Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

teresa... książęta będą ci prawdziwie wdzięczni, daj mi słowo!
— Będę — rzekł prosto Garbowski — i wezmę z sobą pieniądze na wypadek wszelki.
— Weź z sobą i syna także, — dołożył Gozdowski — mnie ten chłopiec interesuje. To twoje dziecko jedyne; puszczone tak samopas, gotowe się zmarnować, możemy je powstrzymać i uratować.
— Byle chciał i głupstwa mi jakiego nie zmalował, bo nie stąpi bez tego, — wzdychając, rzekł Garbowski — czemu nie, czemu nie! Nie żałowałbym już i na interesie coś poświęcić, żeby Zygmunta na ludzi wyprowadzić. Toż to moja troska i bezsenność, ten nieukrócony szaławiła!
— Ja ci powiadam, — dokończył Gozdowski — wpływ lepszego towarzystwa go uratuje.
— Żeby tylko frak chciał włożyć! — mruknął ojciec — bo i z tem bieda będzie. Gotów się ubrać jak do stajni, naprzekór, i wstydu nam narobi — powiadam ci, że szalony.
— Dasz go mnie, nie bój się.
Na tem tedy szczęśliwie stanęło i po jeszcze jednej naradzie, plenipotent wyruszył napowrót do domu, tak rad z siebie, jak jeszcze nigdy w życiu nie był.
— Otóż ja im pokażę, — powtarzał przez całą drogę — co może ten niedołęga Gozdowski. Ja ich uratuję, nie kto inny — ja!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.