Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mościński zamilkł, ale mu się to nie podobało. Gdy po chwili wysunął się z pokoju córki, miss Burglife wybiegła za nim.
— Omyliliśmy się, — szepnęła — ona go kocha, były mdłości. Prawda, że się pogniewała, że w gniewie się wyrzekła, lecz w sercu tkwi głęboko uczucie. To przejdzie, kochany hrabio, czas ją uleczy. Znajdzie się ktoś inny. Jużto nie można powiedzieć inaczej, tylko, że książę jest bardzo, bardzo dystyngowany człowiek i piękny mężczyzna, jednak zczasem go zapomni. Ja będę się starała, niech hrabia będzie spokojny.
Ze spuszczoną głową Mościński powlókł się do brudnego pokoiku.
— Niema nieszczęśliwszego człowieka nade mnie, — myślał w duchu — robię, co ona chce, a nigdy nie jest zadowolona. Kazała mi dać odprawę, teraz się rozpada! Kobiety, nawet najrozumniejsze, zawsze, zawsze są niekonsekwentne. Bądźże tu mądry! Teraz go już napowrót nie złapię, i lepiej, i lepiej... Niech się przemęczy raczej, niż miałaby całe życie być nieszczęśliwa.

Po wyjściu hrabiego książę Robert chwycił natychmiast za dzwonek; wbiegł służący.
— Pakować! — zawołał — jedziemy!
Na stole, niepostrzeżony dotąd, leżał od rana list z poczty miejskiej; oczy księcia padły na kopertę i twarz oblała się purpurowym rumieńcem. Patrzył nań, jakby obawiał się wziąć go w rękę, stał nad nim i drżał cały. Po wyjściu służącego wyciągnął dłoń, spojrzał na pieczątkę. Tak, była to taż sama, którą znał dobrze, którą tyle razy łamał, okrywając pocałunkami. I pismo toż samo było, które mu przynosiło szczęście. Długo wahał się książę Robert i list położył na stole.
— Poco budzić to, co przysute popiołami? poco