Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łyby się wytłumaczyć. Nie widzę innego ratunku: aby ocalić coś przynajmniej, trzeba resztę umieć poświęcić.
Ksiądz biskup zakrył twarz rękami. Generał wstał z kanapy, z oczyma obłąkanemi prawie.
— To nie może być! — zawołał. — Do tegośmy jeszcze nie przyszli, ażebyśmy wywłaszczać się musieli! Mamy stosunki, znajdziemy kredyt, wyprosimy przedłużenie — książę Robert może się ożenić. Ja na to nigdy nie pozwolę!
— Mości książę, — podchwycił Zenon — jeśli państwo sami tego nie uczynicie, gwałtem dopełnią tego wierzyciele, a w takim razie straty będą większe jeszcze.
— Waćpan jesteś pesymista! Jakto? — oburzył się książę Hugon. — Nie próbując, nie wzywając do układów, nie wiedząc, czy się co nie da zrobić, zaraz się wyprzedawać? To nie może być! toby było samobójstwo!
— Więc, zdaniem księcia, wierzyciele mają być do układów wezwani?
— Przecież to najpierwsza rzecz, najnaturalniejsza! Musimy się bronić! należy dotknąć niebezpieczeństwa. Każdy woli układ, niż proces. Czytajmy listę wierzycieli.
Zenon odczytał cały szereg imion z niemiecka brzmiących, bankierów i kapitalistów.
— Rozpisać do nich listy. Pozwy położone dadzą powód do tego. Pomówienia nie odmawia się nikomu.
— Jakież możemy dać im warunki? — zapytał Zenon.
— Jakie? będziemy prosić o czas, możemy przedstawić im, że proces musi być kosztowny i długi, że my się od wypłaty nie uchylamy, dorzucić im coś procentu?
— Ale gdzież na to hipoteka? — odparł Zenon.
Generał się pogniewał.
— Nazwij nas sobie marzycielami, ludźmi nie-