Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mam gruby kapitał, w pocie czoła krwawym zebrany na tych majątkach — otóż... otóż gotowem z niego coś stracić, byle Brańscy utracili jak najwięcej, a jeśli można, wszystko, i wyszli z koszulami... boso. Tak!...
Zembrzyński bez wzruszenia, na oko sobie chłodny — uśmiechnął się.
— Więc to zemsta tylko? — rzekł mecenas.
— Nie, mój kochany łaskawco, nie, — odezwał się zimno zawsze Zembrzyński — w Piśmie Świętem powiedziano ząb za ząb, oko za oko, a ja nawet tak wiele nie chcę, ja się sobie tak, ot tak, bawię. Jestem stary kawaler, nie mam co robić, szukam rozrywki. Czy pan nigdy nie doznałeś tego uczucia, idąc piechotą, gdy cię obryzga jadąca kareta, że radbyś do niej siąść i także trochę owalać tego, co cię obrukał? Na starość przyplątują się do człowieka fantazje różne, a ja jestem dziwak. Ot, cała rzecz. Zemsta! A za cóżbym się ja miał mścić na nich? Ja ich, mogę powiedzieć, tak prawie, jak nie znam, no, nie znam! Tylko lubię figle płatać.
— Panie Zembrzyński, — zimno odparł mecenas spoglądając na zegarek i zbierając papiery — doktorowi i prawnikowi nigdy nie trzeba prawić wymysłów; biorą oni za puls i dobadują się tego, co im chory chce ukryć. Zresztą ja się pana nie pytam już o nic. Ciekawy jestem. Powinienem był wszakże wiedzieć cel pana, aby się do niego zastosować.
— Mój cel, mój cel — szepnął Zembrzyński — najprostszy w świecie, żeby ich djabli wzięli, ot i po wszystkiem. Jak i którędy ich poniosą, to mi wszystko jedno.
Dzikim śmieszkiem zaczęły mu drgać usta i z pokorą począł mecenasa całować po ramionach, chociaż się ten z pewnym wstrętem usuwał.
— Bawisz pan w Warszawie? — spytał Hartknoch?
— Muszę, muszę, niestety, i dowiem się jeszcze do mojego dobrodzieja i łaskawcy.