Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż mnie pozostaje do czynienia? — spytał mecenas, nie badając już więcej klienta.
— Pan dobrodziej, łaskawco mój najdroższy, — rzekł, zniżając głos, Zembrzyński — raczysz mieć się w zupełnej gotowości, ażeby na dany znak atak zewszechstron przypuścić, w imieniu Dawida Salomsona, w imieniu Bambergów, Puwerschmidtów, Hagelbornów i wszystkich tych, którzy moje nazwisko zasłaniają. Moje nie powinno być wymienione nawet, dopóki ja do tego nie upoważnię. Mnie tu niema, ja jestem i pozostaję niewidzialnym.
— Wszystko to dobrze, — odezwał się mecenas — ale pozwól sobie uczynić jedną uwagę, kochany panie Zembrzyński. Bądź co bądź, całej tej sprawy nie prowadzisz do grania z Brańskimi w ciuciubabkę, jest w tem cel. Ja, człowiek praktyczny, mimo twojego wypierania się, przypuszczam zawsze, że ci się chce tych dóbr książąt Brańskich. Masz pan bardzo znaczne kapitały, zebrane pracą, oszczędnością, spekulacjami, trochę lichwą, frymarkiem majątków i t. p., jest to owoc całego waszego życia. Jednakże kapitały te, choć znaczne, nie starczą na nabycie dóbr Brańskich. Jeżeli, zapaliwszy się, pokusisz o kupno, przechodzące siły, możesz paść sam ofiarą.
Zembrzyński się śmiać zaczął tak naiwnie, serdecznie jakoś i dziwnie spokojnie, że Hartknoch prawie się obraził. Ludzie, nawykli do mentorowania drugim, niełatwo znoszą, gdy im kto omyłkę w rachubie wytknie.
Lica mecenasa okryły się purpurą.
— Czegóż się waćpan śmiejesz? — zawołał oburzony.
— Bo, kochany łaskawco, jesteś śmieszny! — rzekł, ściskając jego rękę, Zembrzyński. — Za kogoż mnie pan masz? ale za kogoż? Czyżbym ja miał być, z pozwoleniem, taki głupi, tak ślepy, żebym sięgał po dobra książąt Brańskich? Niech je sobie kupuje, kto chce, byle jak najtaniej. Nabywaj pan, proś przyjaciół, a mnie to do czego? Powiem panu więcej —