przebyto w nim, ale szukano apartamentu stosownego i, choć z dosyć wielką trudnością, bo hrabia był bardzo wymagający, znaleziono pierwsze piętro przy ulicy Senatorskiej, przepysznie umeblowane, które rodzina jakaś, wyjeżdżająca do Włoch, na kilka miesięcy odnajmowała.
Dla hrabiego Mościńskiego, który na wsi pracować umiał i zbierać, w Warszawie nic nadto wspaniałe być nie mogło. Szło mu też o to, aby hrabianka, o którą się starał książę Brański, pokazała się tu z przepychem, imienia jej godnym.
— Trzeba tu tym warszawiakom zaimponować, mosanie, — mówił hrabia — niech znają Podolaka! Człowiek na to pracował życie całe, żeby przecie trochę użyć i dziecku kochanemu dać przyjemności skosztować.
Poszło za tem, że musiała być kareta, konie, służba liczna, kucharz i wszystko, co pański dom stanowi. Metrów dla panny Alfonsyny szukano metodą hrabiego nie najlepszych, ale najdroższych.
— Widzisz, szanowna pani, — mówił hrabia do miss Burglife — ja się tam na tem nie znam, ale jestem stary ćwik. Wziąć najdroższego, ten pewnie będzie najlepszy, inaczej nie może być. Co mi to tam za nauczyciel, który po rubelku za godzinę po błocie chodzi; ja dam pięć, i jestem przynajmniej pewny, że dostanę znakomitość. Jeżeli zaś jest taki, co bierze dziesięć, piętnaście, jeszcze lepiej. Potem, jak Alfonsyna będzie grać (choć ona ślicznie gra), wszystko jedno — powiedzą: uczyła się u tego a tego, to dosyć. Pani nie wie, ile to osób znakomicie gra dlatego, że dwa razy był u nich Szopen. Ludzie są ludźmi.
Hrabia był człowiekiem w swoim rodzaju nader praktycznym. Dom urządzono według tej samej metody, brano wszystko tam, gdzie było najdrożej. Najmniej może hrabia dbał o siebie samego; zostawił sobie lichą izdebkę na tyle, w której spał w kątku na nie wiedzieć jakiem łóżeczku, a w południe listu w niej przeczytać nie mógł; dla reprezentacji jednak oddzielił sobie pokój wspaniały, w którymby mógł przyjmować. Tu na niczem nie zbywało, co okazałość zwiększyć mogło. Tylko nie lubił tego pokoju hrabia, był w nim jakby obcy, wolał swoją brudną izdebkę, w której zabrukać się mógł bez żadnej ceremonji. Gości przyjmował zwykle w paradnym pokoju, żył zaś w tym zakątku. Miss Burglife i Alfonsyna wyrzucały mu to.
— Dajcie mi pokój, — mówił — co to komu szkodzi? ja tu sobie jestem jak w domu.
W domu hrabia miał także taki pokój poufały, w którym nie było się na co oglądać, bo tylko zabrukany stół, połamane krzesła i stara sofka go meblowały.
Właśnie przy oknie zajęty był rozpatrywaniem rachunków hrabia Mościński, gdy służący wszedł i zameldował mu jakiegoś pana, który karetą przyjechał i chciał się widzieć z interesem bardzo pilnym.
— E! karetą przyjechał? — zawołał Mościński, gromadząc rachunki — o godzinie kwadrans na dziesiątą? Cóż to może być? Z interesem? Ale jak się zowie?
— Nie powiedział, domaga się jednak koniecznie widzenia z jasnym panem.
— Jakże wygląda?
— Wychylił się przez okno od karety: stary, siwy już — rzekł służący.
— Z interesem? ale ja tu żadnych w świecie nie mam interesów, ja tu nie za interesami przyjechałem. Cóż to może być?
Pomyślał hrabia jeszcze.
— Karetą, powiadasz, przyjechał? Ano, to prosić, ale do żółtego pokoju.
Żółty pokój był paradnym hrabiego, który się ogarnął, przejrzał w zwierciadle, powiódł dłonią po niegolonej brodzie i wyszedł, zmieniwszy szlafrok brudny na atłasowy — do żółtego pokoju. Tu, przy próżnem biurku, zaczął biały papier przeglądać, gdy drzwi się otworzyły i wszedł z miną nadzwyczaj pokorną a grzeczną, mały, zgarbiony, siwawy człowieczek, posuwając się drobnemi kroczkami ku hrabiemu.
— Najmocniej przepraszam hrabiego, iż śmiem w tak niezwyczajnej porze i zupełnie mu nieznajomy przerywać jego zajęcia, — odezwał się cichym głosem — lecz interes najwyższej wagi zmusza mnie być natrętnym. Spodziewam się, jeśli mnie hrabia wysłuchać raczysz, iż uznasz mię niewinnym i gniewać się nie będziesz.
— Ale z kimże mam honor? — zapytał hrabia.
Stary jegomość zaciął się, brwi do góry podniósł i jeszcze bardziej zniżonym głosem odezwał się:
— Zupełnie nieznana hrabiemu osobistość i nazwisko. Jestem prawnik z powołania, nazywam się — tu, jakby się zadławił, mając skłamać — zowię się Piątkiewicz, z powołania adwokat.
— Bardzo mi przyjemnie! — odparł hrabia — proszę siadać.
— Piątkiewicz! — powtórzył w duchu. — Musi być jakiś kuzyn tego Wtorkiewicza u Fredry.
Stary, który się Piątkiewiczem nazwał, nie siadł, ale się jeszcze bardziej zbliżył do hrabiego.
— Najprzód muszę hrabiego spytać, czy mu nie przeszkadzam, mam dosyć wiele do mówienia — rzekł; — powtóre prosiłbym, ażebyśmy mogli zupełnie na osobności mówić i tak, by nas nikt nie podsłuchał.
Hrabia, coraz bardziej zdziwiony i zaciekawiony, ruszył ramionami.
— Widzisz pan dobrodziej, — odezwał się — że jesteśmy sami, a w moim domu, mogę panu zaręczyć...
— Przepraszam! przepraszam! to dosyć — kłaniając się nisko, począł ów Piątkiewicz.
Usiedli naprzeciw siebie, stary się z krzesłem przysunął, obejrzał i mówił powoli:
— Uniżenie błagam hrabiego, abyś się nie niecierpliwił i dał mi czas do zupełnego wytłumaczenia się. Jestem w takiem położeniu względem pana dobrodzieja, iż ułamkowo i pobieżnie niesposób mi usprawiedliwić się z mojego kroku.
— Ale proszę mówić, słucham! — rzekł hrabia, trochę przestraszony w duchu, myśląc: — tam do djabła, będzie niezawodnie żądał pieniędzy. Jeden z tych żebraków niebezpiecznych, co karetami jeżdżą, najnieznośniejsza rzecz w świecie.
— Chociaż ja nie mam zaszczytu być hrabiemu znanym, — ciągnął dalej Piątkiewicz — imię pańskie, w kraju szanowane i ogólnie znane, oddawna nie było mi obce. Wiedzą wszyscy, do jak znakomitej fortuny doszedłeś pan genjuszem swym, zabiegliwością, gospodarnością wzorową...
— Oto mi kadzi! oto kadzi! — pomyślał hrabia. — Ani chybi z trybularzem do worka dąży, ale oddaję sprawiedliwość genjuszowi, zawszem się posądzał, że mam genjusz.
— Tacy obywatele — mówił dalej Piątkiewicz — są wielce krajowi potrzebni, los ich obchodzi nas wszystkich, a jeśli któremu z nich zagraża niebezpieczeństwo, czujemy się w niem zagrożeni wszyscy.
— No, no, elokwencja, znać, że adwokat! — myślał hrabia. — Ale jak on tu skręci z tego gościńca do kieszeni?
— Nie wiem, czy zgodnie z prawdą, czy też fałszywie powszechnie głoszą, — kończył Piątkiewicz — iż hrabia córkę swą, jedynaczkę przeznaczasz księciu Brańskiemu za żonę.
— Za pozwoleniem, — wybuchnął, wstając, hrabia — cóż to do kogo należy? Niema postanowionego nic, to sprawa dwóch młodych serc, ja jeszcze o tem nic nie wiem, no, lecz przypuściwszy, żeby tak być miało, to cóż? kto ma prawo w to się mieszać?
— Nikt na świecie, — odparł spokojnie bardzo Piątkiewicz — hrabia uczynisz, co mu się podoba. Jest to sprawa dwóch młodych serc, ani słowa, ale na nieszczęście, jest to razem sprawa dwóch kieszeni.
— Hę? — odezwał się hrabia — co takiego?
— Niema w kraju szanowniejszej, czcigodniejszej, piękniejszej rodziny nad książąt Brańskich. Ludzie zacni, — mówił przybyły — imię historyczne, charaktery szlachetne, osobistość księcia Roberta godna zewszechmiar szacunku... cóż, kiedy na nieszczęście — niema familji, któraby tak, jak ci biedni książęta Brańscy, była zrujnowana ostatecznie.
Hrabia słuchał, słuchał, a wkońcu ogromnym śmiechem wybuchnął; Piątkiewicza to nic a nic nie zmieszało. Spojrzeli na siebie: Mościński spoważniał.
— To są magnaci! — zawołał.
— Byli magnatami, — mówił cicho Piątkiewicz — niema wątpliwości; gmach ten stoi jeszcze na oko cały, świeci się, lecz jutro, jutro jedna z niego cegiełka wypadnie i — runie.
— Co mi to waćpan dobrodziej powiadasz, to nie może być! — krzyknął, unosząc się, hrabia.
— A zatem racz pan spojrzeć w ten wyciąg urzędowy z ksiąg hipotecznych i w dodatkowy spisik procentów i długów nieintabulowanych — ozwał się Piątkiewicz, dobywając papiery, które przed hrabią oniemiałym rozłożył.
— Dobra książęce, drogo je szacując, warte być mogą około trzech miljonów, — mówił ciągle adwokat, patrząc w bledniejącą twarz hrabiego, któremu się prawie słabo robić zaczynało — przypuśćmy, iż warte są nawet trzy miljony. Raczże hrabia przekonać się ze spisu, iż wierzycielom wszelkiego rodzaju należy się więcej niż ta suma.
— Trzy miljony! trzy miljony! — powtarzał jak ogłuszony i nieprzytomny Mościński, mnąc papier w rękach, które drżały gwałtownie.
— Widzisz hrabia dobrodziej z tych dowodów prawnych, autentycznych, dających się skontrolować każdej chwili, iż rzeczą było sumienia o takim stanie majątkowym przestrzec pana. Nie wątpię, iż z kredytem pańskim, jego umiejętnością rządzenia, Brańscy mogliby być uratowani, lecz w takim razie musiałbyś hrabia poświęcić swe dobra podolskie, albo je zadłużyć lub sprzedać. Operacja ta musiałaby się odbywać z nadzwyczajnym pośpiechem, zatem z nieuchronną stratą; kredyt pański zostałby zachwiany, a ofiara kto wie, czyby się na co przydała, bo nimbyś hrabia mógł zebrać kapitał, Brańsk poszedłby na subhastę.
Hrabia nic już nie mówił, trząsł się, patrzył na papier, usta mu się otworzyły mimowolnie, słuchał i każdy wyraz tego człowieka, z nielitościwą logiką padając na jego myśli rozgorączkowane, sprawiał na nich wrażenie kropli zimnej wody na rozpalonem żelazie.
— Taka jest sytuacja pańska, — ciągnął Piątkiewicz — rzeczywista, odarta ze wszelkich złudzeń. Jeżeli jednak miłość dwojga młodych ludzi jest tak wielka, że i oni, i hrabia gotóweś jej poświęcić wszystko, ha! niema już co o tem mówić więcej; chociaż, tu znowu zachodzi pytanie, czy ten nieszczęśliwy a czcigodny książę Robert, po takiej tragedji miłosnej, jaką przeżył, po takiej krwawej awanturze z hrabiną Natalją...
— Jak? co? awanturę miał? kto? książę Robert, — podchwycił hrabia — kiedy?
— Wypadek księcia Roberta, — rzekł spokojnie adwokat — znany jest powszechnie, każdy panu go opowie. Młodzieńcza, pierwsza, prawdziwa miłość szkaradnie zdradzona, zdrada pomszczona okrutnie. Nie można nawet zaręczyć po wczorajszem omdleniu w teatrze hrabiny Natalji, spowodowanem niespodzianym księcia widokiem, żeby historja ta była skończona; hrabina jest wdową, jest wolna, a powiadają, że książę Robert zachował dla niej w sercu najżywszą namiętność.
Ostatnie wyrazy, przypomnienie wypadku w teatrze, którego był świadkiem hrabia, nie rozumiejąc go, przybiły tak nieszczęśliwego Mościńskiego, złamały go, iż dwa strumienie łez z oczów mu się puściły. Chwycił za ręce Piątkiewicza i głosem omdlałym napół, począł wołać:
— Na miłość Bożą, ulituj się, człowiecze, daj mi tchnąć, pozwól myśli zebrać!
Stary skłonił głowę, umilkł natychmiast i czekał cierpliwie — Mościński zapomniał o wszelkiej względem nieznajomego obawie, o potrzebie poskramiania się, wstał i z załamanemi rękami począł się po pokoju przechadzać.
— O ja nieszczęśliwy, o ja nieszczęśliwy! Alfonia w nim zakochana, Alfonia go serdecznie kocha, to jej pierwsza niewinna miłość. Niechby już grosza nie miał, ale ta jakaś Natalja, ten romans! To są chyba fałsze. To człek prawy, onby nie atentował córce mojej, gdyby inną miłość miał w sercu. O mój Boże! cóż za piorun!
Piątkiewicz chciał coś mówić.
— Proszę pana, już dosyć, nie chcę słyszeć nic więcej. Zlituj się pan nad ojcem, — przerwał hrabia — daj mi pan zebrać myśli. Nie, to człowiek szlachetny.
— Najszlachetniejszy z ludzi, — potwierdził adwokat — ja nawet sądzę, iż gdybyś go hrabia otwarcie zapytał, nie zataiłby stanu swego serca.
— Jakimże sposobem, — nawpół do siebie mówiąc, dodał hrabia — jakim sposobem mogli oni nas z takim przepychem przyjmować, jak utrzymywać pańsko tę rezydencję i taić stan swych interesów?
— Interesa dla nikogo, oprócz hrabiego, a może starego szambelana, tajemnicą nie są — tłumaczył Piątkiewicz. — Dom ten starożytny i zasłużony szanując, nie chcąc spokoju czcigodnego starca zamącić, wierzyciele hamują się, folgują, dają uprosić. Przecież przyjdzie tej powolności koniec, panie hrabio.
Mościński słuchał, coś rozmyślał i za rękę chwycił nagle Piątkiewicza.
— Tak, to wszystko prawdą być może, pozwalam, — rzekł — ano, proszę i błagam waćpana, powiedzże też mi, co za miłość bliźniego osobliwsza, gorliwość heroiczna, bezprzykładna o cudze dobro dbałość napędziła tu pana, abyś bezinteresownie zdejmował łuskę z moich oczów i przedsiębrał uratowanie mię z tej topieli? Wszystko rozumiem, tylko tego zrozumieć nie mogę.
Piątkiewicz lekko się zarumienił.
— To nie jest wcale bezinteresowność heroiczna, — odparł spokojnie — to fakt, który się tak prosto po ludzku tłumaczy, iż dzieckoby zrozumiało, poco ja tu, reprezentując pewną masę wierzycieli, do hrabiego przyszedłem. Jeśli hrabia wydasz swą córkę za księcia Brańskiego, będziesz rodowych posiadłości jego bronił, a my je właśnie z licytacji korzystnie kupić mamy nadzieję. Czy jasno?
— Bardzo jasno — odpowiedział hrabia głosem złamanym. — Lecz godziż się to? godzi?
— Co? odebrać dług swój? — spytał Piątkiewicz — wziąć ziemię niedołężnie zagospodarowaną i z niej wyciągać korzyści, jakie dać może przy pracy, a których zapuszczona i zaniedbana nie da nigdy? Książęta są najczcigodniejsi ludzi, nie przeczy nikt, ale to są posągi, siedzące na grobach, cudnie rzeźbione przez wielkiego mistrza, wielkiego stylu znakomite dzieła, szkoda tylko, że się nie ruszają. Daj im pan dwa razy taki majątek i kapitały, pojadą ich używać zagranicę, otoczą się zbytkiem, siądą marzyć i wzdychać, a poczekawszy, chwasty pola zarosną i pieniądz się w mgłę rozpłynie.
— Waćpan jesteś niesprawiedliwy względem nich, — oburzył się hrabia — to są deklamacje demagogów, ja to znam. Książęta stracili nie swą winą majątki, przyczyniły się do tego okoliczności, naostatek ich powołanie było inne, a nie robienie marnych pieniędzy. Tacy ludzie jak ja, hreczkosieje, — dodał hrabia — są do tego stworzeni, to nasza rzecz.
— A zatem — uśmiechając się i zagarniając papiery swoje, rzekł Piątkiewicz.
— Zatem, zatem nic, ja nie wiem; zostaw mnie pan, bym się namyślił, rzeczy są wielkiej wagi — chmurno począł hrabia, przechadzając się ciągle po pokoju.
— Spełniwszy, co mi sumienie kazało, — kłaniając się, dokończył przybyły — mam honor...
— Za pozwoleniem! adres pański? — pochwycił hrabia. — Czy wyciąg hipoteczny możesz mi pan zostawić?
— Nie, — zimno, chowając go do kieszeni, odpowiedział adwokat — możesz go pan kazać wyjąć i sprawdzić. Co do mojego adresu, jestem prawnik, wszyscy mnie tu znają. Pierwszy lepszy dorożkarz powie hrabiemu. Do nóg upadam.
Mościński skłonił się lekko, a gdy się obejrzał, już owego Piątkiewicza nie było i turkot karety w dziedzińcu zwiastował, że musiał odjechać. Hrabia, łzy mając w oczach, rzucił się na kanapę.
W godzinę potem służący, oznajmiając odwiedziny księcia Roberta, zastał go jeszcze na tem samem miejscu, ze wzrokiem osłupiałym i rękami załamanemi, nie mogącego zebrać myśli i postanowić co pocznie.
Słabym głosem kazał prosić księcia Roberta, który w chwilę potem wszedł krokiem mierzonym do pokoju.
Witając się, w milczeniu spojrzeli na siebie; książę spostrzegł nadzwyczajną zmianę w twarzy hrabiego i pomyślał, że pewnie wczorajszy wypadek w teatrze musiał ściągnąć jego uwagę, a może i zasłyszeć mógł coś o nim; hrabia znalazł też księcia bladym, zmęczonym i jakby przelękłym. Położenie ich wzajemne było nadzwyczaj przykre. Nierychło Mościński się zdobył na wypowiedzenie głosem słabym:
— Niechże książę siada.
— Czyś hrabia nie chory?
— A tak, tak, czuję się dziś niedobrze, sam nie wiem, co mi jest, ale jakbym był słaby. To powietrze miejskie... ja do wsi przywykłem, życie odmienne... czuję się nieswój.
— Może potrzebaby lekarza?
— O! nie, to samo przejdzie — pośpiesznie dorzucił hrabia, ciągle się przypatrując księciu i wzdychając mimowoli.
Zamilkli potem i rozmowa się żadna zawiązać nie mogła; hrabia począł ważyć to, co mu nieznajomy mówił i znalazł, iż należało wprzód sprawdzić jego twierdzenia, nimby księciu o tem coś wspomnieć można. Wszakże mogły to być tylko złośliwe jakieś bajki i plotki.
Postanowił zostawić wszystko in statu quo, nie dając poznać po sobie, iż coś doszło do jego wiadomości, a zasięgając wprzód lepszych i pewniejszych informacyj. Zadzwonił więc na służącego, aby zapytał pań, czy księcia przyjąć mogą, a sam, pod pozorem ubierania się, wyszedł, gdyż panna Alfonsyna kazała powiedzieć, że natychmiast będzie w salonie.
Wróciwszy do brudnej swojej izdebki, hrabia naprawdę płakać począł; kochał dziecko swoje, a czuł, iż trochę nierozważnem postępowaniem mógł zachwiać jego przyszłość.
— Poco mi było iść na tę sufraganję, poco do nich zajeżdżać, dać się im zbliżyć, poznać i jeszcze pomagać jej biednej do zakochania się w człowieku, który jej nigdy może kochać nie będzie? Tego sobie nigdy nie przebaczę! Biedne dziecko moje jedyne! pierwsza miłość! a to człowiek wyżyty, ostygły!
Łamał ręce i rozpaczał. Chciał natychmiast iść, radzić, rozpytywać się, lecz do kogo? Napróżno szukał w głowie imion starych przyjaciół i znajomych, żadne się nie nastręczało. Z gorączkowym pośpiechem począł się ubierać, bo mu na myśl przyszło, że dobrzeby było zbytniemu zbliżaniu się młodych ludzi przeszkodzić, — a zastał ich właśnie sam na sam, gdyż miss Burglife umyślnie była odeszła, by Alfonsynce nie zawadzać. Ale książę Robert stał smutnie oparty o komin, a Alfonsyna, siedząc na fotelu, badając zbladłą twarz, oczy w niego trzymała wlepione.
Nadejście ojca, który udawał już teraz zdrowszego i spokojniejszego, smutne to tête à tête przerwało. Usłyszawszy głos hrabiego, miss Burglife pośpieszyła z drugiego pokoju. Książę Robert, krótko bardzo zabawiwszy, pożegnał się i wyszedł. Hrabia, nie wiedząc jeszcze, co pocznie, pędzony tylko niepokojem, natychmiast wybrał się także na miasto.

Od owdowienia swego hrabina Natalja usunęła się była od świata; wdziała żałobę i chodziła czarno, ograniczyła się szczupłem kółkiem znajomych, zamykając drzwi złotej młodzieży, która się do niej cisnęła, mając nadzieję pozyskania łaskawych względów. Zaszła w niej zmiana zupełna, którą sądzono zrazu przemijającą, ale się okazała trwalszą, niż prorokowano. Nie było w osamotnieniu tem przesady, nie czuć było popisu — zaczęto się więc dorozumiewać, że to, co zrazu miano za kaprys i drożenie się z sobą, było istotną duszy potrzebą.
Hrabina Natalja pozostała obojętna dla świata i prawdziwie wdową, w całem znaczeniu tego wyrazu, nietylko po mężu, którego kochać nie mogła, ale po złudzeniach i dramacie serca. Przyjmowała osób niewiele, pokazywała się rzadko; czasem widywano ją w teatrze, często bardzo w kościele. Pobożność jej wszakże nie miała tej cechy namiętnej, przesadnej, popisowej, która zawsze oznacza chłód serca, a rozgorzenie głowy. Znajdowano ją do niepoznania zmienioną. Uboga z siebie, żyjąc tylko z zapisu męża i odziedziczonej po nim pensji emerytalnej dosyć znacznej, dom swój postawiła na stopie przyzwoitej, nie wykwintnej, raczej skromnej, niż pańskiej. Nie było i w tem przesady żadnej, żadnego popisu, ani z zamożnością, ani z ubóstwem.
Zmiany te, które przeżyły naznaczone im przez wszystkich trwanie i stałą przybrały cechę, wiele osób surowych zasad, dotąd stroniących od kobiety, do której imienia wiązało się wspomnienie głośnej awantury, zbliżyły do niej i przejednały z nią. Hrabina Natalja ani szukała, ani zbyt unikała towarzystwa. Opowiadano tylko, że wszelkie próby adoratorów wskrzeszenia w sercu jej uczucia żywszego, zbywała pogardliwem i obojętnem milczeniem. Nakoniec musiano powiedzieć sobie, że się wyrzekła wszystkiego, coby pokój, którego szukała, zamącić mogło.
Była jeszcze w tym wieku, w którym piękność kobieca rozwija się w pełni i dochodzi do najwyższego blasku; cierpienie nadało jej urok nowy, nie ujmując żadnego z wdzięków, któremi dawniej czarowała. Powaga, jaką się oblokła, skromność, chłód nawet dwoiły nieprzystępną jej piękność, zdającą się pogardzać światem i nic nie żądać od ludzi. Artyści nie mogli się napatrzyć tej idealnej twarzy; młodzieńcy, którym pierwszy wysypywał się puszek, pierwiosnki natchnień poetycznych składali potajemnie u stóp tego anielskiego posągu.
Ci, którzy mieli szczęście bywać w jej domu, a wybranych liczba była bardzo mała, opowiadali o jej życiu zajętem czytaniem, muzyką, robotami kobiecemi i czynnym udziałem w Towarzystwie Dobroczynności. Dawniej dowcipna i sławna z iskrzącej się rozmowy, w której rzadko jej kto mógł dotrzymać, hrabina Natalja stała się teraz milczącą, małomówną, nawet rzadko okazywała, by ją przedmiot jaki żywiej obchodził. W twarzy, mowie, ruchach jej malowała się rezygnacja spokojna, pod którą domyślać się było można jakichś dogorywających ruin, zniszczenia i ciężkiej ducha żałoby.
Lekceważenie ogółu poczęło się zwolna na korzyść hrabiny zmieniać w szacunek dla niej, we współczucie i uznanie zasługi tej walki, z której wyszła zwycięsko.
Książę Robert od ostatniego pobytu swojego, od rozgłośnego pojedynku i choroby, ani razu nie pokazał się w Warszawie — zapomniano o nim trochę, tak że gdy się teraz ukazał, obudził powszechne zajęcie. Nikt jednak ani śmiał o nim wspominać przed hrabiną, która, przybywszy do teatru przypadkiem, zobaczyła go zupełnie niespodzianie i to było powodem jej omdlenia wobec zbyt licznych widzów, ażeby niepostrzeżone przejść mogło. Omdlenie to wywołało sądy, domysły, zdania i rozprawy najrozmaitsze. Przyjaciele i nieprzyjaciele hrabiny nosili się z niem, gardłując namiętnie, broniąc lub potępiając.
Nazajutrz nawet z najserdeczniejszych przyjaciółek jej nikt dowiedzieć się o zdrowie nie przybył. Dom był zamknięty, hrabina zachorowała, wiedziano, że nie przyjmowała nikogo, na księcia Roberta skierowały się oczy ciekawe i, gdyby to było podobieństwem, śledzonoby każdy krok jego. Dla wszystkich zagadką było niesłychanie zajmującą, czy w sercu księcia zagasło na wieki uczucie i wspomnienie, czy się ono nie mogło odrodzić, jakie będzie dalsze postępowanie Natalji i t. p. Miano jej wogóle za złe, iż uległa wzruszeniu, że skompromitowała się tak okrutnie omdleniem. Wszystkie dawne uprzedzenia przeciw niej wróciły. Złośliwe kumoszki, uśmiechając się, szeptały, iż zawsze były tego przekonania, że pokuta była tylko dobrze odgrywaną komedją. Przyjaciółki wzdychały, bronić nie śmiąc. Z natężoną uwagą czekano.
Nazajutrz księcia widziano w ulicy, dośledzono, że jeździł do hrabianki; ciekawość rozbudzona, w braku pokarmu, gryzła wędzidło i rzucała się na najśmielsze przypuszczenia. Słyszano, że do hrabiny Natalji wzywano doktora, nie można tylko było dojść którego, bo niezawodnie zachorowałoby kilka osób, by go wezwać i wyspowiadać.
Wypadek w teatrze zwrócił też powszechną uwagę nietylko na księcia Roberta i hrabinę Natalję, ale na Mościńskich także. Imię ich powtarzano sobie i wiadomości o rodzinie chciwie chwytano. Znaleźli się starzy znajomi, których właśnie tak pragnął znaleźć hrabia, potrzebując rady i pomocy.
Pomiędzy nimi najwięcej dawniej zbliżony do hrabiego był pan Aureli Zaręba Zarębski, majętny obywatel, niegdyś sąsiad Mościńskiego, dopóki się nie wyniósł na Podole, wdowiec, który, wyposażywszy dzieci, zamieszkał w Warszawie, pragnąc resztę dni spędzić swobodnie. Był to człowiek już niemłody, chociaż tajemnicę lat swych starannie ukrywał, niegdyś słynny z piękności mężczyzna, a w późnym wieku jeszcze bardzo szlachetnych rysów i szykownej postawy. Ta piękność, z której był głośny i z której, jak pocichu mówiono, umiał swego czasu korzystać, stanowiła jego wybitny przymiot, nie mógł więc o niej, choć sześćdziesiątletni, zapomnieć. Ubierał się zawsze po młodemu, trzymał prosto, wysilał na ruchy swobodne, jeździł konno i przekładał towarzystwo wesołej młodzieży nad inne. Był on nestorem i ulubieńcem złotych paniczów, ich wyrocznią, ich bożyszczem. Poufale zwano go Rębusiem i wszyscy kochali Rębusia, bo gdyby nie lekkomyślność, źle się godząca z siwemi, a nawet farbowanemi włosami, był to bardzo dobry człowiek, raczej fanfaron zepsucia, niż istotnie zepsuty. Udawał on wietrznika, chociaż nim rzeczywiście nie był. Ciężyła mu już ta rola, a porzucić jej jakoś żal było, bo cóżby wreszcie na świecie robił?
To mu nadawało wziętość, to stanowiło jego sławę. Dzieci płaciły mu kilkadziesiąt tysięcy, które przeżywał wesoło, rozpożyczał wiecznie zgłodniałym koleżkom, lub szafował na coroczne wycieczki do wód, bez których obejść się nie mógł. Rębuś bywał wszędzie, począwszy od zamku, aż do najmniej znanych salonów; uprzejmy był i przystępny, wiedział nowiny najświeższe, znał, kogo tylko znać było można, należał do obu resurs, nie wyłączał się od żadnych kwest i loteryj, gotów był służyć, gdzie go tylko zażądano, i umiał sobie pozyskać tak dalece serca ogółu, iż mógł być pewny, na wypadek śmierci, kilkotysięcznego orszaku na Powązki, nawet w słotę i błoto.
Mościński znał pana Aurelego jeszcze za młodych czasów jego donżuańskich, zapomniał o nim, a nie domyślał się, że go znajdzie w Warszawie. Jakież było podziwienie hrabiego i radość, gdy przechodząc koło Lourse’a, uczuł rzucającego się w jego objęcia Aurelego, któregoby był nie poznał, gdyby mu się nie przypomniał.
Zaręba także nie domyśliłby się dawnego przyjaciela w otyłym obywatelu, gdyby mu go wczoraj nie pokazano w teatrze.
— A! jakże jestem szczęśliwy, że cię spotykam, — odezwał się hrabia, chwytając go pod rękę — a to mi cię Pan Bóg, Opatrzność zesłała. Mój Aureli, nie wiesz, nie wiesz, jak mi w porę przychodzisz.
Popatrzyli na siebie.
— Ty się nie zestarzałeś, nawet włosy ci nie posiwiały, — zawołał Mościński — a ja!...
— Ty lepiej wyglądasz ode mnie, — rozśmiał się stary — ale około siebie, jak ja, chodzić nie umiesz. Ja jestem potajemnie siwiuteńki, tylko wody odradzającej używam. Nieprzyjemna rzecz świecić włosami białemi. Ale cóż ty tu robisz? słyszałem, żeś przybył z córką i mówią, że z przyszłym jej narzeczonym.
Mościński zaczął rękami trząść i przeczyć całym sobą. Uderzył wyraz jego twarzy poczciwego Zarębę.
— Czyś nie chory?
— Nie, ale jako staremu przyjacielowi wyznać muszę, że mam strapienie wielkie; jeżeli zachowałeś mi dawne uczucie, a masz chwilę czasu, jedźmy do ciebie.
— Najchętniej.
Dorożka, którą wzięli pod teatrem, dowiozła ich prędko na Nowy Świat, gdzie w połowie pierwszego piętra, bardzo ładnie po kawalersku urządzonej, mieszkał pan Aureli. Usadowił zaraz w wygodnym fotelu Mościńskiego, drzwi zamknął, służącego postawił na straży, i dobył cygara.
— No, teraz mów! — odezwał się — słucham i jestem na twe rozkazy.
— Ale najprzód dłoń i słowo, że to zostanie między nami.
— Słowo i dłoń — bądź spokojny.
Mościński się obejrzał i zawołał po chwili:
— Jak mnie widzisz, jestem najnieszczęśliwszym z łudzi: wpadłem w awanturę, z której nie wiem, jak wybrnę. Chciał los nieszczęśliwy mój, żebym po drodze wstąpił do książąt Brańskich. Są mi dalekimi krewnymi, a ani o ich stanie majątkowym, ani o księciu Robercie nie wiedziałem nic. Jedynaczkę mam córkę, książę się o nią począł starać, a tu — dowiaduję się...
Mościński zamilkł, trąc czoło i wzdychając.
— Przyjacielu stary, — dodał — na miłość Bożą cię zaklinam, mów mi o nich, co wiesz, objaśnij, radź!
— O cóż ci idzie? — spytał Zaręba. — Książęta Brańscy są źle w interesach, to wiadomo powszechnie, książę Robert miał ongi romansik z hrabiną Natalją, o tem wróble na dachach świergoczą: ale Brańscy są piękną i zacną rodziną, książę Robert jest pełnym szlachetności młodzieńcem, czegóż ty chcesz?
— Ale oni są doszczętnie zrujnowani! — krzyknął Mościński.
— O tem cię nie potrafię objaśnić, a zresztą, nie wiem, kto dziś nie zrujnowany.
— Znasz mecenasa czy adwokata Piątkiewicza?
Pan Aureli, który znał wszystkich w Warszawie, począł powtarzać to nazwisko, poszedł do kalendarza dla sprawdzenia i — rzekł po chwili:
— Mogę ci zaręczyć, że żadnego tego nazwiska prawnika w Warszawie niema.
— Mówił mi, że go wszyscy znają.
— To bezczelnie kłamał.
Mościński opowiedział szczegółowo całą swą ranną przygodę z owym Piątkiewiczem; Aureli dziwnie głową kiwał.
— To jakaś intryga, — rzekł — człowiek z nazwiskiem fałszywem, zatem cała rzecz podejrzana.
— Cóż mówisz na wczorajszy skandal w teatrze?
— Jest to zapewne wypadek bardzo smutny, szczególniej dla tej biednej hrabiny Natalji, którą ja czczę i wielbię, ale cóż temu książę Robert winien, że takie pasje obudza?
— Lękam się bardzo, — zniżywszy głos, mówił Mościński — żeby mi się córka nim nie zajęła, to człowiek złamany, wyżyty!
— Przepraszam cię, — przerwał Aureli — my jego życie doskonale znamy; hrabina Natalja była jego pierwszą i ostatnią słabością. Był młody, zakochał się, strzelał, odchorował, usunął, cóż naturalniejszego? Gdzie tak wielka wina? Dlaczegoby teraz i kochać nie mógł poczciwie, i być najlepszym mężem?
— Ale oni są bankrutami!
Aureli ruszył ramionami.
— O tem nie wiem, — dodał — może to być, a może przesadzają, zainformuję się łatwo. Jednak imię piękne, człowiek uczciwy, a jeśli się córka nim zajęła, niema co, il faut passer outre. Znam Roberta z dawniejszych czasów; choć mówią, że się wielce odmienił, że stetryczał, ostygł, ale to był gorącego serca, wielkiej prawości, prawdziwie rycerskiego charakteru chłopiec. Rodzina godna szacunku. Gdzie ty dziś znajdziesz dla córki i familję i człowieka, któryby lepsze dał rękojmie szczęścia?
Mościński się zamyślił.
— I powiadasz, że żadnego Piątkiewicza niema na świecie?
— Przynajmniej takiego, jak mówisz, tu u nas niema. Piątkiewicz, któryby jeździł karetą? Ależ ja znam wszystkich, co karetami jeżdżą, co do jednego, żaden mecenas nie używa karety, wszyscy chodzą pieszo, lub skromną obywają się dorożką. O córce twej wszyscy wiedzą, że ma znaczny posag i jest jedynaczką, gołych i zrujnowanych paniczów coniemiara, to się łatwo tłumaczy. Chcą księcia Roberta usunąć, a podsuną ci innego jakiego pozłacanego młodzieńca.
— Cóż tu począć? — westchnął Mościński.
— Nic, nic, — zostawić rzeczy jak są, aby się same wyklarowały, nie zrywać, nie widzieć, czego nie jesteś zmuszony, córki nie trwożyć. Zresztą ja przy tobie, — dodał Zaręba — biorę cię w opiekę, całe miasto znam, rachuj na mnie, nie dam cię wprowadzić w matnię. Dziś sprawdzę Piątkiewicza, jutro przywiozę ci różnych wiadomostek wór pełny.
W ten sposób uspokoiwszy Mościńskiego i dawszy mu się zaprosić na śniadanie u Bouoquerela, Zaręba odprowadził go w weselszym nieco humorze do domu. Na obiad wczoraj jeszcze był zaproszony książę Robert, ale się słabością chwilową wymówił.
Nowym to niepokojem nabawiło hrabiego, pokrył go jednak przed córką. Wieczorem pojechali do teatru — Robert się nie ukazał.
Po teatrze hrabia kazał się zawieźć do niego.
Zastał go nad otwartą książką, bladego, przybitego, lecz z rozmowy ostrożnej niczego się dobadać nie umiał, oprócz że był cierpiący, co zresztą z twarzy nawet było widoczne.
Po odjeździe gościa, który zabawił krótko, Robert chodził dopóźna po swoim pokoju i nad ranem dopiero znużony poszedł na spoczynek. Twarz blada Natalji stała przed jego oczyma, słyszał jej krzyk, nieprzezwyciężona jeszcze miłość ciągnęła go ku niej, lecz z tą namiętnością walczył mężnie, kilka razy w ciągu tego dnia chciał już biec do niej, ale wspomnienie ojca, rodziny, obowiązków wstrzymało go. Lękał się jednak samego siebie i czuł, że najbezpieczniejsze było uciec z Warszawy, wrócić do Brańska. Przewidywał, że Natalja może odezwać się, napisać do niego i jednem słowem złamać najmocniejsze jego postanowienie. Cierpiał okrutnie.
Chociaż dłuższa znajomość z Alfonsyną dozwoliła mu bez widocznego przymusu znosić jej towarzystwo, być uprzejmym i grzecznym dla niej, czuł niezwyciężony wstręt ku niej, drażnił go głos jej, niecierpliwił widok, przestraszała okazywana czułość. Brzydził się kłamstwem i uczucia wcale zmyślać nie umiał, nie silił się więc na okazywanie miłości, lecz młode dziewczę brało ten chłód za wymaganą w wyższem towarzystwie formę i niemal się cieszyło poszanowaniem a nieśmiałością, jaką budziło. Miss Burglife utrzymywała ją w tem przekonaniu, sądząc, że się ojcu i książętom najlepiej przysługuje. Widziała ona lepiej od swej wychowanki brak uczucia w księciu, obojętność i zimną tylko grzeczność, ale czuła się w obowiązku zaręczenia Alfonsynie, iż tak zwykle na wielkim świecie się kochają i dopiero po ślubie następuje wybuch długo ukrywanej czułości. Dlatego, tłumaczyła ona, młodzi małżonkowie natychmiast zwykle udają się w podróż, ażeby pierwszych wynurzeń przywiązania niczyje nie dojrzało oko. Alfonsyną z każdym dniem mocniej zakochana była w księciu Robercie i wyznała przed przyjaciółką, iż żyćby bez niego nie mogła.

Życie w Brańsku szło niezmiennym porządkiem swym, brak tylko księcia Roberta zostawił w niem próżnię, która się wszystkim czuć dawała. Od wyjazdu jego nie było nawet listu, co książę szambelan synowi miał bardzo za złe. Generał starał się to wytłumaczyć znaną poczt nieregularnością i wielkiem zajęciem młodego księcia. Panna Alfonsyną też, która przyrzekła pisać do księżniczki Stelli, milczała dotąd. Za każdym przybywającym z poczty posłańcem napróżno się o korespondencję dopytywano. W rozmowach swych z generałem szambelan już o przyszłości mówił, jako o rzeczy pewnej i postanowionej, nie wątpiąc na chwilę o ożenieniu księcia Roberta. Przyznając sobie prawo stanowienia o rodziny losach, zawczasu żądał wyprzedaży dóbr na Podolu, a nabycia dokoła, dla przyłączenia do Brańska, wszystkich majętności niegdyś do niego należących.
Nie domyślał się wcale stary stanu własnych interesów. Gdy je synowi oddawał, były już długi znaczne, ale te on wedle własnego programu miał za spłacone i rachował, że nawet cośby już kapitału zapaśnego zostać było powinno. Nie śmiano go wyprowadzać z błędu. Po długiem oczekiwaniu nadszedł list ceremonjalny od hrabiego, pisany przed wypadkiem w teatrze i odwiedzinami Piątkiewicza, oraz bilecik na najśliczniej przyozdobionym cyfrą i koroną papierku, od Alfonsyny do Stelli. W obu, oprócz komplimentów i ogólników, nic nie było; Robert nawet do siostry nie pisał.
Cały dwór tymczasem razem z szambelanem budował zamki na lodzie, począwszy od księcia Serafina, aż do Burskiego. Wincentowicz przemyślał o fajerwerku z cyframi na przenosiny, nie wątpiąc, iż starym zwyczajem uroczyste przenosiny odbyć się muszą. Szambelan wcześnie obradował o apartamencie państwa młodych, sprzeczając się nieco z generałem, który chciał im dać pokoje na pierwszem piętrze.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana, w czasie modlitwy generała odmawiającego swe officium, wpadł do niego Gozdowski tak zmieszany, blady i wylękły, że nierychło potrafił przyjść do słowa. Książę generał wstał od klęcznika, przeżegnał się, popatrzył na niego i w pierwszej chwili, widząc to pomieszanie, zapytał go:
— Czy się pali?
— Panie generale, o! bodajby się paliło! — krzyknął Gozdowski, składając ręce.
— Nieszczęście jakieś, mów, mów!
— Nie wiem, co obudziło naszych wierzycieli, — zawołał plenipotent — patrz pan, na najbliższy termin wszystkie należytości wypowiedziane, pozwy o wypłaty pokładzione. Siedzieliśmy spokojnie, w jednej chwili piorun spada nam na głowy. Ja tego nie pojmuję nawet!
— A ja to doskonale pojmuję, — odezwał się generał — ludzie już wiedzą o przyszłem ożenieniu się Roberta, każdy chce odzyskać, co włożył; to są strachy na Lachy.
— Lecz niektóre terminy są nadzwyczaj bliskie: jeśli nie zapłacimy, nastąpią tradycje i subhasty.
— Jakiż waćpan jesteś krótkowidzący, — odezwał się stary wojak — nim formy sądowe się dopełnią, Robert się ożeni i my zapłacimy wszystko. Tylko, na miłość Bożą, nie strasz pan i nie mów nic mojemu bratu. On o długach nie ma wyobrażenia, toby go okrutnie dotknęło.
— A cóż mam począć? — rzekł Gozdowski.
— Nic, milczeć i czekać. Ożenienie się księcia Roberta pewne, a z hrabią ja wszystko ułożę.
— Ale panie generale, czy hrabia zna stan naszych interesów?
— Coś mu się o tem napomknęło, że kilkakroć potrzebować będziemy; to dla niego bagatela.
Gozdowski nie wiedział już, co mówić dalej, ale nie uspokoiło go to tak dalece. Prawdę rzekłszy, generał dodawał odwagi Gozdowskiemu, a sam trochę się strwożył, tego jednak nigdy po sobie nie pokazywał.
— Więc pan generał sądzi, że to nie jest groźne?
— Bynajmniej. O jakąż sumę pozwani jesteśmy?
— O wszystkie! — zawołał Gozdowski. — Ja nie wiem, co się tym ludziom stało! To zmowa! To rozbój! Niechby jeden, dwóch wypowiedziało — ale wszyscy!
— Wszyscy? — powtórzył generał. — To nic, to nic, należy się pilnować formalności i czekać.
— Ale wszystkich terminy przeszły, — odparł Gozdowski — długi są niezaprzeczone, a ja w kasie nie mam ani grosza.
— Widzisz, — ofuknął generał — widzisz, jak jesteś nieopatrzny; a jakże to może być, ażebyś tak bez grosza w kasie mógł pozostawać?
Gozdowski zdumiony słuchał i nie wiedział, co odpowiedzieć, generał z powagą wielką mówił dalej:
— Pan kochany opuściłeś się trochę. Jak można przy takich dobrach nie mieć pieniędzy? Widzisz, to wina twoja.
— Panie generale, pan chyba żartujesz, — zaczął plenipotent, — rachujże pan, co te dobra czynią, a jakie są potrzeby dworu. Płacimy panu szambelanowi dwadzieścia kilka tysięcy rocznie, podatki, procenty, utrzymanie sług i oficjalistów, należność pańska, pensja księcia Roberta, księżniczki. To nigdy nie może się opędzić bez zaciągania długów.
— Już ty mi tego nie mów, — łagodnie odparł generał — to wszystko prawda, ale dobra ogromne i starczyć powinny. Opuściłeś się.
— Panie generale...
Generał przybrał postawę chmurną.
— Panie generale, ja nie widzę ratunku! — krzyknął Gozdowski. — Trzeba wysłać sztafetę do hrabiego, wszystko mu wyznać i żądać śpiesznej pomocy, inaczej licytować nas będą.
— Weź waćpan adwokata.
— Żaden w świecie nas obronić nie może.
— Jakże można było dopuścić do tego? — ofuknął książę generał z wyrzutem. — To wina pańska.
— Przypomnij pan generał sobie, że ile razy przestrzegałem, nie chcieliście mnie wierzyć.
— Ja waćpanu i teraz nie wierzę, — odezwał się książę — to są strachy na Lachy. Nie ważą się. Cały kraj potępiłby ludzi, coby się ośmielili napaść na nas tak i wydzierać nam ojcowiznę! To nie może być, powiadam waćpanu. Oni znają słabość pańską i chcą z niej korzystać.
— Nie pozostaje mi więc nic, — rzekł Gozdowski — tylko w niebytności księcia Roberta, zdać w ręce pańskie moją plenipotencję.
— A! za pozwoleniem, — począł generał — piękna rzecz, nawarzywszy piwa, zostawić je nam do wypicia.
Gozdowski się za głowę pochwycił.
— Zatem posyłam do księcia Roberta.
— Ani mi się waćpan waż! — żwawo począł generał. — Proszę tego nie czynić, przestraszyłoby go to bezużytecznie i przeszkodziło mu w staraniu o pannę, odbierając swobodę umysłu.
— Potrzeba przecież coś radzić.
Książę pochodził po pokoju.
— Niema nic do czynienia, — rzekł — trzeba mieć cierpliwość... hrabia posiada kapitały.
— Ale hrabia...
— Dosyć, — przerwał stary kawaler maltański — proszę czynić, com powiedział i nic nadto. Mój kochany Gozdowski, — dodał, mięknąc — nie gniewaj się, byłeś nieopatrzny, mam w Bogu nadzieję, że to się poprawi wszystko, idź, milcz i nie obawiaj się. Niech wierzyciele czynią, co chcą, waćpan temporyzuj i kroków stanowczych nie przedsiębierz żadnych. Nadewszystko zaś proszę, aby ani księżniczka, ani, uchowaj Boże, pan szambelan o niczem się nie dowiedzieli. Ja sam napiszę z należytemi ostrożnościami do księcia Roberta.
Nieszczęśliwy rządca chwycił się za głowę, chciał jeszcze coś mówić, ale na dany znak generała zamilkł i powoli się powlókł do dworku. Tu przyszedł mu na myśl pan Zenon, kazał co najprędzej zaprzęgać do bryczki i popędził do folwarku o milę odległego, który dzierżawił stary Żurba.
Był to najpiękniejszy niezaprzeczenie kawał ziemi z całych dóbr brańskich.
Stary Grzegorz Żurba, który się tu przed laty dostał z małym bardzo kapitalikiem, pracą i skrzętnością oraz pomocą książąt dorobił się na nim majątku — zagospodarował niemal jak na dziedzictwie. Nie znać tu było żadnej elegancji i wykwintu, ale pilne gospodarstwo i dobry byt czuć było wszędzie. Mieszkalny dom, przerobiony ze starego folwarku, otaczał sad owocowy i ogrody warzywne; tylko jedna altana lipowa z dawnych czasów zdawała się stać dla ozdoby, i z tej jeszcze pszczoły do niedalekiej pasieki miód zabierały. W dziedzińcu, okolonym płotem bardzo porządnym, mieściły się tuż zabudowania folwarczne, stodoły i owczarnie. Żurba miał wszystko pod okiem i cały też folwark we wzorowym był utrzymany porządku.
Owdowiawszy, a córkę oddawszy księżniczce Stelli za towarzyszkę, Żurba sam się tu rządził długo, odniedawna dopiero dostawszy w pomoc syna. Pan Gozdowski, człek przy panach wzrosły i do ich obyczajów nawykły, spoglądał zwykle zgóry na Żurbę i mówił o nim, że to człek prosty, ale poczciwy. Poczciwym się zaś zwał, bo na zawołanie pieniędzy pożyczał i o zwrot ich nie dokuczał wcale.
Teraz, gdy straszliwe Mane-Tekel-Fares błysnęło przed oczyma pana Gozdowskiego, gdy okazało się, że z generałem nie było co mówić nawet, przerażony plenipotent śpieszył na radę do Żurbów. Pan Zenon był biegłym prawnikiem.
Bryczka zatrzymała się przed gankiem, starego nie było w domu, wyszedł Zenon. Rzadki to był gość pan Gozdowski; z Brańska przyjeżdżali tu czasem książęta na podwieczorki, ale Gozdowski rzadko odwiedzał dzierżawcę, znajdując, że tam u niego ani poczciwego kieliszka wina, ani dobrej herbaty napić się nie było można. Do tych zaś wygódek stary smakosz, popsuta gęba, wielką, zbyteczną przywiązywał wagę.
Zdziwił się pan Zenon, zobaczywszy go o tej porze i z twarzy zaraz wymiarkowawszy, iż go jakaś niedobra wiadomość lub bieda sprowadzała. Weszli do środka.
— Panie Zenonie kochany, — odezwał się, padając na kanapę, Gozdowski — przybiegłem po radę: jesteśmy najokropniej zdradzeni przez wierzycieli. Weź papiery, patrz! Naraz pozywają nas wszyscy, to spisek! Szambelanowi o niczem wspomnieć nie można, generał nic rozumieć nie chce, ja głowę tracę, a księcia Roberta niema. Cóż tu robić?
Nic nie odpowiadając, Zenon wziął papiery do ręki i począł je rozpatrywać, wkońcu z widocznem wzruszeniem spojrzał na Gozdowskiego, który wyroku czekał, i rzekł:
— Interesa są fatalne, o tem jednak ja wiedziałem oddawna i byłem poniekąd przygotowany. Przyznam się wszakże, iż tak złemi ich sobie nie wyobrażałem. Nie widzę innego środka: przekaż pan na mojego ojca, zbierzemy, co mamy, oddamy wam, zepchniecie przynajmniej co najpilniejsze — reszta, widząc, że kredyt macie, poczekać może.
— Tak, to doskonała myśl, to zbawienny środek — ściskając go, począł Gozdowski. — Wyście ludzie anielscy, ja zawsze na wasze złote serce rachowałem, wy nas wyratujecie.
— Idzie o to, co mój ojciec ma i co dać może — zimno odparł Zenon.
Rozmowa wszczęła się o Brańsku, o sprawach, o projektowanem ożenieniu. Gozdowski opowiedział o swem rannem z generałem spotkaniu.
Tymczasem i stary Żurba z pola, wózkiem, którym się sam powoził, starą swą klaczą gniadą nadjechał w szarej kapocie i długich butach kozłowych. Jak tylko zobaczył plenipotenta, domyślił się czegoś niedobrego, bo wiedział, że do niego tylko się w biedzie udawano. Podszedł ku niemu żywo.
— A cóż tam słychać w Brańsku? przynajmniej wszyscy zdrowi?
— Kochany ojcze, — wtrącił Zenon — zdrowi wszyscy, ale oto rzecz taka... trzeba ratować książąt.
W kilku słowach opowiedział, co się święciło; stary słuchał z uwagą i spokojem. Już pod koniec przemówienia synowskiego począł szukać kluczów w kieszeni.
— Zobaczymy, co tam w domu jest, — rzekł — tu niema co rozmyślać, trzeba głowę bodaj zastawić, a ratować ich od zguby, ale ja wam niewiele dać mogę. Wytrząsłszy wszystkie szufladki, z pod serca dobywając, znajdę może sto tysięcy, a co wam po tej kropli w morzu?
— Zyskamy na czasie! — zawołał Gozdowski. — Zbawicie nas!
— Ano, niema co i rozmyślać — dodał stary, idąc do biurka. — Zenon każe podać śniadanie, a ja przeliczę listy zastawne; książętom winienem wszystko, niema, czegobym dla nich nie uczynił. Tylko proszę asandzieja, — rzekł ciszej — żeby im o tem nie wspominać, żeby oni mi tam nie dziękowali, bo mnie to konfunduje. To najprostsza rzecz w świecie, niema o czem mówić.
Z tą prostotą serdeczną Żurba poszedł, włożywszy okulary, liczyć pieniądze, syn mu pomagał. Gozdowski drżącą ręką kwit naprędce napisał, śniadania nie czekał i wyniósł się, ponawiając dziękczynienia.
— No, teraz, — odezwał się do syna Żurba, stojąc w ganku i poglądając za odjeżdżającym — jestem już goły, jak tego dnia, gdym obejmował gospodarstwo, ano, zawsze wiele zyskałem. Dzieci się wychowały, przeżyło się kawał czasu poczciwie, Antonina niczego nie potrzebuje, bo ma posag w głowie, ty jesteś prawnikiem i chleba ci nie zabraknie, póki ludzie pieniać się będą, a tym nieszczęśliwym naszym książętom pomóc to prawdziwa pociecha.
I, nie rzekłszy ani słowa więcej, Żurba wdział kapelusz słomiany, wracając nazad do swojego gospodarstwa. Syn oczyma łzawemi powiódł za poczciwym ojcem, którego uczucia całem sercem podzielał.
Gozdowski tymczasem prawie triumfujący do domu powracał, siląc się na wymyślenie środka, którymby wierzycieli mógł upokorzyć i skonfundować.
Daliśmy już poznać zacnego Gozdawę czytelnikom naszym. Był to człowiek niewielkiej głowy, długim spokojem ukołysany, nie mający oddawna potrzebnej do działania w interesach podobnych bystrości i trafności, może nadto poczciwy, ażeby mógł być dobrym plenipotentem. Po długich namysłach Gozdowski wpadł na nieszczęśliwy plan, ażeby pożyczonych tak niespodzianie stu tysięcy użyć na wypłacenie zaległych procentów pilniejszych, pewien będąc, że tem otumani wierzycieli, uspokoi i na długo pokój okupi. Nim dojechał do domu, plan ten stanowczo został postanowiony i Gozdowski winszował sobie bystrości, z jaką go wynalazł, zawczasu triumfując, iż niebezpieczeństwo zaklnie na długo. Tymczasem zaś książę się ożeni i wierzycieli poopłacają.
Rachował wszakże, nie domyślając się wcale, iż wierzyciele ci byli po większej części jednym tylko, który trzymał w ręku losy Brańskich i odebraniem procentów wcale się zadowolić nie chciał, że układy z nim były niemożliwe, a małżeństwo, uważane za pewne, w tej właśnie chwili najmocniej było zachwiane.

W Warszawie wszystko jeszcze było w tym stanie, w jakim widzieliśmy hrabiego, księcia i Alfonsynę ostatniego rana. Przyjaciel Aureli wyszedł na zwiady, a że znał cały świat, kilkunastu godzin dosyć mu było, ażeby dokładnych zasięgnąć wiadomości. Trafił na Hartknocha, który nie miał najmniejszego powodu ukrywać przed nim stanu interesów Brańskich.
— To są ludzie ze szczętem zrujnowani, — rzekł poprostu — nic ich uratować nie może, chyba... chyba złoty deszcz z niebios. Mogę wam zaręczyć, że długi przenoszą majątek.
Dość już było tej wiadomości panu Aurelemu, który z nią, nie tracąc chwili, do starego przyjaciela pośpieszył. Znalazł go w domu — nie było co złocić pigułki.
— Kochany hrabio, — rzekł — czy się książę Robert kocha czy nie w Natalji, czy powróci do niej czy nie, to są rzeczy podług mnie podrzędne, — znam go jako uczciwego człowieka, to starczy. Główna, najważniejsza rzecz, że książęta Brańscy są istotnie w przededniu najzupełniejszego bankructwa i ruiny. Jak do tego przyszli, nie wiem. Z jednej strony ofiary, z drugiej nieopatrzność i zbytek, to pewna, że nie mają nic, ale co się zowie „nic“, prócz ogromnych długów.
— I ani generał, ani żaden z nich słowa mi o tem nie powiedział — zawołał przerażony hrabia. — To zakrawa na podejście i zdradę, to ohydne.
— Kochany Mościński, o ile ja ich i im podobnych znam, mogę prawie na pewno ręczyć, że oni sami o swej ruinie nie wiedzą dokładnie i łudzić się muszą.
— Cóż tu począć? — zadumany wyjąknął hrabia. — Wpadłem w matnię.
— Namyśl się dobrze, ja ci powiadam jedno, — dodał Aureli — że wolałbym Brańskiego bez grosza, niż innego jakiego z miljonem.
— Tak, ale Brański zbankrutowany, to mi nie smakuje — dodał Mościński — i... fałszywe położenie, ten pozór dostatku, ten dom okazały, stopa, na jakiej żyją, nawyknienie do nierachowania się z niczem.
Mościński zgryzł się mocno. Po krótkiej rozmowie przyjaciel odszedł, a ojciec pozostał sam z myślami.
O śnie mowy nie było; panna Alfonsyną z miss Burglife były jeszcze w teatrze. Hrabia, namyśliwszy się dobrze, przez służącą zażądał, aby po powrocie miss Burglife mogła się z nim widzieć sam na sam. Nie wiedział dobrze, co pocznie, gotów był ulec nareszcie skłonności córki dla jej szczęścia, — lecz postanowił wprzódy rozmówić się o tem z Angielką, w której rozum praktyczny nawykł był wierzyć.
Długo przyszło mu oczekiwać na powrót z teatru; nareszcie powóz zaturkotał, panie powróciły, a w pół godziny potem służąca przyszła dać znać, że miss oczekuje w salonie.
Hrabia wyszedł pocichu. Angielka nie mogła pojąć, co znaczyło to tajemne wezwanie, domyślała się jednak, że jest w związku z księciem i jego staraniem.
— Łaskawa pani, — szepnął hrabia, odciągając ją do okna — nawykłem ją uważać za przyjaciółkę mojego domu, w ważnych okolicznościach wiem, że mi nie odmówisz światłej rady. Właśnie dziś jestem w położeniu takiem... — Potarł czoło. — Osądź pani sama, powiem jej to w dwóch słowach. Zostałem oszukany, a raczej oszukałem się sam. Książęta Brańscy, których widziałaś pani przepych, których ja sądziłem bogatymi — są najzupełniej zrujnowani. Lada chwila wyzuci będą ze wszystkiego.
Angielka aż krzyknęła z podziwu i przerażenia.
— Czyż to być może?
— Jest co do słowa, jak mówię. Alfonsyną może się do zbytku już z mej winy przywiązała do księcia Roberta. Jest to uczciwy młody człowiek, lecz i tu jest — ale... Pomijam to, mów mi pani, co począć? zerwać? iść naprzebój? Alfonia ma dosyć dla siebie i dla męża, choćby był księciem, to pewna, lecz jeśli przyjdzie dźwigać jeszcze całą familję!
Angielka powtarzała — och! i — ach! — łamała ręce, chodziła — pomieszana była nadzwyczajnie. Hrabia czekał, co powie.
— Wiesz hrabia co, — rzekła wkońcu — ja... ja nie mogę na siebie brać odpowiedzialności za radę żadną, lecz wychowałam tak uczennicę moją, tak wierzę w jej rozsądek zdrowy, iż sądzę najwłaściwszem wprost się do niej odwołać. Powiedz jej pan szczerze, jak rzeczy stoją, niech ona o sobie rozstrzyga. Jeślibyś pan uważał, iż serce zbyt wielką ma nad nią przewagę, odezwiemy się naówczas... Alfonia jest daleko dojrzalsza, niż pan sądzisz.
— A! nieszczęśliwe dziecko, — jęczał hrabia — nieszczęśliwe dziecko, jeśli się już do niego przywiązało, nigdy sobie tego nie przebaczę.
— Bądź pan spokojny, ja mam pewien wpływ na nią; do jutra namyśl się, kochany hrabio... przy śniadaniu ja państwa samych zostawię, powiesz jej wszystko otwarcie.
— Na miłość Bożą, do jutra staraj się ją pani przygotować! — dodał hrabia. — Radbym jej oszczędzić cierpienia.
— Boleść jest naszym udziałem! — patetycznie, dygając, dokończyła miss Burglife.
Tak tedy stanowcza rozmowa odłożona została do jutra rana. Nocą śnił wzburzony wypadkami dnia hrabia, że się bił z generałem, który mu jego żelazną kasę chciał skonfiskować. Obudził się cały w potach i z bólem głowy.
Godzina śniadania nadeszła aż nadto prędko, radby ją był odsunąć. Alfonsyną przyszła dosyć wesoła i to jeszcze bardziej utrudniło ojcu zwierzenie, które ją zasmucić miało. Wyjście miss Burglife było znakiem chwili stanowczej, hrabia zaczął od pocałunków, uścisków i oświadczeń miłości ojcowskiej. Panna słuchała ich dosyć obojętnie, jak rzeczy, do której była nawykła.
— Moje dziecko drogie, — począł wreszcie, nie bez trudności zagajając ten przedmiot drażliwy — jesteś już w wieku, w którym własną się wolą i rozsądkiem rządzić możesz... nie ścieśniam twej woli, nie chcę się opierać uczuciom, pewien będąc ich szlachetnego kierunku. Obowiązkiem jednak ojca jest dziecku wszystko przedstawić, co doświadczenie dozwala przewidzieć w przyszłości. Przyznam ci się, że ja stary, ostrożny, praktyczny człowiek, zostałem przecież, jak się tu przekonywam, oszukany. Uważałem projekt małżeństwa z księciem Brańskim za bardzo świetny.
Alfonsyną zmarszczyła brwi, ojciec się poprawił.
— Nie mówię nic przeciwko człowiekowi, wszyscy go chwalą, lecz niestety! oni są... oni są... bankruci!
— To nie może być! — zaprzeczyła Alfonsyna.
— Daję ci na to słowo honoru, grosza przy duszy nie mają. Lada chwila majątki idą na licytację i te pałace, i te wspaniałości, i ten przepych, co ich o zgubę przyprawił — w proch się rozsypią. Co tu robić? Chceszże księcia Roberta zrujnowanego, bez majątku?
Hrabia, mówiąc, wlepił oczy w córkę bacznie; ciągle mu się zdawało, że będzie mdlała, spostrzegł bladość na twarzy, sięgał już po dzwonek, ale przemógłszy pierwsze wrażenie, hrabianka zmarszczyła się, zachmurzyła, zacięła usta — nie mówiła nic. Ojciec czekał.
— Papa wie o tem dobrze? — odezwała się sucho.
— Zaręczam za to.
Nastąpiło milczenie.
— Więc nas chcieli podejść i oszukać? — szepnęła Alfonia.
— Myślę, że nie, któż ich wie i zrozumie? Księcia Roberta chwalą wszyscy. Lecz to są ludzie lekkomyślni, sami może nie wiedzą, jak stoją. Jednego generała posądzam, ten filut być musi. A jeśli tak są nieopatrzni, co za rękojmia na przyszłość? Mitrę trzeba karmić i smarować, hę? Jak ja oczy zamknę, ty sobie z nimi rady nie dasz i wszystko zjedzą. A co potem?
Córka i ojciec zamilkli, spojrzeli na siebie: zamiast mdłości, łzy wytrysnęły z powiek Alfonsynie, nie łzy żalu, ale gniewu, z którym wybuchnęła tak widocznie, iż ojciec się na nim omylić nie mógł. Uczucie to uradowało go prawie, znajdował je w córce bardzo naturalnem i szlachetnem, wolał je zresztą, niż boleść i gwałtowną miłość. Odetchnął biedny. Panna Alfonsyna rączką uderzyła w stół.
— To niegodziwie! to szkaradnie! — zawołała. — Ja im tego nigdy nie przebaczę! Niech papa natychmiast odnajmie mieszkanie, wracajmy na wieś, ja go widzieć nie chcę! Takiego oszukaństwa nie zniosę! To oburza!
— Na miłość Bożą, — przerwał uradowany hrabia — pohamuj się, ja wszystko biorę na siebie. Dam księciu Robertowi grzeczną odprawę, zerwę, jeśli chcesz.
— Tak jest, zerwać! — podchwyciła Alfonsyna. — Zerwać natychmiast!
— Ale się wszakże nie oświadczył? — rzekł hrabia.
— Zamknąć mu drzwi, jeśli tylko polowali na majątek! — dodała panna.
— Dobrze, moje dziecko, dobrze! dzięki Bogu, znajduję w tobie tyle rozsądku i poczciwej dumy, ilem się nawet nie spodziewał. Bardzo to ładna rzecz nosić tytuł książęcy, ale przy nim cierpieć biedę i wplątać się do licznej familji, którą całąbyśmy potem utrzymywać musieli...
Alfonsyną płakała, ojciec ją utulał, jak mógł, miss Burglife, czatująca pode drzwiami, weszła w pomoc ojcu, rzucając się w objęcia swej wychowanki.
— Widzisz pan, — zawołała z pewną dumą do ojca — iż niedaremnie odwoływałam się do córki pańskiej, której wychowaniem się szczycę. Przemówił w niej rozsądek, niech to hrabiego uspokoi na przyszłość.
Mościński był w zachwyceniu, córka bowiem jakby odgadła jego myśl; trzeba było zerwać z Brańskimi. Ze wszystkiego to mu się zdało najrozsądniejsze — ale jak? Hrabia, który doskonale umiał obchodzić się z najprzebieglejszymi kupcami, gdy szło o sprzedaż pszenicy w Odessie, w innych życia wypadkach był niedoświadczony i bojaźliwy. Nie chciał sobie narazić Brańskich, ani zbyt rozgłośnem uczynić zerwania, łamał głowę napróżno nad wyborem środków, a wkońcu musiał znowu lecieć do pana Aurelego po radę.
— Przyjacielu drogi, do twojego serca się odzywam. Głupstwo moje zadzierzgnęło węzeł; naucz mię, jak go rozwiązać gładko i pocichu.
Taką przemową ledwo powstającego z łoża po wesołym wieczorku, spędzonym w zbyt młodem towarzystwie, powitał hrabia pana Aurelego Zarębskiego.
— Mów jaśniej i bez metafory; o co chodzi?
— O zerwanie z księciem Robertem. Moja droga, złota Alfonia odrzuca go, nie chce, wyraźnie mi to oświadczyła. Oburzyło ją to, że się o majątek starano, nie o nią. A! co to za charakter! powiadam ci, to dziewczę, jakich niema. Musimy zerwać, wyjedziemy natychmiast, idzie o to, żeby awantury nie robić. Des gens comme nous n‘ont pas l‘habitude de casser les vitres.
— Powoli, powoli — ziewając, rzekł Aureli. — Zerwać jest bardzo łatwo. Masz doskonały pozór, nie tykając drażliwej strony majątkowej. Powiesz mu wprost, bardzo grzecznie, iż wypadek w teatrze był zbyt rozgłośny, abyś o przyczynach jego się nie dowiedział, dodasz, że szczęścia córki nie mógłbyś powierzyć człowiekowi, który resztki dawnej pasji nosi zapewne w sercu, coś w tym rodzaju... Dasz sobie radę, ja ci tylko temat nastręczam.
Hrabia, zawsze skłonny do czułości, rzucił się w objęcia przyjaciela.
— Masz słuszność! tyś genjalny! Wystaw sobie, że mnie to nawet na myśl nie przyszło. Doskonale! Będzie to trochę przykra chwila do przebycia, ale dla jedynego dziecka należy się poświęcić.
Środek więc był znaleziony, a Mościński, pragnąc jak najrychlej zbyć się ciężaru, kazał natychmiast jechać do mieszkania księcia Roberta. Zastał go, jak zwykle, w fotelu, zadumanego, ze zgasłem cygarem. Ocucił się, jakby do spełnienia obowiązku, ujrzawszy Mościńskiego i poznał odrazu z jego twarzy jakąś zmianę. Prosił siedzieć, nie dopytując się jednak.
Hrabia, tak zwykle miękki i serdeczny, nagle stał się krochmalnym i kwaśnym. Z samego przywitania można było wnosić, że coś zaszło. Księciu Robertowi było to obojętne dla siebie, lecz szło o los rodziny. Niespokojnie trochę zwrócił się ku swemu gościowi, który miał rękawiczki i kapelusz w rękach.
— Mości książę, — wydławił z siebie Mościński — bardzo mnie tu przykry sprowadza dziś obowiązek.
Książę patrzył nań, nie badając, czekał, co dalej będzie.
— Z prawdziwą życzliwością otworzyłem księciu dom swój i zbliżyłem go do swej córki, będąc pewnym, że serce jego było i jest wolne; na nieszczęście głośna przygoda w teatrze...
— Oszczędźże sobie, kochany hrabio, trudu mówienia dalej, ja już rozumiem — rzekł książę Robert spokojnie. — Masz pan zupełną rację. Posłuszny woli mojej rodziny, pewien będąc, że raz wzięte na siebie obowiązki spełnię uczciwie, starałem się o hrabiankę, ale się nie narzucam, panie hrabio, jak skoro pan znajdujesz...
Mościński spodziewał się, że to pójdzie trudniej.
— Ja za kilka godzin wyjadę, — dodał książę, wstając z krzesła z zupełną swobodą, głosem spokojnym — niechże hrabia nie zadaje sobie żadnego trudu, nie zmienia projektu pobytu w Warszawie. Ja wyjeżdżam. Proszę, byś raczył złożyć moje uszanowanie hrabiance i miss Burglife.
Mościński, w tej chwili odprawiony, tak bez ceremonji, bez żalu, bez wymówek, czuł się niemal upokorzony; zdało mu się, że nie on księciu, ale książę jemu dał odprawę.
Robert wyglądał tak dumnie, tak pańsko, tak niewzruszenie pogodnie, jakby najmniejszego nie miał żalu po Alfonsynie. Oburzyło to czułego ojca. Z sędziego zmieniał się na ofiarę; stał z kapeluszem, nie wiedząc, co począć, co mówić, jak wyjść — dziwnie mu było niewygodnie i przykro. Scenę tę całą wyobrażał sobie, jadąc, całkiem odmiennie — sądził, że książę uniewinniać się będzie, prosić, przebłagiwać, że wyjdzie zwycięsko naostatek, a wyszedł pobity, maleńki jakiś i skonfundowany.
Książę Robert z wymuszoną grzecznością odprowadzał go aż do drzwi samych, kłaniając się z uśmiechem; Mościńskiemu wyrazów brakło, gniewał się i nie mógł już wypowiedzieć swojego gniewu. W samym progu książę Robert się zatrzymał.
— Pozwolisz mi pan hrabia naostatku przy pożegnaniu uczynić sobie jedną uwagę, która mu na przyszłość będzie przydatna. Ja, jakkolwiek przybyłem do Warszawy, towarzysząc państwu, ani hrabiance Alfonsynie, ani panu dobrodziejowi urzędownie się nie oświadczyłem. Nie przeczę, że miałem myśl, żem mógł mieć projekt, jeśliby serce moje przemówiło. Ale serce nie przemówiło. Właśnie dziś byłem zdecydowany pożegnać państwa i powracać do Brańska, gdyś hrabia mnie tak niespodzianie a szczęśliwie uprzedził. Lecz, kochany hrabio, jako kuzynowi, pozwól, bym ci oświadczył, iż do tego wystąpienia nie miałeś najmniejszego prawa; któż za mnie mógł zaręczyć, że ja się staram? Między nami, — rzekł z przyciskiem — między nami, panie hrabio, nic nie było. J‘ai l‘honneur de vous saluer!
To mówiąc, książę Robert skłonił się nisko i zamknął drzwi za hrabią, który był czerwony i trząsł się od gniewu.
— A to kawaler! niema co mówić! miły chłopiec! — mruczał, odchodząc. — Co za ton, do lokajaby tak nie mówił! Dobrze im tak, niech giną, zasłużyli! Niepoprawni są!
Wróciwszy do domu, Mościński poszedł do córki, ale nie wprzódy, aż się uspokoił i ochłonął. Hrabianka Alfonsyna nie śmiała go spytać o nic — oczy miała czerwone. W pokoju słychać było wodę pomarańczową, laurowe krople, wódkę kolońską, wszystko, co towarzyszy pocieszaniu gwałtownie strapionych. Miss Burglife siedziała przy nieboraczce.
— Tego... co chciałem mówić — odezwał się w progu Mościński — my nie mamy potrzeby się śpieszyć, dałem mu porządną odprawę, on sobie jak zmyty dziś jeszcze rusza, gdzie pieprz nie rośnie. Przebyłem, prawda, dla miłości Alfonsyny, ciężką chwilę, bardzo przykrą, ale rzecz skończona, zerwana stanowczo. On jedzie, myśmy wolni.
Alfonsyna rzuciła się w objęcia miss Burglife, która potajemnie dała znak hrabiemu, ażeby się nad tem nie rozszerzał.
Mościński zamilkł, ale mu się to nie podobało. Gdy po chwili wysunął się z pokoju córki, miss Burglife wybiegła za nim.
— Omyliliśmy się, — szepnęła — ona go kocha, były mdłości. Prawda, że się pogniewała, że w gniewie się wyrzekła, lecz w sercu tkwi głęboko uczucie. To przejdzie, kochany hrabio, czas ją uleczy. Znajdzie się ktoś inny. Jużto nie można powiedzieć inaczej, tylko, że książę jest bardzo, bardzo dystyngowany człowiek i piękny mężczyzna, jednak zczasem go zapomni. Ja będę się starała, niech hrabia będzie spokojny.
Ze spuszczoną głową Mościński powlókł się do brudnego pokoiku.
— Niema nieszczęśliwszego człowieka nade mnie, — myślał w duchu — robię, co ona chce, a nigdy nie jest zadowolona. Kazała mi dać odprawę, teraz się rozpada! Kobiety, nawet najrozumniejsze, zawsze, zawsze są niekonsekwentne. Bądźże tu mądry! Teraz go już napowrót nie złapię, i lepiej, i lepiej... Niech się przemęczy raczej, niż miałaby całe życie być nieszczęśliwa.

Po wyjściu hrabiego książę Robert chwycił natychmiast za dzwonek; wbiegł służący.
— Pakować! — zawołał — jedziemy!
Na stole, niepostrzeżony dotąd, leżał od rana list z poczty miejskiej; oczy księcia padły na kopertę i twarz oblała się purpurowym rumieńcem. Patrzył nań, jakby obawiał się wziąć go w rękę, stał nad nim i drżał cały. Po wyjściu służącego wyciągnął dłoń, spojrzał na pieczątkę. Tak, była to taż sama, którą znał dobrze, którą tyle razy łamał, okrywając pocałunkami. I pismo toż samo było, które mu przynosiło szczęście. Długo wahał się książę Robert i list położył na stole.
— Poco budzić to, co przysute popiołami? poco wracać do przeżytych bólów? Znalazłbym ból tylko, tylko nową truciznę, cierpiałem dosyć.
Odwrócił się od listu, poszedł do okna — stał osłupiały i myślał znowu.
— Ostygły jestem, wszak to już na mnie żadnego nie powinno uczynić wrażenia. Dlaczegóżbym miał odmawiać kobiecie prawa bronienia się, którego nie odmawiają zbrodniarzom? Ona chce pewnie tylko czystą, czystszą okazać się w oczach moich. Miłości między nami być nie może, miłość to zabita, okrwawiona; lecz czemużbym jej nie miał posłać wyrazu przebaczenia i pociechy? Tak, obawa moja przesadzona. Przed godziną nie mógłbym, niepowinienem był dotknąć tego listu; w tej chwili jestem już wolny, należę do siebie.
Zbliżył się ku papierowi, leżącemu ciągle na stoliku, brał go już ręką drżącą i cofnął się znowu.
— Nie, mylę się, — mówił w duchu — miłość ta nie została zabita, ona trwa, jam się nią palił i dręczył, jam się jej pozbyć chciał, choćby najdroższą uczucia wszelkiego ofiarą... nie mogłem. Cóż będzie, jeśli przygasła odżyje, jeśli ona się uniewinni? Jam nie miał dowodu winy, jam miał tylko namiętność ślepiącą. Co będzie, jeśli padnę do jej nóg, prosząc o przebaczenie? A! nie, stokroć nie! Ja nie należę do siebie, ja jestem własnością rodziny, dla której jak najdrożej sprzedać się muszę. Poco? Ale jedna jeszcze w życiu szczęścia godzina! jedna chwila! jeden błysk! — a potem choćby umrzeć. Spojrzeć w te oczy, w których boska pali się iskra, usłyszeć głos, uczuć jej dłoń!
I jak szalony książę Robert chwycił za list, rozerwał kopertę, rzucił okiem, czytał, pożerał. Twarz mu bladła i czerwieniała, wargi drżały, po licu biegały płomienie, brew się marszczyła i opadała nieruchoma, usta krzywiły się jak do jęku i otwierały, jakby chciał krzyknąć. Stał tak długo, znać czytał i odczytywał znowu i nie mógł nasycić się temi wyrazy. Nagle list wcisnął do kieszeni, chwycił kapelusz i wybiegł.
Ktoby go widział przesuwającego się ulicą, z oczyma, które nie widziały nic, potrącającego przechodniów, nie umiejącego znaleźć drogi aż nadto znanej, pomijającego znajomych bez powitania, łatwoby się domyślił, że ten człowiek był pod władzą despotyczną uczucia, które nim miotało, odejmując mu przytomność. Dobiegł tak aż do wskazanego domu, w którym mieszkała hrabina Natalja, zadzwonił, służący mu otworzył i, nim pośpieszył go wstrzymać, spytać, zagrodzić mu drogę, Robert już był w salonie, a nie znalazłszy w nim nikogo, szedł przez dwa pokoje, nie zatrzymując się aż u drzwi sypialni. Gwałtownie rozwarł je, wszedł.
Hrabina Natalja klęczała i modliła się. Odwróciła głowę, wyciągnęła ręce, krzyk się dał słyszeć, potem cisza. Biedna kobieta, ze zbytku szczęścia, którego się nie spodziewała, zemdlała. Lecz omdlenie, które mogło zabić, przeszło w jednej chwili, otworzyła oczy, wskazała mu krzesło. Grobowe milczenie panowało przez chwilę, płacz tylko słychać było.
Robert, ze spuszczoną na ręce głową, siedział jak wkuty.
— Przychodzę przebłagać, daruj mi, — rzekł — kochałem cię nadto, bym mógł trzeźwo sądzić. Dla mnie dosyć było widzieć go u ciebie; nie wiedziałem, że wszedł, przepłaciwszy sługi, mimo twej woli, i gdym go zastał, ty...
— Posłuchaj mnie, — głosem znękanym odezwała się kobieta — moje życie się skończyło, moje serce zeschło, jam łzy wypłakała. Niczego nie chcę, niczego się nie spodziewam, lecz pragnę jednej na świecie tylko rzeczy, jednego dobra... chcę być w twych oczach czysta.
To mówiąc, chwyciła krzyż, stojący na klęczniku.
— Robercie, — zawołała — na to znamię zbawienia i na zbawienie mej duszy ci przysięgam, jam cię nie zdradziła. Chciałam, byś tylko te z ust moich usłyszał słowa, nie chcę nic więcej. Jesteś wolny — idź.
— Nataljo, przebacz!
— Przebaczyłam ci wszystko, kochałam cię może mocniej dlatego, żeś mną pogardził i chciał mieć czystą... kochałam, lecz dziś już we mnie serce zamarło. Podajmy sobie dłonie, powiedzmy sobie na zawsze, na wieki: żegnam cię! i rozstańmy się. Idź, błagam, proszę cię, idź!
— Nie mogę, — głosem stłumionym odezwał się Robert — ulituj się nade mną, siły mi braknie. A! gdybyś ty wiedziała, ale ty tego nigdy wiedzieć nie będziesz, co ja wycierpiałem... Jam cię kochał, nawet wyrzucając zdradę, jam nigdy nikogo nie kochał, nie kocham, nie potrafię ukochać prócz ciebie. Ale ja jestem niewolnik, — dodał ciszej — ja muszę być sprzedany...
Ironiczny śmiech przesunął mu się po ustach.
— My jesteśmy zrujnowani, my nie mamy nic. Dla mnie — cóż to dla mnie znaczy? ja poszedłbym znowu nosić karabin; ale ojciec stary, ale siostra, ale to ciężkie spadkobierstwo imienia. Tak, Nataljo, ja będę sprzedany, jam się już o mało nie sprzedał, — mówił ciągle z goryczą — ale kupiec znalazł mnie niedość dobrze zachowanym. Cóż mnie to obchodzi? Dla mnie bez ciebie życia niema, szczęścia niema... ja tak powoli dogoreję, z obrazem twoim w sercu i myśli. Słuchaj, Nataljo, mówisz o swem sercu umarłem, niech choć w zdrętwiałem zostanie dla mnie wspomnienie. Jam cię tak kochał, jak nigdy człowiek żaden niewiastę — ja dziś, pod brzemieniem obowiązku, ze wspomnieniem ojca, domu, tych wszystkich, którym poświęcić się muszę, czuję, że za chwilę może zdradziłbym ich, zapomniał, wyrzekł się, gdybym...
— Dosyć, Robercie, dosyć! nie mów! — krzyknęła Natalja, zrywając się z siedzenia. — Zaklinam cię, idź, nie wskrzeszajmy szału, nie budźmy niemożliwych nadziei. Na ziemi niema i nie może być szczęścia; są błyski, myśmy taki błysk przeżyli, umiejmy żyć pamięcią chwili. Dziś, dziś już na szczęście za późno! Nic wskrzeszonego nie żyje. Ale dopóki zeschłe to serce bić będzie, jam twoją — o! jam twoją!
Robert się zerwał, kobieta spłakana klęczała u kolan jego i obejmowała je, płacząc jeszcze.
— Przebacz mi, — rzekła — byłam płocha może, nim poznałam ciebie, lecz pragnęłam ciebie być godną, podniosłeś duszę moją. Miłość twa oczyściła mnie! Przysięgam ci, że w tem sercu, po tobie, chyba Bóg zamieszka. Ono było i jest twojem!
— Uwierzże mnie, uwierz, żem kochał i kocham i, przeklinając, jeszczem był twoim cały. Pamiętasz ten obraz twój, który chwyciłem gwałtem wówczas, gdy się miłość moja otwierała, jak kwiat do słońca. Aż do dziś dnia pozostał on przy mnie, jako jedyna pociecha strutego życia. Sto razy chciałem go rzucić w ogień i stokroć gotówem był paść w płomienie, by go ocalić. Całe dni z nim byliśmy sami, nie przeżyłem dnia jednego bez niego. Budziłem się, by nań patrzyć — zasypiałem ze wspomnieniem.
— Idź! idź! — zawołała, wstając, Natalja. — Ja się lękam, ja cię proszę! Podaliśmy sobie dłonie, przejednani rozstańmy się siostrą i bratem na wieki. Zdala żyć będziemy z sobą zawsze.
— Pozwól mi zostać, to mój dzień ostatni. Jadę — muszę jechać. Tam czekają na mnie. Twój krzyk boleści w teatrze ocalił mnie na długo pewnie. Więzy, które już zakuć miano, rozpadły się, oddycham chwilę. Niech ją z tobą przeżyję.
Natalja płakać zaczęła.
— Lękam się, — rzekła — aby ci widok mój dzisiejszy nie zatarł wspomnień obrazu... ja chcę być zawsze dla ciebie tą, którą, pierwszy raz zobaczywszy, ukochałeś jednem wejrzeniem. Dziś — ja trupem tamtej jestem.
— O! nie, — przerwał Robert — mnie spaliła boleść, tyś w niej nabrała męczeńskiego blasku, tyś jak anioł piękna, a ja cię kocham! ja cię kocham!
Słysząc ten wykrzyk, hrabina odsunęła się od niego.
— Robercie, zaklinam cię, odejdź! Klęczałam u krzyża, gdyś wszedł, chcę być godną poklęknąć przed nim znowu, gdy ci podam dłoń do pożegnania na zawsze. Niech miłość, którą krew oblała, zostanie czystą, świętą, braterską. Błagam cię.
— Niech będzie czystą, braterską i świętą! — powtórzył Robert. — Lecz, droga Nataljo, nie wypędzaj mnie od siebie, nie rachuj mi chwil, daj mi się napaść blaskiem twych oczu, nasłuchać głosu twojego, aby mi one świeciły, aby mi on brzmiał w osamotnieniu i niewoli. W życiu może się nie zobaczymy więcej; ja nie przyjdę, bo nie chcę być krzywoprzysiężcą, ty mnie szukać nie będziesz. Pozwól mi zostać.
— Chodźmy więc do salonu — zawołała, drzwi otwierając, Natalja. — Wpadłeś tu przebojem, niech ludzie myślą, co chcą! Lecz nie uciekajmy od nich, ja tam o ciebie i o siebie spokojniejsza będę. Zostań! zostań!
Wyszli oboje. Hrabina Natalja zadzwoniła drżącą ręką.
— Brat mój przyjechał na chwilę, — odezwała się do służącego — drzwi moje zamknięte, nie przyjmuję nikogo.
Służący wyszedł, zostali sami. Szał pierwszego spotkania ostygał powoli, ochłonęli oboje. Natalja otarła łzy, zaczęła się cicha rozmowa... Któż taką rozmowę powtórzy? Był to kwiat, co wykwitł między dwiema przepaściami — przeszłością bez powrotu — przyszłością bez nadziei. Kobieta pierwsza odzyskała panowanie nad sobą i trochę rezygnacji a spokoju. Robert pozostał w gorączce. Co chwila hamować go musiała wzrokiem i słowem, a pohamowany zrywał się znowu szałem i namiętnością. Siedzieli tak, milcząc, godzinę, zapomniawszy dnia, nie czując czasu. Służący wchodził, mówił coś, oznajmywał, wychodził... nie wiedzieli, co powiedział i z czem przyszedł. Robert się zrywał odchodzić, Natalja prosiła go, ażeby został jeszcze chwilę, jeszcze minutę. Potem ona kazała mu iść, on się od progu zawracał.
Zmierzchało, gdy u drzwi cicho rzucili się sobie w objęcia i pozostali tak z rękami splecionemi na szyi, aż Robert rozerwał jej dłonie, ukląkł, ucałował jej stopy, a gdy Natalja otwarła oczy, już go przed nią nie było.

Wieczór był letni, słońce zapadało za lasy ciemne; ogród brański cały leżał w mrokach i chłodzie. Około dworu panowała cisza zwyczajna, uroczysta, przerywana zaledwie ostrożnym chodem sług i szeptem spotykających się ludzi. Ksiądz Serafin wracał z kapliczki, odmawiając resztę pacierzy. Wincentowicz szedł z polowania od lasu z torbą próżną, z głową zwieszoną. Burski przechadzał się z rękami wtył po napoleońsku założonemi, dumając może o legjonach i czarnookich Włoszkach. Okna pokojów generała były pootwierane, a on sam gospodarował około ulubionych swych sprzętów. Zbroja jedna zaczęła mu była rdzewieć, kazał ją przy sobie czyścić i napuszczać oliwą. Szambelan słuchał monotonnego czytania swego sekretarza, który mu z Bielskiego kroniki, nie wiem który raz, bitwę grunwaldzką powtarzał. Starzec udawał, że słucha, lecz myślą znać był gdzie indziej i roztargniony.
— Daj waćpan już pokój temu, trochę ciemno się robi, dokończym to innym razem. Proszę się spytać, czy posłaniec z poczty przyjechał.
Sekretarz poszedł, wrócił i oznajmił, że posłaniec był, lecz listów żadnych nie przywiózł z sobą.
Szambelan, który przed swym dworem nie zwykł się był nigdy wynurzać z myślami, choć go to zdziwiło mocno, nie rzekł nic.
— Proszę waćpana generała do mnie wezwać, jeżeli ma czas.
W kwadrans potem chód żywy księcia Hugona dał się słyszeć w przedpokoju — otwarły się drzwi.
— Dobrywieczór. Co szambelan rozkaże?
— Nic ci, mój bracie, do rozkazania nie mam, — westchnął stary — a radbym się tylko poskarżyć. Wystawże sobie, znowu poczta przyszła próżna. Listu, jak niema, tak niema: niedarowane niedbalstwo! I hrabia niegrzeczny, i ten Robert. Czy tak się tam zapamiętale kocha?
Generał ruszył ramionami.
— E! nie, — rzekł — ale zawsze taż sama historja z tą Warszawą. Gdy się tam człowiek dostanie, na nic czasu nie ma, to wiadoma rzecz. Nie trzeba się tem niepokoić. Nawet panna Alfonsyna, która Stelli przyrzekała pisać, od pierwszego swego bileciku już zamilkła. Może być, że im się tam trudno urządzić, to, owo... Wszystko to wyklaruje się wprędce. Bądź pan brat spokojny.
— Jednakby już czas było, ażeby o sobie znać dali — szepnął szambelan. — Robert się nigdy tak nie zaniedbywał w swych obowiązkach.
— Kochany bracie, na ten raz należy być wyrozumiały; staranie o pannę, świat, znajomości, bieganina — rzekł generał.
— Lecz jużby też na napisanie kilku choćby słów czas się powinien znaleźć, zwłaszcza do ojca — powtórzył książę Norbert.
Na to generał jakoś nic odpowiedzieć nie umiał.
— Wierzaj mi, Hugonie, — dodał powoli stary — choć do naszego domu nie dopuszczamy zatrutego oddechu wieku, wciska się on mimo nas. Ludzie się psują, stosunki rodzinne wypaczają, znika dla starych poszanowanie, lekceważą się obowiązki. Młodzi górę biorą na świecie, a czy ich panowanie lepsze będzie, to rzecz wielce wątpliwa.
— Robertowi wszakże pod tym względem nic zarzucić nie można — bronił książę Hugon; — pomimo że do lat czterdziestu się zbliża, uległości synowskiej wcale się nie zaparł. Dobry to, zacny i poczciwy chłopak, który wstydu nam nie zrobi.
— A niechże nas Bóg strzeże, by się w rodzinie znalazł kto, coby gniazdo nasze czyste pokalał — odezwał się szambelan. — Znam Roberta, jak wy, i kocham go pewno nie mniej od was, tylko mi się to postępowanie nie podoba. To już ta nieszczęsna emancypacja! Emancypuje się wszystko i wszyscy, z pod rządów Bożych, z pod władzy ojcowskiej, z pod posłuszeństwa mężów i rodziców.
Rozśmiał się książę Hugon.
— A! tylko nie w Brańsku! nie w Brańsku! — przerwał wesoło. — U nas jeszcze patrjarchalny, na miłości oparty trwa stary porządek.
— I mam nadzieję, że nam tu nowych idei a nieładu z niemi nie wniesie hrabianka Alfonsyna, choć ją Angielka wychowała, a między Anglikami nurtują różne opinje. To, zdaje mi się, dobre dziecko.
— I mnie się tak zdaje, — potwierdził generał — zresztą, gdyby nawet weszła w nasz dom z trochę innemi wyobrażeniami, wpływ tutejszej atmosfery musi na nią oddziałać... nie może się nam zbuntować.
— Zewszechmiar szczęśliwe obiecuje się małżeństwo — dodał szambelan. — Robertowi, choć to jeszcze młode, czas było żonę pojąć, sama pora. Imię dobre, choć hrabstwo niekoniecznie, ale się to utarło; ojciec poczciwy człek, choć mu na powadze zbywa, majątek, słyszę, bardzo znaczny, panna wychowana starannie, a że niepiękna, — bo trudno powiedzieć, żeby piękna była — to i lepiej. Robert się do twarzy przyzwyczai, a dobrą żonę kochać będzie; jejmość zaś nie tak w sobie zakochana, jak bywają owe cuda wdzięków, przywiąże się łatwiej do wiejskiego domu i życia. Słowem, mój generale, ja w tem wszystkiem widzę rękę Opatrzności i opiekę Jej nad domem naszym. Byle przyszło do skutku.
— Ale to nie ulega wątpliwości, — zawołał książę Hugon — hrabia pragnie tego związku nad wyraz wszelki. Umie on ocenić, co znaczy nazwisko, które spadnie na jego córkę, jedno z najpiękniejszych imion w kraju. Alfonsyna formalnie zakochana w Robercie, czemu się nie dziwię.
— A on? a on? — spytał ojciec.
— Hm! Robert dla kobiet wogóle jest zimny, — mówił generał — nadzwyczajnej pasji po nim wymagać było trudno, jednakże zajął się nią wyraźnie. Il lui faisait la cour, jakem się nie spodziewał, bardzo przyzwoicie, i zawrócił głowę hrabiance.
— Robert każdejby się musiał podobać — rzekł szambelan. — Podobniusieńki do mojego ojca, a ten, jak wiesz, na dworze saskim należał do najświetniejszych gwiazd. Król August mówił o nim, że piękniejszego nie widział mężczyzny. Teraz — kończył szambelan — myślę tylko już o weselu. Hrabia musi wymagać, aby się odbyło na Podolu. Proszę cię, co to za kłopot, powozy, ludzi, konie tak odlegle przeprowadzić. Hrabia wystąpi pewnie przy przenosinach, o którychby zawczasu pomyśleć należało. Dla mnie podróż, jeśli jeszcze pora roku będzie niedogodna, bardzo ciężka, a pojechaćbym życzył. Wszakże to syn jedyny.
— No, do tego jeszcze daleko może! — rozśmiał się generał.
— Zwlekaćbym nie chciał, jestembo stary, to darmo, metryka przypomina memento mori. Chciałbym już Roberta widzieć ożenionego, dobra sąsiednie okupione, dawną świetność domu przywróconą i umrzeć o mój ród spokojnym.
— Zapomniałeś o Stelli, musisz poczekać przynajmniej, póki jej zamąż nie wydamy — odezwał się Hugon.
— Zdaje mi się, że z jej pięknością, imieniem — ano, i posagiem — mówił ojciec — nie będzie to trudne, choć ja z mej strony muszę być wybredny. Lada komu jej nie dam! to anielska dziewczyna.
— Tak, ale kto tu ją na wsi zobaczy?
— O to się nie troszcz. Ja mam przeczucie, że na weselu Roberta, na tem Podolu bogatem znajdzie się jakie tamtejsze książątko. Czetwertyńskich jest dużo, a ludzie bardzo pięknie wychowani, choć niemajętni, no, i Światopełki. Stellibym nie chciał wydać za prostego hrabiego lub bogatego szlachcica, chociaż w samym domu Zamoyskich mamy tego przykłady. Ale zawsze Zamoyscy, to Sarjusze, szlachta dorobkiewicze, nic innego tylko dobra szlachta!
Rozprawiali tak i byliby, nie wiem jak długo, puściwszy się na heraldykę, rozmawiać mogli, gdyby nie weszła księżniczka Stella, która ręce ojca ucałować chciała. Stary, zobaczywszy ją, uśmiechnął się i ze wzruszeniem pocałował w śliczną główkę. Pięknabo była, jak postacie w raju Fra Angelica, rozpromieniona swem anielstwem, a pełna wdzięku, jak młody kwiatek w poranku — pieszczona ojca dziecina, ukochana całego domu i niezepsuta miłością, ale nią wyszlachetniona. Przybiegłszy do kolan starego ojca, schyliła się do nich i drżące ręce ujęła w białe dłonie. Generałowi, który stał zboku, łza się zakręciła pod powieką, coś mu, jakby przeczucie, ścisnęło serce; nie mógł ustać w miejscu i, przypomniawszy, że swych zbroi nie pozawieszał, powrócił co najśpieszniej na górę.
Wieczór był już dość późny i zmrok coraz gęstszy, tak że dla poustawiania rozłożonego żelastwa trzeba było światło zapalić. Kroki jakieś ciche dawały się słyszeć w przedpokoju. Książę Hugon sądził, że służący przynosi lampę i zawołał nań głośno, gdy wśród ciemności ktoś się zbliżył krokiem powolnym, ostrożnie. Poznać nadchodzącego było trudno, dopiero gdy przystąpił o kroków parę, generał postrzegł w nim księcia Roberta i z podziwienia krzyknął, a rękawica żelazna na ziemię mu padła.
— Co to jest? wróciłeś? kiedy?
— Cicho, kochany stryju, na miłość Bożą! — rzekł stłumionym głosem przybyły. — Chodźmy do gabinetu, musimy pomówić z sobą.
Niespodziane przybycie, ton, jakim wyrazy te były wymówione, sama postawa Roberta i tajemnica, którą się zdawał ukrywać, nad wszelki wyraz przeraziły generała; dorozumiewał się jakiegoś nieszczęścia, ale nie mógł przewidzieć, co się stało. Weszli razem do gabinetu.
— Kiedy wróciłeś? dlaczego? jak? — począł generał — co to znaczy?
— Mówmy cicho, potrzeba się naradzić, ażeby ojcu nie uczynić przykrości — odezwał się książę Robert. — Powróciłem, bo nie miałem co robić w Warszawie. Koniec końcem, ani ja hrabiance, ani hrabianka mnie się nie podobała... musiałem zerwać.
— Jakto? ty? dlaczego? to coś nadzwyczajnego! mów mi prawdę!
— Hrabia znać musiał się dowiedzieć o stanie naszego majątku, — dodał książę Robert — dosyć, że on pierwszy krok zrobił. Nie mogłem postąpić inaczej, musiałem z mej strony...
Stary padł na krzesło i pochwycił się za głowę.
— A wiesz ty, do czego to prowadzi? — zawołał. — Szambelan w błogiej nieświadomości nie domyśla się niczego, ale my, tak dobrze ty jak ja, wiemy, że małżeństwo i posag były jedynym ratunkiem, inaczej... zginęliśmy.
— Winy z mojej strony niema — rzekł sucho Robert. — Jakkolwiek, szczerze mówiąc, panna mi się wcale nie podobała i podobać nie mogła, zmuszałem się do grzeczności. Kazaliście mi jechać, pojechałem, chodziłem za nimi posłuszny, a wkońcu... wkońcu mi dali odprawę.
— Hrabia? ale cóż mu się stać mogło? oszalał!
— Zląkł się ruiny — rzekł Robert. — Rzecz jest spełniona, nie mamy co mówić o tem. Zdaje mi się, że gdy kto raz odmówił Brańskiemu, nie możemy się z sobą napraszać, trzeba myśleć, co powiemy ojcu. Ojciec musi się uczuć obrażonym, dotkniętym, radbym mu oszczędzić cierpienia i dlatego, nie pokazując się we dworze, przyszedłem do stryja na radę.
Książę Hugon słuchał jak ogłuszony, nie zdawał się rozumieć wyrazów; zasępiony to podnosił wzrok na Roberta, to go rozpaczliwie spuszczał na ziemię. Ale rada, którą miał dać synowcowi, nie przychodziła. Zbolały, zwątpiały, czuł tylko własne znękanie.
— Jeżeli stryj sądzisz, że mniej zaboli ojca mój kaprys, niż odrzucenie starań moich przez hrabiego, powiemy mu, że wina jest moja. Może lepiej, by się gniewał na mnie chwilę, niż uczuł, że nami tak pomiatać można. Dotknie go to i upokorzy.
— Ja nic nie wiem, — z ciężkością ozwał się generał — bądź co bądź, trzeba ojca twego oszczędzić, musimy skłamać. W jego wieku doznane nagle upokorzenie, oburzenie, gniew są groźne. Szambelan żył i żyje, dzięki Bogu, w błogiem spokoju, oszczędźmy mu, ile się to da, cierpienia. Powiedzieć mu całą prawdę odrazu, znaczyłoby może go zabić. My, co żyjemy więcej z tym światem nowym, tak od starego odmiennym, wiemy, że się po nim niczego pono spodziewać nie można, ale on — on! biedny, poczciwy Norbert!
Załamawszy ręce, generał chodził i wzdychał.
— Ty się tu długo ukryć nie możesz. Ktoś wypadkiem powie, żeś przyjechał, szambelan się domyśli czegoś złego, może gorszego, niż jest, to go może zabić. Trzeba natychmiast radzić.
I znowu przechadzał się zadumany.
— Ano! — rzekł. — Zdaje mi się, że to będzie jedyny sposób: Pan Bóg mi przebaczy pobożne kłamstwo moje. Pójdę i powiem mu, że ktoś, wracający z Warszawy, przywiózł mi wiadomość, iż powracasz, i posłuch, że jakoś z hrabią i hrabianką nie idzie, jakby Brańskiemu, starającemu się o taką Mościńską, iść powinno. Może go to trochę zmartwi, a jutro już ty oficjalnie przyjedziesz, no... i — opowiesz, jak ci się będzie zdawało najlepiej. Dziś przenocuj u Gozdowskiego, żeby cię nikt tu nie widział, albo u Zenona.
To mówiąc, uściskał go ze łzami w oczach. W tejże chwili dał się słyszeć dzwonek, zwołujący na herbatę i wieczerzę.
— Idź, żeby cię tu kto nie zastał, myśl, co jutro powiesz; ja będę też głowę łamał, a jutro pójdziemy razem do starego.
Uściskali się w milczeniu.
— Ha, — rzekł w duchu generał, schodząc powoli — już teraz o ocaleniu nas mowy niema, idzie o to tylko, aby ruinę przeciągnąć, ażeby ją ukryć przed szambelanem. My, niedobitki, będziemy z godnością dźwigać nędzę naszą, ale ta biedna Stella, ten anioł, który...
W tej chwili wchodził do rzęsisto oświetlonego salonu. Jak na przekorę, wszystko się w nim śmiało, jakby nikt nie przeczuwał jutra. Sparty na ramieniu córki, stary wchodził, uśmiechając się do niej, znowu rozweselony i z czołem bez chmury. Stella prowadziła ojca z czułością, z troskliwością, poszanowania pełną, posadziła go na jego krześle, złożyła mu pod nogi jego poduszkę, przysunęła, co zwykł był jadać wieczorem.
Antonina przybiegła jej pomóc, szambelan rozczulony opierał się tym zbytnim pieszczotom.
— Ale moje panny, moje panny kochane, — mówił, śmiejąc się — ja bo nie chcę być tak starym, dam sobie radę; aż mi wstyd, że mnie tak dorlotujecie. Cóż to generała nie widać?
Generał spóźnił się był umyślnie; zato cały dwór pozostały był na swych miejscach, a do niego przyłączyli się młody Żurba i Gozdowski. Ksiądz Serafin odmawiał modlitewkę, złożywszy ręce; Wincentowicz się przeżegnał, spoglądając zukosa na Burskiego, który tych praktyk religijnych w wojsku się oduczył, chociaż do kaplicy chodził regularnie.
— Cóż tam, księże kapelanie, ryby mówią? — spytał szambelan.
— Milczą, jaśnie panie, — rozśmiał się kapelan, nawykły do tego często powtarzającego się pytania — nawet raki się wyszeptały — silentium jak u trapistów.
— Ale połów asindzieja dzisiejszy? boś pewnie na ryby chodził, hę?
— A jakże! muszę, inaczejby w piątek z mięsem gotowano, więc to obowiązek sumienia. Dziś tylko jeden szczupak niezgorszy, reszta płotki, parę linów i tyle.
— A pan Wincentowicz czem się pochwali?
— Jednym szarakiem, mości książę — i to... kulawym, — rzekł Wincentowicz — okazało się, że mu ktoś nogę dawniej przestrzelił, że się bez lekarza wykurował i dziś padł ofiarą. Jakoś tego roku zwierzyny mało.
— Ale ba, — szepnął szambelan — wszystkiego dobrego na świecie coraz mniej. Cóż pan kapitan Burski porabiał?
— A cóż, mości książę, — zkolei rzekł legjonista — nie mam żadnej funkcji na dworze waszej książęcej mości, więc z założonemi rękami używam świeżego powietrza, jem i śpię, obserwuję tylko niebo i chmury.
— Wróży się pogoda?
— Niepewna, bo mnie coś po kościach łamie, a to u mnie barometr najpewniejszy.
Szambelan zwykł tak był po monarszemu wszystkich u stołu swego siedzących obchodzić pytaniami i darzyć słowem łaskawem; był to niezmienny obyczaj w Brańsku. Obrócił się więc do Żurby.
— A pan doktór praw czy zdrów i co porabia?
— Dziękuję waszej książęcej mości, na zdrowiu mi nie zbywa, ani na ochocie do roboty, ale zajęcia nie mam. Ojciec mnie nie dopuszcza do pracy i robi za nas dwóch.
— O! czcigodnyż to ten twój dobry ojczysko! — zawołał książę. — Jak go długo nie widzę, to mi za jego poczciwą twarzą i sercem tęskno.
Odwrócił się do Gozdowskiego.
— Asindziej jeździłeś pono kędyś?
— Za interesami wasza książęca mości; nigdy na nich nie zbywa.
— Spodziewam się, że nic tak ważnego?
— Nic tak ważnego... tak ważnego niema nic, — spuszczając głowę, odezwał się cicho plenipotent — ale trzeba się zawsze pilnować.
— Dobrywieczór kochanej pannie Marjannie — kiwając głową, dokończył wreszcie szambelan.
Panna Marjanna przyszła go w rękę pocałować.
— Konfitury się pewnie smażą, bo to właśnie czas! — rozśmiał się staruszek. — Powodzenia życzę, cha, cha!
Wtem wszedł i generał, którego miejsce po prawicy szambelana stało opróżnione, ale chmurny widocznie. Stary dostrzegł to zaraz i pochylił się ku niemu.
— Co ci to? — spytał. — Możeś list jaki odebrał, od Roberta czy od księdza sufragana.
— Nie, listu nie mam, — bardzo cicho począł szeptać generał, schylając się także ku bratu — ale przejeżdżający z Warszawy Parśnicki do mnie zawitał i miałem przez niego nienajlepsze wiadomości.
— W jakim względzie?
— Tyczące się konkurów Roberta.
— Cóżby się tam miało popsuć, hę?
— Zdaje się, Parśnicki zwiastuje nam nawet bardzo rychły powrót księcia.
— Ależ nie zerwał przecie? nie może być!
— Zerwać nie zerwał, — odezwał się generał — on tam dobrze tych szczegółów nie wie, słyszał tylko, że coś zaszło i że Robert powraca; snadź dlatego nie pisał. Jutro pewnie będzie.
Gospodarz, który pił, słuchając, herbatę swoją, postawił filiżankę i popatrzył na brata.
— Tylko mi ty nic nie taj, generale. Wy macie ten nieszczęśliwy system, że obawiając się o mnie, kryjecie coś często przede mną. Ja jestem dziecko.
— To mówię, co słyszałem, nic więcej nie wiem. Parśnicki powiada, że w stolicy strasznie się nasi hrabstwo wydają parafjańsko i śmiesznie, że to może Roberta zraziło. Nieprzyjemna w istocie rzecz, gdy ci się z narzeczonej śmieją, a powiem prawdę, Alfonsyna przy Angielce gustu nie nabrała, hrabia zaś nigdy go nie miał.
Szambelan sposępniał i milczał, drobił bułkę na obrusie zamyślony; nie odpowiadając nic, spojrzał na brata.
— Nie trzeba obwiniać księcia Roberta, on to bardzo dobrze rozumie, że księżna Brańska śmieszna być nie powinna. Gdyby królewną była, a nie umiała się znaleźć, nie możnaby mu jej narzucać, boby się jej ciągle wstydzić musiał. Ale Parśnicki przesadza. Zacny to obywatel, zda mi się wszakże, iż chwycił nieco idei demokratycznych.
— Może — potwierdził generał.
— Robert ma takt wielki. Zresztą zobaczymy, gdy przyjedzie, jeśli prawda, że wraca. A hrabia?
— Ten podobno zostaje w Warszawie z córką.
— No i rotmistrz może tylko dla pomówienia z nami przyjeżdża.
— I to być może.
— Zawsze do jutra będę cokolwiek niespokojny.
— Ja także, — mruknął generał — a ponieważ niema jednak czem się tak bardzo niepokoić, zostaw mnie troskę i śpij, nie myśląc o tem, ja za dwóch będę się gryzł.
Nie chcąc okazać, że się czegoś niemiłego dowiedział, szambelan przybrał fizjognomję pogodną i począł znowu rozmowę ze swym dworem. Księżniczka Stella poznała tylko po twarzach stryja i ojca, że coś zajść musiało.

Nazajutrz rano po mszy świętej sekretarz przyszedł z wiadomością do szambelana, że książę Robert powrócił. Prawie w tej samej chwili księżniczka Stella, w kapelusiku jeszcze i z książką do nabożeństwa, wbiegła o jego przybyciu oznajmić. Szambelan posłał natychmiast, aby go do siebie prosić, dodając, żeby się nie przebierał. Wedle zwyczaju książę Robert winien był suknie podróżne zrzucić i prezentować się ojcu w rannym stroju domowym. Na ten raz uwolniono go od zachowywanej formy.
Pomimo że rozkazowi ojca, jak mógł, najprędzej starał się Robert zadosyć uczynić, staruszek chodził niespokojny, znajdując, że nie przybywa dość prędko. Gdy się ukazał w progu i zbliżył do ręki ojcowskiej — szambelan obejrzał się dokoła, aby świadków nie mieli.
— Cóż to tak prędko z podróży? — rzekł — hę? Tu do nas jakieś wieści doszły, nie wiem, czy mam im dać wiarę? Zaszło coś?
— Stanowczego nie zaszło nic, — odpowiedział Robert, usiłując się spokojnym okazać — lecz po bliższem poznaniu zaczynam wątpić, ażeby to małżeństwo, którego kochany ojciec życzył sobie, a na które byłbym się zgodził chętnie, idąc za jego wolą, mogło przyjść do skutku.
— A to dlaczego?
— Nie sądzę, żebym mógł pozyskać szczerą sympatję panny Alfonsyny, charaktery nasze niedosyć okazują się zgodne.
— A hrabia?
— Hrabia, — rzekł Robert — hrabia, zbyt ufny w swój ogromny majątek, zdaje mi się nadto wymagającym dziś, a cóżby dopiero było później. Radby sam wszystkiem, więc zapewne i przyszłem pożyciem, kierować i rządzić.
— Parafjanin? — spytał książę — złego tonu?
— Zapewne, ale z tą wadą możnaby się oswoić; gorzej, że jest nieco absolutny i rubaszny.
— Ale nie uchybił ci? — niespokojnie spytał stary.
— Bynajmniej, tylko codzień mniej dobrześmy się z sobą godzili, a wkońcu zdawało mi się najwłaściwszem na jakiś czas odjechać.
Szambelan siadł zadumany, spuściwszy głowę.
— Jakoś mi to mówisz, obwijając — niejasno. Czyś zerwał?
— Ja? nie.
— A hrabia?
— Niezupełnie — lecz... lecz być bardzo może, iż gdy mu się tam co innego trafi...
Szambelan porwał się z krzesła cały.
— Co innego? cóż? co lepszego od księcia Brańskiego? ciekawybym był! Może królewicz Golkondy, czy cesarzewicz brazylijski. Coś lepszego? cha, cha!
Pomimo iż pozornie spokojnym chciał się okazać szambelan, na twarzy jego oburzenie i tłumiony gniew znać było.
— Jak skoro ty mi to mówisz, w zupełności wierzę, iż wina jest hrabiego. Żaden Brański z ręką swą, imieniem i majątkiem nie napraszał się nawet równej sobie, cóż dopiero takiej tam hrabiance. Zatem, to rzecz skończona, nieodwołalnie skończona, zerwana! Hrabia zapewne rozmyśli się, może zechce wrócić, ale — ja nie pozwalam, ja nie chcę! Mowy już o związku z nimi być nie może. Dość, i o tem ani słowa!
Po krótkiej pauzie rzekł tonem rozkazującym, biorąc syna za rękę.
— Proszę cię, mój Robercie, wyręcz mnie w tem i powiedz generałowi, Stelli, wszystkim naszym, aby tu więcej nigdy mowy o hrabi i hrabiance nie było. Proszę o to... nie istnieją już dla nas, nie znamy się i... koniec. Ani wspomnienia, ani słowa o nich. Do księdza sufragana napisać też, aby, przybywszy tu, oszczędził mi przykrości i nie mówił o nich.
Skończył i siadł szambelan. Książę Robert złożył przed nim na stole powierzone sobie tysiąc dukatów, a rozmowa w tejże chwili zwróciła się na Warszawę, na przyozdobienia w niej zaszłe i zmiany — na wypadki spółczesne, na dawnych księcia znajomych.
O godzinie zwykłej sekretarz wszedł, a Robert, rad, że mu się udało małym stosunkowo kosztem wytłumaczyć, powlókł się biedny do siebie. Nie dano mu wszakże dojść, bo z jednej strony Stella z Antoniną, z drugiej generał czatowali na niego. Osobliwie kobiety ciekawe były, co mogło tak prędko zwrócić Roberta, a na twarzy panny Żurbianki, zwykle ożywionej, malowała się ciekawość, radość, uciecha jakaś niewytłumaczona, dziecinna, której wybuchy ledwie Stella pohamować mogła.
— Jaka bo ty dziś jesteś osobliwie wesoła! — odezwała się księżniczka. — Powiedziałby kto, że się cieszysz z tego, iż biedny Robert podobno z grochowym wiankiem powrócił.
— Ja? — krzyknęła Antonina — ja? a cóż mnie do tego? Ja się cieszę, że powrócił, a księżniczka nie?
— Ja cieszę się, że powrócił, ale nie mogę tego pojąć, że się znalazła kobieta, która go — nie chciała.
— A może on jej nie chciał — spytała Antonina. — Daruj mi, droga Stello, ja taka jestem prosta sobie szlachcianeczka, że nie mogę, myśląc coś, całej swej myśli nie wypowiedzieć. Wystawiałażeś sobie hrabiankę Alfonsynę księżną Robertową? Byłaż ona stworzona na nią? Jam nigdy przypuścić nie mogła, aby ta ubrylantowana złota laleczka...
— Jaka ty jesteś złośliwa, ja nie chcę słuchać tego! — zawołała Stella. — Ja ją przez pryzmat serca widziałam, przez miłość moją dla Roberta, rozwijającą się z tych obsłonek, twardych trochę, i na ślicznego wyrastającą motyla.
— Stello, najdroższa moja pani, na motyla! — zanosząc się od śmiechu, wołała Antonina. — Chyba na ćmę.
— Doprawdy ja się ciebie aż boję, taka zła być umiesz.
— Pozwól mi nią być tylko dla niej.
— Ale dlaczego?
— Bo książę Robert wart jest przecie czegoś idealniejszego nad nią, serca gorętszego, coby go kochać umiało i...
Zamilkła nagle, bo Robert nadchodził właśnie, a generał gonił za nim. Na smutnej twarzy księcia znać było wrażenie podróży.
— Wracasz więc nam — biegnąc go uściskać, odezwała się Stella. — Nie potrzebuję mówić, jak jesteśmy ci radzi... i jak ciekawi...
— O, ciekawi bardzo! — dodała Antonina.
Książę spojrzał z uśmiechem.
— Nie będę miał czem ciekawości zaspokoić, bo nie przywożę nic, nad wątpliwość i mgliste domysły.
— Alfonsyną? — podchwyciła Stella.
— Bawi się, uczy śpiewać, bywa w teatrze i stroi się.
— Czy piękniej, jak tu u nas? — szepnęła złośliwie Antonina.
Robert zmilczał, Stella nie pytała, patrzyła mu tylko w oczy, jakby z nich coś chciała wyczytać, a widziała w nich tylko smutek, który walczył z sobą, aby się nie pokazać ludziom.
— Myślisz powrócić do Warszawy? — odezwała się cicho siostra.
— Bardzo, jak na teraz, wątpię — równie zniżonym głosem odpowiedział brat.
To jedno starczyło; księżniczka nie sądziła właściwem rozpytywać go więcej. Generał odciągał go już nabok, niecierpliwy.
— Chodź ze mną, mamy do pomówienia, przejdziemy się po ogrodzie.
Nadchodził też pan Zenon z powitaniem niby, choć wczoraj już u Gozdowskiego z Robertem mówił i więcej trochę wiedział, niż inni. Panny z żalem i zawiedzioną nieco ciekawością usunęły się, wracając do swych pokojów — mężczyźni zostali sami.
— Muszę najprzód prosić generała, — zagaił Robert — abyś mnie powagą swą w spełnieniu woli ojca wyręczył. Szambelan czuje się obrażony za mnie, wydał więc rozkaz, aby o hrabi i hrabiance więcej u nas mowy nie było i wspomnienia.
— Bardzo to uczuł? czy się zarumienił, czy pobladł? — rzekł książę Hugon. — Jeśli się zaczerwienił, to przejdzie, jeśli zbladł, to odchoruje.
— Nie zdaje mi się, żeby to tak bardzo wziął do serca.
— A ty? — spytał generał.
Na to pytanie, którego nie dosłyszał może młody książę — nie było odpowiedzi.

Pomimo ślepoty zacnego Gozdowskiego, którego długie lata spokoju napoiły tem przekonaniem, iż książęcemu domowi nic się nigdy stać nie może, że wierzyciele nie będą mieli odwagi zaczepić Brańskich, że opinja publiczna potępiłaby tych, coby śmieli targnąć się na tak zasłużoną krajowi rodzinę, od niejakiego czasu plenipotentowi z pomocą pana Zenona otwierały się oczy — strach go ogarniał.
— U tych ludzi teraz niema nic świętego! — powtarzał Żurba. — Gotowi się rzucić na nas.
Dlatego, odwracając niebezpieczeństwo, Gozdowski użył stu tysięcy, chwyconych u dzierżawcy, na jak najprędszy spłat zaległych procentów. Zdawało mu się, iż to zaspokoi na jakiś czas wierzycieli i da środki ratunku obmyśleć. Do nich najpierw należało ożenienie księcia Roberta. Gozdowski wiedział już, iż na nie wcale rachować nie można, a o drugą miljonową dziedziczkę nie tak było łatwo. Nie chcąc dalszych kroków w tak niebezpiecznym składzie okoliczności brać na siebie, szanowny plenipotent postanowił, zawsze nic nie mówiąc szambelanowi, złożyć rodzaj rady, powołując do niej księdza sufragana, generała, księcia Roberta, a jako doradcę prawnego młodego Żurbę. Wysłano więc wezwanie do księdza biskupa, prosząc tylko, żeby przybyciu swemu nadał pozór inny i bratu nic nie wspominał. Zenon tymczasem zabrał papiery, miał ułożyć bilans i zapowiedział wahającemu się Gozdowskiemu, iż ściśle wejrzy w najdrobniejsze szczegóły, gdyż złudzenia w interesach uważa za największe niebezpieczeństwo. Gozdowski, który nigdy głębiej nie wglądał i ściślej się nie obrachowywał, nawykły do marzenia i okłamywania się dobrowolnego, lękał się rachunków Żurby — lecz nie można ich było uniknąć. Pan Zenon na kilka dni zamknął się w domu.
Na list generała, biskup odpowiedział obietnicą przybycia niezwłocznie — rad był też z ust synowca dowiedzieć się czegoś o hrabi i hrabiance. Oznajmiono szambelanowi przybycie brata, wyporządzono pokoje na jego przyjęcie, ksiądz Serafin, który chodził w przeszarzanym habicie, włożył nowy i wystąpił ze świeżemi paskami. Ze zwykłą ceremonją przyjęto jego ekscelencję w ganku i wszyscy ucałowali ręce biskupa, który cichutkim głosem błogosławił. Generał odprowadził go do przeznaczonych mu pokojów, tych, które zawsze zwykł był zajmować. Wieczorem długa była narada ze starym szambelanem i cicha rozmowa o hrabi, bo do księdza biskupa rozkaz wydany się nie rozciągał. Nazajutrz w dworku Gozdowskiego potajemnie mieli się zgromadzić wszyscy w rannej godzinie.
Już w wigilję pan Zenon z papierami był gotów. Gozdowski usiłował go badać wzrokiem i zaczepiał słowy, nie dobył z niego wszakże nic nad to, że interesy są w jak najgorszym stanie.
— Nie masz pan tego na sumieniu, — dodał Zenon, pocieszając strwożonego — gdyby otwarcie i śmiało postępować było można, byłbyś pan mógł coś zrobić; tu, gdzie milczeć kazano, a słuchać nie chciano i rachowano zawsze na niespodziewaną interwencję Opatrzności — pan nie mogłeś nic.
— Bóg widzi, żem nie mógł! — westchnął plenipotent.
Po śniadaniu i po mszy, gdy się wszyscy pod pozorem przechadzki porozchodzili... w dworku Gozdowskiego znalazła się cała rodzina, plenipotent i Zenon. Biskup zajął miejsce na kanapie, z twarzą jeszcze smutniejszą niż zawsze, generał siadł przy nim, Robert, obojętny napozór, stał w oknie. Gozdowski zagaił tem, iż widząc stan coraz krytyczniejszy, oblężonym będąc pozwami, które się nagle posypały, lęka się brać na swoją odpowiedzialność dalsze prowadzenie interesów i chce je poddać pod sąd księcia Roberta i rodziny. Mieszał się tak i plątał, że go ledwie dosłuchano. Zenon niecierpliwie wyglądał tylko, kiedy mu przyjdzie mówić i począł:
— Raczyli mi państwo powierzyć zbadanie stanu majątkowego; spełniłem to ze ścisłością największą i nie waham się powiedzieć — stan to zrozpaczony. Wcześniejszy ratunek mógłby coś ocalić — dziś wątpliwe jest, czy się to da zrobić. Łudzić się byłoby zgubnem, przerażać jednak nie należy. Mężnem okiem trzeba spojrzeć w przepaść i myśleć, jak się ją zgłębi.
— Mój dobry panie Zenonie, na rany Chrystusa, lecz cóż się stało? możeż to być? — zawołał biskup. — Taki majątek!...
— Ksiądz biskup zechce wejrzeć w spis długów, oto jest. Szacunek dóbr weźmy jak największy. Wszyscy wierzyciele dopominają się. Maluję położenie, jak je widzę, pan Gozdowski sprawdzić może regestr należności.
— Sprawdziłem go — wtrącił Gozdowski. — Z wyjątkiem stu tysięcy procentów zaległych, któreśmy świeżo zapłacili, a które tu zapisane nie są, bo na to pan Żurba pieniędzy pożyczył... nie mam nic do zarzucenia.
— Moi panowie, — odezwał się, przystępując do stołu, biskup — w liczbie długów są takie, które wypowiedzianemi być nie mogą, są spłacające się amortyzacją, są legaty... Mówmy o tem, co pilne i wymagalne.
— Bardzo słusznie — odpowiedział Żurba. — Wymagalnych długów, o które nas zapozywają, jest około miljona.
Biskup za głowę się pochwycił.
W istocie Zenon podał tę cyfrę ogólną dlatego tylko, aby ściślejszą a jeszcze większą nie zastraszyć.
— Idzie więc o to, — dodał — skąd możemy wziąć miljon.
Głębokie, grobowe milczenie panowało w izbie radnej. Robert ani słowem się nie odzywał, biskup zdawał się modlić pocichu i łzy mu spłynęły z oczu, generał siedział zasępiony.
— Gdybyśmy nawet poświęcili każdy z nas — szeptał ksiądz sufragan — ostatki tego, co mamy, posprzedawali, co kto ma kosztowniejszego, zawsze i do połowy tej sumy nie możemy dosięgnąć. Skądże ją wziąć?
Książę Robert patrzył za okno.
— To nieszczęsne ożenienie przyjść do skutku nie mogło! — westchnął generał.
Zenon słuchał długo i czekał — zkolei wszyscy tylko wzdychali, poglądając na siebie.
— Proszę o głos! — rzekł wreszcie. — Państwo nie zechcą wątpić o mojem szczerem przywiązaniu dla dostojnego ich domu: proszęż mi nie brać za złe, że znajdę się tu tak, jak ów niezgrabny Kozak, co swego miłościwego książęcia, chcąc ratować tonącego, za włosy pochwycić musiał. Ja muszę być tu surowo prawdomównym; obrażę może pojęcia odmienne, do których książęta są nawykli — lecz zdaje mi się, że szczera miłość dla nich uniewinnić mnie powinna. Życie sztuczne, nieopatrzność, brak rachunku, łudzenie się nadziejami, brak stanowczości w interesach zgubiły państwa. Dziś ratunek trudny, sądzę wszakże, iż nie jest całkiem niemożliwy, ale lekarstwo musi być heroiczne. Trzeba starać się z wolnej ręki sprzedać znaczniejszą część dóbr, popłacić pilniejsze długi, zostać przy mniejszem, ograniczyć wydatki i umieć przyjąć twardą rzeczywistość czołem pogodnem. Wiem, iż szambelan nie zniósłby tego — ale mógłby nie wiedzieć o tem, możnaby go otoczyć tak pilną strażą, aby trwał w złudzeniu, że Brańscy posiadają to, co mieli. Oszczędności w domu dałyby się wytłumaczyć. Nie widzę innego ratunku: aby ocalić coś przynajmniej, trzeba resztę umieć poświęcić.
Ksiądz biskup zakrył twarz rękami. Generał wstał z kanapy, z oczyma obłąkanemi prawie.
— To nie może być! — zawołał. — Do tegośmy jeszcze nie przyszli, ażebyśmy wywłaszczać się musieli! Mamy stosunki, znajdziemy kredyt, wyprosimy przedłużenie — książę Robert może się ożenić. Ja na to nigdy nie pozwolę!
— Mości książę, — podchwycił Zenon — jeśli państwo sami tego nie uczynicie, gwałtem dopełnią tego wierzyciele, a w takim razie straty będą większe jeszcze.
— Waćpan jesteś pesymista! Jakto? — oburzył się książę Hugon. — Nie próbując, nie wzywając do układów, nie wiedząc, czy się co nie da zrobić, zaraz się wyprzedawać? To nie może być! toby było samobójstwo!
— Więc, zdaniem księcia, wierzyciele mają być do układów wezwani?
— Przecież to najpierwsza rzecz, najnaturalniejsza! Musimy się bronić! należy dotknąć niebezpieczeństwa. Każdy woli układ, niż proces. Czytajmy listę wierzycieli.
Zenon odczytał cały szereg imion z niemiecka brzmiących, bankierów i kapitalistów.
— Rozpisać do nich listy. Pozwy położone dadzą powód do tego. Pomówienia nie odmawia się nikomu.
— Jakież możemy dać im warunki? — zapytał Zenon.
— Jakie? będziemy prosić o czas, możemy przedstawić im, że proces musi być kosztowny i długi, że my się od wypłaty nie uchylamy, dorzucić im coś procentu?
— Ale gdzież na to hipoteka? — odparł Zenon.
Generał się pogniewał.
— Nazwij nas sobie marzycielami, ludźmi niepraktycznymi, ale myśmy nawykli wierzyć w Opatrzność. Książę Robert może się i musi bogato ożenić.
Zenon się uśmiechnął — ksiądz biskup powstał.
— Kochany panie Żurbo! — rzekł. — Wyście ludzie nowej epoki, nawykli do rachunku, a odwykli od wiary i modlitwy, nazwijcie to przesądami, a ja ci z generałem powtórzę: my ufamy pomocy Bożej.
— Ja wierzę także w opiekę i łaskę Bożą, lecz ludzkiem okiem nie śmiem iść tak daleko, aby odgadywać, kiedy one przyjść mogą. Bóg próbuje, Bóg często upadkiem zmusza do podźwignięcia się człowieka. Jakże to osądzić, co może być wolą Jego?
— Koniec końcem, tu nie czas teologować, — rzekł generał — mówmy stanowczo. Pan żądasz, byśmy się wyprzedali, my nie możemy się na to zgodzić, nigdy, nigdy! Prosimy o radę, jak odwrócić cios dziś... jutro w rękach Opatrzności.
— A więc — z rezygnacją, składając papiery i wstając od stołu, rzekł Zenon — próbujcie państwo układów z wierzycielami.
— Tak jest, to jedno nam zostaje.
— Lecz jeśli układy się nie powiodą?
— To być nie może.
Zenon zamilkł znowu i zwrócił się do księcia Roberta, jakby od niego wyzywał słowa.
— Ja tu nic do powiedzenia nie mam: szanuję starszych zdanie, ale co do mnie, poszedłbym za radą Zenona — odpowiedział młody książę.
— Ale na to czas jest zawsze! — oburzył się generał. — Spróbujmy wprzódy środków, które ocalić mogą. Wywłaszczyć się z rodzinnych naszych dóbr, które od lat trzechset z górą z imienia nie wychodziły i nigdy do niego nie wrócą! To samobójstwo! — powtórzył — to samobójstwo!
— Sądzę, że generał ma słuszność, — dodał cichym swym głosem ksiądz biskup — trzeba wszystkie środki wyczerpać, nim się najboleśniejszą spełni ofiarę. Dla zachowania tych majętności nierozdzielnemi i ja i brat wyrzekliśmy się w nich naszych części.
Generał uderzył się nagle w czoło.
— Za pozwoleniem, — odezwał się głosem drżącym — tonący brzytwy się chwyta. Prawda, że ja zrzekłem się mojej części — lecz, jeżeli chcecie, urzędownie niema na to dowodu. Prawnie jestem pono dziedzicem jednej trzeciej części dóbr brańskich; przecie w ostateczności i to na coś przydać się może.
— Mości książę, — zawołał Zenon — mylisz się; nie protestowałeś dotąd, nie obronisz się od ciążących długów, zresztą nie chciałbyś pozywać brata, a takieby było następstwo niechybne tego środka.
— Mości panie, — zahuczał kawaler maltański — waćpan nie śmiej mnie posądzać, abym ja tego środka miał użyć. Koszulę z siebie zdejmę, aby długi Brańskich popłacić, lecz nim mi ziemię odbiorą, — wolno mi się bronić.
To mówiąc, rozgniewany książę Hugon spojrzał ostro na Zenona, którego oko nie ustąpiło przed jego wejrzeniem; zmieszał się, postąpił kilka kroków i rzucił mu się na szyję rozczulony.
— Jesteś szlachetnym człowiekiem, — wyjąknął — mnie się z rozpaczy w głowie miesza. Daruj mi, jam winien.
Zkolei Zenonowi się na łzy prawie zebrało. Skłonił się generałowi, odstąpił od stolika i usiadł naboku.
— Niechże Gozdowski wezwie wierzycieli, — spokojniej zakończył generał — ale na miłość Bożą, nie tu, nie do Brańska.
— Zjazd może się odbyć w domu mojego ojca — dodał Żurba.
— Tak, dobrze, bo gdyby się szambelan dowiedział...
— Niech Bóg uchowa! — podchwycił biskup.
— I, o ile możności, nikt też o tem wiedzieć nie powinien.
Mówili jeszcze, układając się, gdy do dworku wpadł zdyszany i zlękły sekretarz szambelana.
— Panie generale, na miłość Boga, niech pan śpieszy do naszego pana, jakiś list przyszedł z poczty. Pan go tylko rozpieczętował, rzucił okiem i w okrutnym gniewie padł w krzesło, tak że chcąc mi coś powiedzieć, dla trzęsących się ust i wielkiej pasji, która go ogarnęła, słowa już wymówić nie mógł. Wkońcu zrozumiałem tylko, że wołał: „gdzie generał? prosić księdza biskupa!“ Przy panu został kamerdyner; a ja tu co tchu przybiegłem. Niech książęta śpieszą! Jeszczem, jak żyję, w tym stanie księcia jegomości nie oglądał.
Można sobie wyobrazić, jaki wszystkich przestrach ogarnął. Biskup pierwszy rzucił się, biegnąc co tchu, generał wyleciał bez czapki. Robert musiał sufraganowi podać rękę, bo zaraz we drzwiach się zachwiał. Gozdowski i Zenon, nie mając prawa iść, pozostali osłupieli.
Wszyscy tak byli nawykli szanować spokój głowy domu i utrzymywać ją zdala od powszednich trosk, interesów i gospodarstwa — że wiadomość o czemś tak nadzwyczajnem, jak gniew i oburzenie szambelana, obudziła popłoch w domu niesłychany. Od niepamiętnych czasów nic się nigdy podobnego tu nie przytrafiło; nie pojmowano nawet, co zajść mogło i kto był tak zuchwały, ażeby wprost do samego księcia miał się udać. Generał i biskup weszli razem do pokoju, przed którym zgromadzona służba niespokojna, szepcząc coś, stała, widocznie pomieszana wypadkiem.
Książę szambelan na odgłos kroków i otwierających się drzwi, zerwał się z krzesła drżący, trzymając papier jakiś w ręku, który do góry podnosił; oczy miał krwią nabiegłe i twarz strasznie zmienioną. Pierwszy ksiądz biskup podstąpił ku niemu.
— Co się stało, co się stało, kochany bracie? Uspokój się, na rany Boskie!
Szambelan trząsł się tylko, wskazując na list, który rzucił na stół.
— Wody! wody! — zawołano, widząc, że prawie mowę postradał.
Służba cała rzuciła się po wodę, którą w tejże chwili podano. Ledwie ją do ust mógł donieść książę, napił się i położył w krześle.
— Zniewaga! okrutna zniewaga! — krzyknął naostatek, bijąc ręką o list — ten nikczemny hrabia...
— List od hrabiego? — wyciągając ręce, zapytał ksiądz biskup. — Czegóż ten człowiek chce?
— Czytajcie! dawać mi myśli nauki i pisze potworne kłamstwa! — mówił książę. — Przeczytajcie. Utrzymuje, że myśmy go podejść chcieli, że jesteśmy zrujnowani, tylko że nie użył wyrazu — bankruci! Książęta Brańscy zrujnowani! my, my... to nikczemna potwarz!
To mówiąc, oczyma wodził po twarzach biskupa i generała, a ci, wzrok spuściwszy, stali niemi.
— Daje do zrozumienia w liście, żeśmy dla wyłudzenia jego miljonów, nie okazując stanu, w jakim jesteśmy, zabiegali o rękę jego córki. Ależ czytajcie sami, czytajcie sami, ten człowiek obraził nas osobiście, całą rodzinę — to nie może mu być przebaczone.
Biskup wziął w rękę pismo hrabiego i czytał je drżący. Forma jego była przyzwoita i grzeczna; hrabia wymawiał tylko brak zaufania książętom, mówiąc, że się dopiero w Warszawie o istotnym stanie ich interesów dowiedział, interesów, których podźwignąć nigdyby nie był w stanie. Tłumaczył obszernie swój stan finansowy, niemożność sprzedania dóbr i radził na innych drogach szukać ratunku. Więcej tam było niezgrabności, niż złej woli — duma jednak Brańskiego czuła się śmiertelnie obrażona.
— Chciejcież mi wytłumaczyć, co mogło dać powód do podobnych wieści, — zawołał książę — iż jesteśmy zachwiani, iż łaską tylko wierzycieli trzymamy się? To nie może być prawdą! to potwarze niegodziwe ludzi zazdrosnych, to podła intryga! Zdałem księciu Robertowi dobra nasze z ciężarami niewielkiemi; mógł przez niedoświadczenie popełnić pewne błędy, lecz nie marnowaliśmy grosza, uczciwości Gozdowskiego wszyscy jesteśmy pewni, nigdy stan taki interesów uczuć się nam nie dał. Skądże te kłamstwa?
Generał i biskup stali ciągle milczący; książę zwrócił się do Roberta, który nie chciał w stanowczej chwili brać na siebie odpowiedzialności za obrót, jaki ta sprawa przybrać mogła. Biskup, widząc nadzwyczajne wzburzenie w starcu, do tak gwałtownych wrażeń nienawykłym, począł go zwolna mitygować.
— Niepotrzebnie to tak uczułeś, kochany Norbercie, nadto bierzesz do serca niezgrabność hrabiego, który podchwytał tam jakieś złośliwe plotki i szukał w nich wymówki dla swego nietrafnego postępowania. Całą tę rzecz pogardą i milczeniem pokryć należy, to będzie najwłaściwiej.
Generał, trochę inaczej pojmując położenie, myślał, że należało może skorzystać z uczynionego wyłomu i nie zawadziłoby brata na wszelkie możliwe ewentualności przygotować.
— Być bardzo może, — dodał — iż hrabia tu w naszych stronach zasłyszał o ogólnym złym stanie interesów wszystkich ziemian, który nie bez tego, ażeby i na interesa brańskie nie oddziałał. I Gozdowski, i książę Robert w istocie się użalają, że z dnia na dzień ciężej idzie gospodarstwo, kredytu brak... O tem, kochany bracie, nie było ci potrzeby mówić i niepokoić cię przemijającemi trudnościami; to są zwykłe koleje rzeczy ludzkich.
Wzrok szambelana z przerażeniem jakiemś wlepiony był w brata, gdy to mówił.
— Więc, więc — przerwał — jest jakaś podstawa?
Zwrócił się do księcia Roberta.
— Cóżeście zrobili z interesami? co się dzieje? mówcie!
— Interesa są w istocie ciężkie, chociaż nie poczuwam się do winy i nie popełniłem żadnej omyłki, którąbym sobie mógł przypisać, — zaczął Robert — ale niech się ojciec uspokoi, niema nic groźnego.
— Przy pomocy Bożej, — wtrącił biskup — załatwi się to, załatwi, będziemy wszyscy nad tem pracowali; tylko brat tego nie bierz do serca, zdaj już to na nas... spokojnie, spokojnie!
Szambelan z tych wszystkich po sobie następujących wyznań, półgębkiem czynionych, dorozumiał się wszakże, iż coś złego, co przed nim starano się utaić, istnieć musiało. Trwoga i niepokój odmalowała się na twarzy starca.
— Tak więc — odezwał się cichym głosem — to, cośmy za szczęśliwe poczytywali zdarzenie, bytność hrabiego, odnowione z nim stosunki — miało nas tylko napaść goryczą. Niechże się dzieje wola Boża, korzę się przed nią... Wy myślcie o jak najprędszem załatwieniu trudności. Nie godzi się, aby Brańscy byli na czyjejkolwiek bądź łasce; należy to załatwić, należy wszystko skończyć jak najprędzej.
— To się zrobi, — wtrącił sufragan — nie mówmy już o tem, uspokój się, uspokój!
— Nie tak to łatwo, — westchnął starzec — sama myśl ta, że grozić może niebezpieczeństwo czystemu i świetnemu imieniowi, któreśmy wzięli w spuściźnie, że cios może paść za dni naszych, a przypisany będzie winie naszej, że, zamiast podnieść ją wyżej, my daliśmy złotej tarczy herbowej poczernieć, napawa niewymowną trwogą. Ale możeż być, ażeby ofiary wasze, moje, troskliwość nieustanna, poszły marnie? — żebym ja miał dożyć sromotnego dnia?...
I nie mógł dokończyć; ksiądz sufragan chwycił go za ręce.
— Kochany bracie, proszę cię, błagam, spokojności! ufności w Opatrzność. Niema nic jeszcze tak złego, niema nic. Nie mów o tem, pomódl się, ukołysz to wzburzenie, wywołane nieszczęsnym listem.
— Ale ten sam list wymaga odpowiedzi! Impertynencji tego głupiego półpanka nie można tak bezkarnie przepuścić.
— Ukarać go pogardliwem milczeniem — rzekł biskup.
— Jeśli chcesz, to ja za was odpiszę, jak należy — wtrącił generał. — A że mu dam pieprzu i odprawię, jak zasłużył, za to ci ręczę.
— Ale nie, nadtoby było honoru dla niego — przerwał szambelan. — Dość będzie, ażeby z kancelarji mojej wystosowano kilka słów do hrabiego, nie wdając się z nim w żadne rozprawy.
— I tak dobrze! mógłby też napisać książę Robert.
— Rozumiałby, żeśmy nadto jego głupstwo uczuli; niech sekretarz mu odpisze... i dosyć.
Stanęło na tem, chociaż w istocie można było odpowiedzieć tylko milczeniem.
Wzburzenie, jakie list wywołał, wkońcu łagodnemi słowy biskupa i perswazjami generała ukołysać się jakoś dało; szambelan się uspokoił, ślady wszakże gniewu i przebytego rozdrażnienia pozostały na jego zdrowiu. Nie miał siły wyjść tego dnia do stołu i z księdzem biskupem obiadował u siebie, nie mogąc prawie nic jeść, siedząc ponury i zamyślony. Zaraz po obiedzie nadeszła księżniczka Stella, niespokojna o ojca, i widok jej skuteczniej nad wszystko wpłynął na ukojenie starca, który córki trwożyć ani zasmucać nie chciał. Zmusił się do dobrego humoru, aby jej nie dać poznać, że cierpiał, zaręczył nawet, że zapewne wyjść będzie mógł wieczorem na herbatę i że lekkie niezdrowie pochodzić musiało z zaziębienia na przechadzce. Cały jednak dwór wiedział, oprócz księżniczki Stelli, o nadzwyczajnym wypadku.

Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, a żywej fantazji, czcigodny Gozdawa-Gozdowski, długo żyjąc złudzeniami, gdy nagle się z nich ocknąć musiał, przeraził się i począł zrozpaczony szukać środków najdziwaczniejszych, dla okazania, że potrafi coś przecie. Lękał się nadewszystko, aby jemu nie przypisywano upadku, a w duchu sam czuł, że bezczynność i lekkomyślność jego wiele się doń przyłożyć mogły.
Stosując się do zdania przyjętego, natychmiast wyprawił wezwanie do wierzycieli, ażeby dla układów, sami lub przez pełnomocników, raczyli zjechać do Brańska; nie poprzestając jednak na tem, nie mówiąc nikomu nic, po długich rozmyślaniach, postanowił pojechać jeszcze na inny sposób szczęścia próbować. Dziwna myśl przyszła mu po bezsenności długiej nad ranem. Przypomniał sobie dawnego znajomego i krewnego swojego, niejakiego Garbowskiego, którego od bardzo dawna nie widział, lecz słyszał o nim, że się znakomitej dorobił fortuny. Garbowski mieszkał pod samym Lublinem. Mówiono o nim powszechnie, iż począwszy od handlu karmnemi wieprzami, potem tucznemi wołami, z któremi chodził aż do Wiednia, później biorąc znaczne dzierżawy, w stosunkowo krótkim czasie przyszedł do miljonowego majątku. Gozdowski znał go tak ograniczonym i prostym człowiekiem, że z nim dawniej mówić nie chciał. Garbowski bowiem, ledwie trzecią klasę skończywszy z biedą, a po dwu latach nie mogąc z niej dostać promocji, wprost z ławy szkolnej przeniósł się do małego folwarczku, który mu po ojcu pozostał. W sąsiedztwie znaczniejszego miasta, powziął szczęśliwą myśl karmienia wieprzów i wpadł na pomysł genjalny dostarczania im pokarmu taniego a szybko tuczącego, na jaki nikt wprzódy nie trafił. Kupował on stare konie zabezcen i mięso ich dawał swym wychowańcom, obrachowawszy się tak, że go ono prawie nic nie kosztowało. Odbywało się to jakoś tajemnie, bo Garbowski swojego sekretu wydawać nie chciał. Wieprze karmiły się doskonale, sprzedawały łatwo, a raz wszedłszy na szczęśliwą drogę robienia pieniędzy, pan Kacper Garbowski, chodzący w kożuchu, w kozłowych butach, jeżdżący prostym wozem, pijący tylko prostą wódkę, nie potrzebujący żadnych wygód, nie tracący na żadne przyjemności, gdyż największą miał w zbieraniu grosza — bardzo szybko bogacić się zaczął.
Pierwsze tysiące obudziły w nim tylko pragnienie większe jeszcze; spekulował na wołach, począł brać dzierżawy, kupił parę wsi. Potem już rosło to samo, zwiększało się i prosty ów człowieczyna ujrzał się prawie niespodzianie wielkim panem.
Zmiarkował teraz, że tę krwawicę swą powinien był jakoś zużytkować — zapragnął wejść w obywatelstwo, wydobył więc swe papiery szlacheckie, potem, rozmyśliwszy się, pojął za żonę córkę dosyć majętnego dorobkiewicza. Nie zmienił jednak wiele trybu życia dawnego i pieniądze robił. Jejmość była skrzętną gospodynią, on zabiegłym spekulantem... pieniądze i majątki rosły.
Pan Bóg dał syna, macierzyńska miłość i ojcowska duma postanowiły wychować go tak, ażeby wyższe niż rodzice zajął miejsce w społeczeństwie. Do tego majątek dawał mu zupełne prawo. Nie szczędzono nic na wychowanie, ale — niestety — jedynak się nie udał. O ile rodzice byli zabiegliwi i skąpi, o tyle on zawczasu okazał popęd do rozrzutności, hulanki i łotrostwa. Robił długi, przywłaszczał sobie rodzicielskie pieniądze, podpisywał weksle i tracił po szalonemu. Ani surowość ojca, ani łzy matki powstrzymać go nie mogły. Chłopak był żądny wszystkiego, a że sądził się niesłychanie, niewyczerpanie bogatym, postępował sobie bez najmniejszego pomiarkowania. Garbowski płakał nad tem, zarzekał się, że długów płacić nie będzie, a pomimo to, gdy synowi zagrażał wstyd i koza — ratował. Morały padały jak groch na ścianę. Matka, gryząc się nieustannie, umarła, został ojciec tylko i syn, w nieustannej walce z sobą, która staremu życie truła.
Słysząc o fortunie Garbowskiego, której synowskie zbytki wyszczerbić nie mogły, niewiele wiedząc więcej — Gozdowski wbił sobie w głowę, że od niego na ratunek książętom pieniędzy dostać potrafi. Całe to urojenie żadnej dotąd nie miało podstawy... Gozdowski wmówił sobie, że to mogło być natchnienie Ducha Świętego. Pojechał więc do Lublina szukać kuzynka, którego lat dwadzieścia kilka nie widział.
Przybywszy tu, z wielką łatwością się dowiedział, iż stary mieszka w lichym dworku, na tym samym małym folwarczku, który po rodzicach odziedziczył, a synowi wypuścił jedną wioskę z pięknym domem, gdzie wesołe towarzystwa, polowania i gry miały być nieustające. Gozdowski, dobrze się wywiedziawszy, kiedy zastanie starego Garbowskiego w domu, ruszył przed południem. Niedalej niż o milę ukazano mu w wiśniowych krzakach, bzach i topolach ukryty rodzaj starej chaty, niepozornej, lichej, około której kilkanaście stało domów włościańskich. Były to Skoki, dziedzictwo pana Garbowskiego. Przed gankiem o dwóch krzywych słupkach, w którym stało ze sześciu Żydów, czekając na posłuchanie, wysiadł wyelegantowany nasz plenipotent. Wskazano mu izbę na lewo.
Tu, przy okrągłym stole, zarzuconym papierami, mężczyzna otyły, opalony, w szarej kapocie, podpasanej skórzanym pasem, z poza którego chustka kolorowa wisiała, żwawo się ucierał z trzema starozakonnymi o jakąś sprawę wołową. Pieniądze leżały na stole, rozprawiano krzykliwie, hałaśliwie, tak że targ podobniejszy był do zażartej kłótni. Gdy Gozdowski wszedł, ustała wrzawa — Garbowski naprędce Żydków odprawił.
— Będąc w Lublinie, wytrzymać już nie mogłem, abym się wam, kochany bracie, nie przypomniał i nie odwiedził was — jestem Gozdowski.
— A! jak Boga kocham! pan Maurycy. Mój Boże, tyle lat! siadajcież! Żydów zaraz się zbędę.
Tak rozpoczęła się rozmowa i odnowiona znajomość. Garbowski strasznie w oczach plenipotenta wydał się nieokrzesanym, ale sprytu w nim było wiele. O niczem mówić nie umiał, lecz zaczepiwszy interes, okazywał roztropność i przebiegłość nadzwyczajną.
Gozdowski poświęcił parę godzin umiejętnemu badaniu człowieka; mimo wstrętu nawet, napił się z nim wódki i zakąsił zimną kiełbasą i chlebem razowym, bo nic innego w domu nie było. Z gawędy, zręcznie poprowadzonej, dowiedział się Garbowski o położeniu kuzyna, o książętach, o wielkości ich, o dobrach, a troszeczkę o długach i chwilowo przykrych interesach. Gozdowski zdaleka dawał do zrozumienia, jak to się kapitaliści warszawscy ubiegali o lokowanie sum na dobrach książęcych i jakiby świetny można zrobić interes, skupując wierzytelności.
Wieprzarz słuchał z uwagą wielką, ale widoki te nie zdawały się go pociągać bynajmniej; nie odpowiadał ani słowa. Z całą swą umiejętnością Gozdowski, który mówić i malować umiał — nie podziałał na kuzyna. Nie wyrzekł się jednak nadziei, oświadczył, że parę dni jeszcze w interesach książąt zabawi w Lublinie i prosił, żeby się z sobą widywać mogli. Garbowski nie odmówił. Nazajutrz obiadek mieli zjeść razem w hotelu, w którym stał plenipotent.
Tak zasnuwszy pierwszą robotę, nie z bardzo wielką dotąd powodzenia nadzieją — Gozdowski odjechał. Nie było co w miasteczku robić, wałęsał się więc po ogrodzie publicznym, zachodził do cukierni na gazety i czas, ziewając, zabijał.
Pod wieczór zszedł do restauracji na dole, aby coś przekąsić. Zastał tu bardzo liczne i ożywione towarzystwo młodzieży, której przewodniczył chłopak wcale szykowny i piękny, wesoły i dowcipny blondynek. Zdawał się on królem pomiędzy rówieśnikami, których poił, żartował z nich, ucierał się z nimi i naprowadzał na największe szaleństwa. Ściągnął na się uwagę Gozdowskiego, tem szczególniej, że mimo rozwiązłości w słowach i ruchach, zachowywał w obojgu wrodzoną jakąś form przyzwoitość, coś szlachetniejszego od swych towarzyszów. Miał naturalny wdzięk, zwiastować się zdający naturę raczej popsutą, niż złą, a nadewszystko sympatyczną. Wywierał też widocznie na resztę młodzieży wpływ nadzwyczajny i miał nad nią wyższość widoczną, a o wiele przechodził ją bystrością umysłu i wykształceniem. Znać w nim było człowieka, rozpasanego towarzystwem zbyt poufałem, w którem sobie cugle mógł puszczać swobodnie, a razem mającego instynkt lepszego tonu... W niedorzecznościach nawet, które popełniał, był pewien urok, pociągający ku niemu. Wyglądał na panicza wielkiego domu, który sobie pozwala, dla zabawy, rubaszności do zbytku.
Była to widocznie natura energiczna, bogata, rzucająca jeszcze z siebie wulkanicznie zbytkiem ogni wewnętrznych, z której mogło się w przyszłości coś wcale pięknego urobić — jeśliby ją własny płomień nie strawił.
Od chłopca dowiedział się, że to był pan Zygmunt Garbowski, syn jego przyjaciela, ów sławny nicpoń, którego żadną siłą ojciec powstrzymać nie mógł. Pomimo licznego dosyć towarzystwa, Zygmunt, który dokazywał straszliwie, zdawał się nudzić. Towarzysze jego w niczem mu dorównać nie mogli, szydził też z nich nielitościwie, żgając jednego na drugiego. Uchodziło mu wszystko.
Ukryty za drzwiami, jedząc swoje pieczyste z kompotem, które mu się po kuchni brańskiej szkaradnem wydawało — Gozdowski patrzył, słuchał i prawie się pokochał w kuzynku.
Pod koniec wieczoru, gdy niektórzy się już pokładli, inni porozchodzili, a dwóch drzemiących zostało i Zygmunt jeszcze zimnym grogiem się krzepił — Gozdowski, wyszedłszy z ukrycia, zbliżył się ku niemu z wesołą twarzą.
— Darujesz mi, — rzekł — że choć niebardzo w miejscu, a może i niebardzo w porę ci się prezentuję, ale Bóg wiedzieć raczy, czy się drugi raz w życiu spotkamy. Nazywam się Maurycy Gozdawa-Gozdowski, a jestem twojego ojca bratem ciotecznym.
— A! to mnie bardzo cieszy! i cóż pan tu robi? — śmiejąc się, odparł Zygmunt.
— Robię interesa i zmuszony jestem dla nich parę dni przesiedzieć.
— To się kochany stryjo-wujaszek, czy wujo-stryjaszek, dalipan, nie jestem pewny, jak się to nazywa — strasznie tu znudzi.
— Miarkując z was, nie sądzę, tylko, że jam na to za stary — uśmiechnął się Gozdowski.
— My bo z desperacji dokazujemy, — zawołał Zygmunt — słowo daję, nudy, stryjaszku, zabijające.
— Zajęcia nie masz żadnego?
— Cóż proszę wujaszka robić? kiedy czy tak, czy tak umrzeć trzeba.
— Przynajmniej nie spodziewam się, by to dla was mogło nastąpić tak prędko.
— Przytem na wsi ludzi niema, a czas słotny, — westchnął Zygmunt — gwałtowna więc taka rozrywka rozbudza, jak gimnastyka. Stryjaszek gotów mnie wziąć za zbytnika, ale to środek higjeniczny, metoda Hahnemanna, sławnego Hahnemanna.
— I metoda młodości.
— Tak, dopóki się reumatyzmy i podagra nie odezwą o swoje prawa.
— Ojciec twój wszakże obojga nie ma, — rzekł Gozdowski — to pracowita natura.
— Z nudy, wujaszku, pracuje, bo nie ma co robić, — rzekł Zygmunt — a mając jeszcze takiego syna rozrzutnika, jak ja, musi.
— Cóż waćpan, gospodarujesz, hę? — spytał plenipotent.
— Gospodaruję najwięcej na bilardzie i między butelkami, — mówił wesoło Zygmunt — na tem gospodarstwie znam się doskonale, czy intensywne na spirytusie, czy ekstensywne na mleku z wodą... niema dla mnie tajemnic. Nie można stryjaszkowi grogiem służyć? Mają tu niezły.
— Dziękuję bardzo.
— Albo kieliszkiem czego bądź?
— Nie, nie.
— Jakto? i dwóch szlachciców, notabene koligatów, spotyka się z sobą po raz pierwszy w życiu, a rozejdzie na sucho? E! wujaszku, toby było przeciwne wszystkim tradycjom narodowym.
— Ale proszę cię...
— Ale proszę stryjaszka, honor domu ocalić muszę. Czy byłeś wujaszek u papy w Skokach?
— Dziś rano.
— I poczęstował wódką z kiełbasą, nieprawdaż? — zawołał Zygmunt — i wódkę tę piłeś... i jeszcze ci usta pali, a ja miałbym... nigdy w świecie!
Zaczął gwałtownie dzwonić i tłuc w szklanki; kelnerowie się zbiegli, ilu ich było.
— Słuchaj ty, Żuku, — rzekł do jednego mocno czarnego — macie tu węgierskie wino gęste, stare, słodkie, tokaj, ten, co wiesz?
— A jakże, jaśnie panie.
— Podaj butelkę i kieliszki. Kieliszki raz w życiu daj umyte, a tokaj nieś z uszanowaniem, abyś go nie strząsł... Stryjaszku, — dodał, odwracając się do Gozdowskiego — kobyłka stoi u płotu, nie wykręcisz się, siadajmy. Ci panowie drzemią, nie będę ich budził, gęby ich tego nektaru niewarte; to jest wino, którego wynalezieniem pochwalić się mogę.
Gozdowski oprzeć się nie mógł, prawdę rzekłszy, chłopak mu się bardzo podobał, a kapkę też lubił, zwłaszcza starą.
— Gdzież kochany wujaszek mieszka? — spytał szaleniec. — We własnych dobrach?
— Nie, bo ich nie mam, ale oddawna zarządzam interesami książąt Brańskich.
— Aha, wiem! Widziałem raz księżniczkę Stellę z przyjaciółką jej Antoniną; księżniczka śliczna, ależ śliczna! a panna Antonina pokuśliwa, jak dojrzała wisienka. Czy stryjaszek żonaty? przepraszam.
— Nie.
— I nie kocha się w żadnej z nich?
Gozdowski począł się śmiać.
— Zmiłuj się, jam stary, a księżniczkę kochać można chyba, jak gwiazdę na niebie — zdaleka. Panna Antonina zaś dla mnie za młoda.
— O, zawsze, kochany wujaszku, — odezwał się Zygmunt — zawsze kochać się można i trzeba. To czas bardzo przyjemnie skraca, nikomu nie szkodzi i wielce jest nauczające.
— Jakto nauczające? — rozśmiał się Gozdowski.
— A tak! uczymy się razem serca kobiecego i siebie samych.
Wtem podano tokaj, a był złocisty, gęsty i wonny.
Zygmunt wstał.
— Naszem staroświeckiem winem zdrowia i pomyślności kochanego — wujaszka!
— Dziękuję, ja piję za twoje, panie Zygmuncie, aby ci Pan Bóg dał...
— Upamiętanie, nieprawdaż? zgadłem! — westchnął młodzieniec. — Nawet Panu Bogu, który, jak wiemy, jest wszechmogący, trudno będzie tę szaloną pałkę wystudzić. Taką mam naturę, kochany stryjaszku. Już pono przyjdzie niepoprawnemu pójść ad patres..
— Ja tak źle nie sądzę.
— Niechże za dobrą opinję ucałuję szanownego kuzyna, — zawołał Zygmunt — ale prawda, że drugą butelczynę wysuszymy?
— Nie mogę! za nic!
— Stryjaszek nie zechcesz nadziei rodziny, młodzieńca w kwiecie wieku, narażać na to, aby pił sam, dostał apopleksji i osierocił najczcigodniejszego z ojców. Nie, po kieliszeczku wysmokczemy. Żuk, podaj drugą, a prędko, póki ochotę mamy.
Zygmunt westchnął.
— Pewnie wujaszek już słyszał, jak mnie ohydnie ogadano za ostatniego urwisa? Niesprawiedliwość ludzka! Proszę, byś temu wuj dobrodziej nie wierzył: mam naturę szlachecką, nic więcej. Pracować bardzo nie lubię, hałas mi smakuje, piję dobrze, jem nieźle, umizgać się, to moja rozkosz... ale zresztą mam wszystkie cnoty, możliwe w mym wieku i położeniu.
Śmiał się tak, żartował, śpiewał, skakał i, zabawiwszy do północy pana Gozdowskiego, ledwie go z rozczulonych objęć wypuścił.
Rozstali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie.
Tejże nocy pan Zygmunt, jakby przeczuwając przybycie ojca swego na wieś, zabrawszy dwóch przyjaciół — odjechał.
Punkt o godzinie obiadowej zjawił się stary Garbowski, zamiast szarej, ubrany w kapotę czarną i z wywieszonemi na niej dewizkami od zegarka. Gozdowski wystąpił z obiadem, o ile restauracja zdobyć się mogła. Kuzyn jednak, nawet po wódce, został milczący, jakby się chciał mieć na ostrożności. Zagajono znowu rozmowę o Brańskich.
— Miałem przypadkiem sposobność wczoraj poznać tu waszego syna — odezwał się Gozdowski.
Stary ręką machnął.
— Miły, żywy, prawda, że trochę rozhulany chłopiec, ale to się utemperuje.
— Już nie wiem jak, nie wiem, — mruczał stary Garbowski — nie mogę mu żadną miarą rady dać, desperuję, powiadam, że... a kocham tę bestyjkę.
— Byłby na to sposób.
— Jaki?
— Wprowadzić go w lepsze towarzystwo, gdzieby się musiał trochę żenować i na poważniejsze osoby oglądać. Między takimi ludźmi, jak nasz młody książę, jak Zenon Żurba, książę generał, musiałby inaczej się znajdować i umiarkować. Wprawdzie niełatwo go tam wprowadzić, bo do naszych książąt przystęp jest... dosyć obwarowany wielu warunkami, lecz na wszystko są sposoby. Gdybyś ty, Garbowski, mnie posłuchał, — wszedł z nimi w interesa, na których nigdy straty mieć nie możesz, synby się tam łatwo wkręcił. Któż to wie? Przy księżniczce jest przyjaciółka jej, panna Antonina Żurbianka, wychowana jak księżniczka i nieuboga, możnaby go z nią wyswatać, a jakby się z nią ożenił, toby się odmienił.
— To go znasz! — chmurno rzekł Garbowski. — To taki chłopiec, że trzeciego dniaby oknem do księżniczki samej wleźć gotów. Gdzie jego ożenić! to szalona pałka! poczciwy w gruncie, ale szalony.
— Tak ci się zdaje, kochany Garbowski, szaleje tam, gdzie bezkarnie można. Są przecie towarzystwa, które najśmielszym imponują. Ho, ho! inaczejby on u nas znajdować się musiał.
Stary głową trząść zaczął i urwał. Po obiedzie wszakże począł bliżej, z przełaja zawsze, rozpytywać o interesa. Gozdowski mu mniej więcej jasno je przedstawił, nie tając, że są dosyć zawikłane. Począł go też żywiej namawiać, żeby, rozpatrzywszy się, wszedł w robotę, zapoznał się z rodziną Brańskich i korzystał z jedynej może sposobności razem wnijścia w świat, wprowadzenia syna i ulokowania kapitałów na najpiękniejszych dobrach w kraju.
Garbowski milczał, nie wyrywał się, nie obiecywał nic, lecz zadawał pytania i docierał do gruntu. Plenipotentowi zdawało się, że go tak na lekką weźmie przynętę, ale przekonał się teraz, iż to była próżna nadzieja. Garbowski nie odrzucał projektu, lecz potrzebował widzieć jasno.
Poszli nad wieczór do adwokata, który utrzymywał interesa prawne majątku w Lublinie. Garbowski zażądał wyciągów hipotecznych i nie zląkł się ich wcale, kiwał tylko głową.
— Hm, — rzekł wkońcu — ja pieniądze na wykupno z długów mógłbym dać, czemu nie... ale co to wam pomoże? Poczekam rok, dwa, dajmy trzy, potem mnie musicie spłacić, a nie, to ja dobra zabiorę.
— My we trzy lata nieochybnie się spłacimy — zawołał uradowany Gozdowski.
— Z czego?
— To nasza rzecz! a jak nie, ma kto inny brać majątki, weźmiesz ty.
Garbowski w głowę się skrobał.
— Zobaczymy, — rzekł — to potrzebuje namysłu, ale — nie jestem od tego. Zjadę na grunt, rozpatrzę się, zobaczymy... może się co uprojektuje.
— Wiesz co, — dodał Gozdowski — wierzyciele są wezwani dla układów do Brańska, przyjedźże i ty w tym samym terminie, to ci najlepiej da poznać interesa... książęta będą ci prawdziwie wdzięczni, daj mi słowo!
— Będę — rzekł prosto Garbowski — i wezmę z sobą pieniądze na wypadek wszelki.
— Weź z sobą i syna także, — dołożył Gozdowski — mnie ten chłopiec interesuje. To twoje dziecko jedyne; puszczone tak samopas, gotowe się zmarnować, możemy je powstrzymać i uratować.
— Byle chciał i głupstwa mi jakiego nie zmalował, bo nie stąpi bez tego, — wzdychając, rzekł Garbowski — czemu nie, czemu nie! Nie żałowałbym już i na interesie coś poświęcić, żeby Zygmunta na ludzi wyprowadzić. Toż to moja troska i bezsenność, ten nieukrócony szaławiła!
— Ja ci powiadam, — dokończył Gozdowski — wpływ lepszego towarzystwa go uratuje.
— Żeby tylko frak chciał włożyć! — mruknął ojciec — bo i z tem bieda będzie. Gotów się ubrać jak do stajni, naprzekór, i wstydu nam narobi — powiadam ci, że szalony.
— Dasz go mnie, nie bój się.
Na tem tedy szczęśliwie stanęło i po jeszcze jednej naradzie, plenipotent wyruszył napowrót do domu, tak rad z siebie, jak jeszcze nigdy w życiu nie był.
— Otóż ja im pokażę, — powtarzał przez całą drogę — co może ten niedołęga Gozdowski. Ja ich uratuję, nie kto inny — ja!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.