Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wracać do przeżytych bólów? Znalazłbym ból tylko, tylko nową truciznę, cierpiałem dosyć.
Odwrócił się od listu, poszedł do okna — stał osłupiały i myślał znowu.
— Ostygły jestem, wszak to już na mnie żadnego nie powinno uczynić wrażenia. Dlaczegóżbym miał odmawiać kobiecie prawa bronienia się, którego nie odmawiają zbrodniarzom? Ona chce pewnie tylko czystą, czystszą okazać się w oczach moich. Miłości między nami być nie może, miłość to zabita, okrwawiona; lecz czemużbym jej nie miał posłać wyrazu przebaczenia i pociechy? Tak, obawa moja przesadzona. Przed godziną nie mógłbym, niepowinienem był dotknąć tego listu; w tej chwili jestem już wolny, należę do siebie.
Zbliżył się ku papierowi, leżącemu ciągle na stoliku, brał go już ręką drżącą i cofnął się znowu.
— Nie, mylę się, — mówił w duchu — miłość ta nie została zabita, ona trwa, jam się nią palił i dręczył, jam się jej pozbyć chciał, choćby najdroższą uczucia wszelkiego ofiarą... nie mogłem. Cóż będzie, jeśli przygasła odżyje, jeśli ona się uniewinni? Jam nie miał dowodu winy, jam miał tylko namiętność ślepiącą. Co będzie, jeśli padnę do jej nóg, prosząc o przebaczenie? A! nie, stokroć nie! Ja nie należę do siebie, ja jestem własnością rodziny, dla której jak najdrożej sprzedać się muszę. Poco? Ale jedna jeszcze w życiu szczęścia godzina! jedna chwila! jeden błysk! — a potem choćby umrzeć. Spojrzeć w te oczy, w których boska pali się iskra, usłyszeć głos, uczuć jej dłoń!
I jak szalony książę Robert chwycił za list, rozerwał kopertę, rzucił okiem, czytał, pożerał. Twarz mu bladła i czerwieniała, wargi drżały, po licu biegały płomienie, brew się marszczyła i opadała nieruchoma, usta krzywiły się jak do jęku i otwierały, jakby chciał krzyknąć. Stał tak długo, znać czytał i odczytywał znowu i nie mógł nasycić się temi wyrazy.