Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że chwili dał się słyszeć dzwonek, zwołujący na herbatę i wieczerzę.
— Idź, żeby cię tu kto nie zastał, myśl, co jutro powiesz; ja będę też głowę łamał, a jutro pójdziemy razem do starego.
Uściskali się w milczeniu.
— Ha, — rzekł w duchu generał, schodząc powoli — już teraz o ocaleniu nas mowy niema, idzie o to tylko, aby ruinę przeciągnąć, ażeby ją ukryć przed szambelanem. My, niedobitki, będziemy z godnością dźwigać nędzę naszą, ale ta biedna Stella, ten anioł, który...
W tej chwili wchodził do rzęsisto oświetlonego salonu. Jak na przekorę, wszystko się w nim śmiało, jakby nikt nie przeczuwał jutra. Sparty na ramieniu córki, stary wchodził, uśmiechając się do niej, znowu rozweselony i z czołem bez chmury. Stella prowadziła ojca z czułością, z troskliwością, poszanowania pełną, posadziła go na jego krześle, złożyła mu pod nogi jego poduszkę, przysunęła, co zwykł był jadać wieczorem.
Antonina przybiegła jej pomóc, szambelan rozczulony opierał się tym zbytnim pieszczotom.
— Ale moje panny, moje panny kochane, — mówił, śmiejąc się — ja bo nie chcę być tak starym, dam sobie radę; aż mi wstyd, że mnie tak dorlotujecie. Cóż to generała nie widać?
Generał spóźnił się był umyślnie; zato cały dwór pozostały był na swych miejscach, a do niego przyłączyli się młody Żurba i Gozdowski. Ksiądz Serafin odmawiał modlitewkę, złożywszy ręce; Wincentowicz się przeżegnał, spoglądając zukosa na Burskiego, który tych praktyk religijnych w wojsku się oduczył, chociaż do kaplicy chodził regularnie.
— Cóż tam, księże kapelanie, ryby mówią? — spytał szambelan.
— Milczą, jaśnie panie, — rozśmiał się kapelan, nawykły do tego często powtarzającego się pytania —