Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czas bardzo przyjemnie skraca, nikomu nie szkodzi i wielce jest nauczające.
— Jakto nauczające? — rozśmiał się Gozdowski.
— A tak! uczymy się razem serca kobiecego i siebie samych.
Wtem podano tokaj, a był złocisty, gęsty i wonny.
Zygmunt wstał.
— Naszem staroświeckiem winem zdrowia i pomyślności kochanego — wujaszka!
— Dziękuję, ja piję za twoje, panie Zygmuncie, aby ci Pan Bóg dał...
— Upamiętanie, nieprawdaż? zgadłem! — westchnął młodzieniec. — Nawet Panu Bogu, który, jak wiemy, jest wszechmogący, trudno będzie tę szaloną pałkę wystudzić. Taką mam naturę, kochany stryjaszku. Już pono przyjdzie niepoprawnemu pójść ad patres..
— Ja tak źle nie sądzę.
— Niechże za dobrą opinję ucałuję szanownego kuzyna, — zawołał Zygmunt — ale prawda, że drugą butelczynę wysuszymy?
— Nie mogę! za nic!
— Stryjaszek nie zechcesz nadziei rodziny, młodzieńca w kwiecie wieku, narażać na to, aby pił sam, dostał apopleksji i osierocił najczcigodniejszego z ojców. Nie, po kieliszeczku wysmokczemy. Żuk, podaj drugą, a prędko, póki ochotę mamy.
Zygmunt westchnął.
— Pewnie wujaszek już słyszał, jak mnie ohydnie ogadano za ostatniego urwisa? Niesprawiedliwość ludzka! Proszę, byś temu wuj dobrodziej nie wierzył: mam naturę szlachecką, nic więcej. Pracować bardzo nie lubię, hałas mi smakuje, piję dobrze, jem nieźle, umizgać się, to moja rozkosz... ale zresztą mam wszystkie cnoty, możliwe w mym wieku i położeniu.
Śmiał się tak, żartował, śpiewał, skakał i, zabawiwszy do północy pana Gozdowskiego, ledwie go z rozczulonych objęć wypuścił.
Rozstali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie.