Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nawet raki się wyszeptały — silentium jak u trapistów.
— Ale połów asindzieja dzisiejszy? boś pewnie na ryby chodził, hę?
— A jakże! muszę, inaczejby w piątek z mięsem gotowano, więc to obowiązek sumienia. Dziś tylko jeden szczupak niezgorszy, reszta płotki, parę linów i tyle.
— A pan Wincentowicz czem się pochwali?
— Jednym szarakiem, mości książę — i to... kulawym, — rzekł Wincentowicz — okazało się, że mu ktoś nogę dawniej przestrzelił, że się bez lekarza wykurował i dziś padł ofiarą. Jakoś tego roku zwierzyny mało.
— Ale ba, — szepnął szambelan — wszystkiego dobrego na świecie coraz mniej. Cóż pan kapitan Burski porabiał?
— A cóż, mości książę, — zkolei rzekł legjonista — nie mam żadnej funkcji na dworze waszej książęcej mości, więc z założonemi rękami używam świeżego powietrza, jem i śpię, obserwuję tylko niebo i chmury.
— Wróży się pogoda?
— Niepewna, bo mnie coś po kościach łamie, a to u mnie barometr najpewniejszy.
Szambelan zwykł tak był po monarszemu wszystkich u stołu swego siedzących obchodzić pytaniami i darzyć słowem łaskawem; był to niezmienny obyczaj w Brańsku. Obrócił się więc do Żurby.
— A pan doktór praw czy zdrów i co porabia?
— Dziękuję waszej książęcej mości, na zdrowiu mi nie zbywa, ani na ochocie do roboty, ale zajęcia nie mam. Ojciec mnie nie dopuszcza do pracy i robi za nas dwóch.
— O! czcigodnyż to ten twój dobry ojczysko! — zawołał książę. — Jak go długo nie widzę, to mi za jego poczciwą twarzą i sercem tęskno.
Odwrócił się do Gozdowskiego.
— Asindziej jeździłeś pono kędyś?