Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i z czem przyszedł. Robert się zrywał odchodzić, Natalja prosiła go, ażeby został jeszcze chwilę, jeszcze minutę. Potem ona kazała mu iść, on się od progu zawracał.
Zmierzchało, gdy u drzwi cicho rzucili się sobie w objęcia i pozostali tak z rękami splecionemi na szyi, aż Robert rozerwał jej dłonie, ukląkł, ucałował jej stopy, a gdy Natalja otwarła oczy, już go przed nią nie było.

Wieczór był letni, słońce zapadało za lasy ciemne; ogród brański cały leżał w mrokach i chłodzie. Około dworu panowała cisza zwyczajna, uroczysta, przerywana zaledwie ostrożnym chodem sług i szeptem spotykających się ludzi. Ksiądz Serafin wracał z kapliczki, odmawiając resztę pacierzy. Wincentowicz szedł z polowania od lasu z torbą próżną, z głową zwieszoną. Burski przechadzał się z rękami wtył po napoleońsku założonemi, dumając może o legjonach i czarnookich Włoszkach. Okna pokojów generała były pootwierane, a on sam gospodarował około ulubionych swych sprzętów. Zbroja jedna zaczęła mu była rdzewieć, kazał ją przy sobie czyścić i napuszczać oliwą. Szambelan słuchał monotonnego czytania swego sekretarza, który mu z Bielskiego kroniki, nie wiem który raz, bitwę grunwaldzką powtarzał. Starzec udawał, że słucha, lecz myślą znać był gdzie indziej i roztargniony.
— Daj waćpan już pokój temu, trochę ciemno się robi, dokończym to innym razem. Proszę się spytać, czy posłaniec z poczty przyjechał.
Sekretarz poszedł, wrócił i oznajmił, że posłaniec był, lecz listów żadnych nie przywiózł z sobą.
Szambelan, który przed swym dworem nie zwykł się był nigdy wynurzać z myślami, choć go to zdziwiło mocno, nie rzekł nic.