Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem i nie rozumiem, — rzekł Zenon — ale to pewna, że się lękam.
— Mnie się zdaje, że to musiał być warjat, — dodał Gozdowski — ja go zawsze o rodzaj fiksacji posądzałem. Ale nie trzeba o tem mówić nikomu.

Po pięciu dopiero dniach pobytu w Brańsku, szóstego uroczyście żegnani, wysłuchawszy mszy świętej, odprawionej w kaplicy pałacowej na intencję podróżnych, odebrawszy błogosławieństwo, hrabia i hrabianka wyruszyli do Warszawy. Książę Robert towarzyszył im. Wprawdzie w przeciągu tych kilku dni nie było mowy jawnie o żadnych projektach, oprócz między generałem a hrabią — zbliżono się jednak bardzo, zapoznano i obie strony były najpewniejsze, iż małżeństwo do skutku dojść musi.
Pomiędzy młodem państwem stosunek był szczególny. Panna Alfonsyna, raz sobie powiedziawszy, że się zakochała, czyniła z każdym dniem zadziwiające postępy. Książę Robert, jak był pierwszego dnia, takim doostatka pozostał. Zenon żadnego wyznania dobyć z niego nie mógł, lecz, bacznem okiem śledząc, przekonywał się, że, niestety, choć książę grał narzuconą rolę kochanka z wielkiem bohaterstwem, ciężyła mu ona coraz bardziej.
W przeddzień wyjazdu do Warszawy, Zenon zszedł przyjaciela wśród poprzewracanych papierów, w fotelu, zamyślonego rozpaczliwie, tak że wnijścia jego nie słyszał. Na pierwsze słowo wyrzeczone zerwał się przerażony, prawie nieprzytomny.
— Książę się wybierasz w drogę?
— Ja? w drogę? a tak! jadę!
Robert przeleciał parę razy po pokoju, otworzył okno, pociągnął powietrza pełną piersią, tchnął i potarł czoło.
— Zenonie! — zawołał — Zenonie! to trzeba nad-