Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakoś mi to mówisz, obwijając — niejasno. Czyś zerwał?
— Ja? nie.
— A hrabia?
— Niezupełnie — lecz... lecz być bardzo może, iż gdy mu się tam co innego trafi...
Szambelan porwał się z krzesła cały.
— Co innego? cóż? co lepszego od księcia Brańskiego? ciekawybym był! Może królewicz Golkondy, czy cesarzewicz brazylijski. Coś lepszego? cha, cha!
Pomimo iż pozornie spokojnym chciał się okazać szambelan, na twarzy jego oburzenie i tłumiony gniew znać było.
— Jak skoro ty mi to mówisz, w zupełności wierzę, iż wina jest hrabiego. Żaden Brański z ręką swą, imieniem i majątkiem nie napraszał się nawet równej sobie, cóż dopiero takiej tam hrabiance. Zatem, to rzecz skończona, nieodwołalnie skończona, zerwana! Hrabia zapewne rozmyśli się, może zechce wrócić, ale — ja nie pozwalam, ja nie chcę! Mowy już o związku z nimi być nie może. Dość, i o tem ani słowa!
Po krótkiej pauzie rzekł tonem rozkazującym, biorąc syna za rękę.
— Proszę cię, mój Robercie, wyręcz mnie w tem i powiedz generałowi, Stelli, wszystkim naszym, aby tu więcej nigdy mowy o hrabi i hrabiance nie było. Proszę o to... nie istnieją już dla nas, nie znamy się i... koniec. Ani wspomnienia, ani słowa o nich. Do księdza sufragana napisać też, aby, przybywszy tu, oszczędził mi przykrości i nie mówił o nich.
Skończył i siadł szambelan. Książę Robert złożył przed nim na stole powierzone sobie tysiąc dukatów, a rozmowa w tejże chwili zwróciła się na Warszawę, na przyozdobienia w niej zaszłe i zmiany — na wypadki spółczesne, na dawnych księcia znajomych.
O godzinie zwykłej sekretarz wszedł, a Robert, rad, że mu się udało małym stosunkowo kosztem wytłumaczyć, powlókł się biedny do siebie. Nie dano mu