Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lan posłał natychmiast, aby go do siebie prosić, dodając, żeby się nie przebierał. Wedle zwyczaju książę Robert winien był suknie podróżne zrzucić i prezentować się ojcu w rannym stroju domowym. Na ten raz uwolniono go od zachowywanej formy.
Pomimo że rozkazowi ojca, jak mógł, najprędzej starał się Robert zadosyć uczynić, staruszek chodził niespokojny, znajdując, że nie przybywa dość prędko. Gdy się ukazał w progu i zbliżył do ręki ojcowskiej — szambelan obejrzał się dokoła, aby świadków nie mieli.
— Cóż to tak prędko z podróży? — rzekł — hę? Tu do nas jakieś wieści doszły, nie wiem, czy mam im dać wiarę? Zaszło coś?
— Stanowczego nie zaszło nic, — odpowiedział Robert, usiłując się spokojnym okazać — lecz po bliższem poznaniu zaczynam wątpić, ażeby to małżeństwo, którego kochany ojciec życzył sobie, a na które byłbym się zgodził chętnie, idąc za jego wolą, mogło przyjść do skutku.
— A to dlaczego?
— Nie sądzę, żebym mógł pozyskać szczerą sympatję panny Alfonsyny, charaktery nasze niedosyć okazują się zgodne.
— A hrabia?
— Hrabia, — rzekł Robert — hrabia, zbyt ufny w swój ogromny majątek, zdaje mi się nadto wymagającym dziś, a cóżby dopiero było później. Radby sam wszystkiem, więc zapewne i przyszłem pożyciem, kierować i rządzić.
— Parafjanin? — spytał książę — złego tonu?
— Zapewne, ale z tą wadą możnaby się oswoić; gorzej, że jest nieco absolutny i rubaszny.
— Ale nie uchybił ci? — niespokojnie spytał stary.
— Bynajmniej, tylko codzień mniej dobrześmy się z sobą godzili, a wkońcu zdawało mi się najwłaściwszem na jakiś czas odjechać.
Szambelan siadł zadumany, spuściwszy głowę.