Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że Roberta zraziło. Nieprzyjemna w istocie rzecz, gdy ci się z narzeczonej śmieją, a powiem prawdę, Alfonsyna przy Angielce gustu nie nabrała, hrabia zaś nigdy go nie miał.
Szambelan sposępniał i milczał, drobił bułkę na obrusie zamyślony; nie odpowiadając nic, spojrzał na brata.
— Nie trzeba obwiniać księcia Roberta, on to bardzo dobrze rozumie, że księżna Brańska śmieszna być nie powinna. Gdyby królewną była, a nie umiała się znaleźć, nie możnaby mu jej narzucać, boby się jej ciągle wstydzić musiał. Ale Parśnicki przesadza. Zacny to obywatel, zda mi się wszakże, iż chwycił nieco idei demokratycznych.
— Może — potwierdził generał.
— Robert ma takt wielki. Zresztą zobaczymy, gdy przyjedzie, jeśli prawda, że wraca. A hrabia?
— Ten podobno zostaje w Warszawie z córką.
— No i rotmistrz może tylko dla pomówienia z nami przyjeżdża.
— I to być może.
— Zawsze do jutra będę cokolwiek niespokojny.
— Ja także, — mruknął generał — a ponieważ niema jednak czem się tak bardzo niepokoić, zostaw mnie troskę i śpij, nie myśląc o tem, ja za dwóch będę się gryzł.
Nie chcąc okazać, że się czegoś niemiłego dowiedział, szambelan przybrał fizjognomję pogodną i począł znowu rozmowę ze swym dworem. Księżniczka Stella poznała tylko po twarzach stryja i ojca, że coś zajść musiało.

Nazajutrz rano po mszy świętej sekretarz przyszedł z wiadomością do szambelana, że książę Robert powrócił. Prawie w tej samej chwili księżniczka Stella, w kapelusiku jeszcze i z książką do nabożeństwa, wbiegła o jego przybyciu oznajmić. Szambe-