Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zatem do zobaczenia, — żegnając go, zamknął mecenas — jest to moja godzina, w której do kancelarji śpieszyć muszę, darujesz mi... śpieszę.
— Masz pan powóz?
— A nie, pieszo.
— Podwiozę pana, moja kareta stoi u drzwi, a ja też jadę w tamtą stronę.
— Pańska kareta? kareta pańska? — powtórzył zdumiony Hartknoch.
— Ano, tak, raz w życiu trzeba spróbować, jak się jeździ na resorach, — rozśmiał się stary — służę panu.

Przybywszy do Warszawy na nieco dłuższy pobyt, gdyż panna Alfonsyna miała brać lekcje muzyki u najpierwszych tutejszych nauczycieli — hrabia Mościński nie mógł pozostać w hotelu. Pierwszych kilka dni przebyto w nim, ale szukano apartamentu stosownego i, choć z dosyć wielką trudnością, bo hrabia był bardzo wymagający, znaleziono pierwsze piętro przy ulicy Senatorskiej, przepysznie umeblowane, które rodzina jakaś, wyjeżdżająca do Włoch, na kilka miesięcy odnajmowała.
Dla hrabiego Mościńskiego, który na wsi pracować umiał i zbierać, w Warszawie nic nadto wspaniałe być nie mogło. Szło mu też o to, aby hrabianka, o którą się starał książę Brański, pokazała się tu z przepychem, imienia jej godnym.
— Trzeba tu tym warszawiakom zaimponować, mosanie, — mówił hrabia — niech znają Podolaka! Człowiek na to pracował życie całe, żeby przecie trochę użyć i dziecku kochanemu dać przyjemności skosztować.
Poszło za tem, że musiała być kareta, konie, służba liczna, kucharz i wszystko, co pański dom stanowi. Metrów dla panny Alfonsyny szukano metodą hrabiego nie najlepszych, ale najdroższych.