Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

młodzieńczych. Trzeba umieć wesoło znosić te nagniotki przeszłości. Panna młoda, bogata, dobrze wychowana, ojciec jak sztuka mięsa kruchy, nie można od losu więcej wymagać. Nawet tę kościstą Angielkę potrafiliśmy zmiękczyć i uczynić nam przyjazną.
— Ja też się nie skarżę na nic — rzekł Robert.
— A jednak, — wtrącił generał — ale, niech cię Bóg błogosławi i... dobranoc.
Książę Hugon ucałował synowca i wyszedł.
Robert rzucił się w krzesło przed stolikiem i zadumał. Walczył z sobą widocznie jeszcze. Nagle otworzył szufladę, oburącz wyjął z niej stos papierów i zaniósł go do komina, wydobył wszystkie świstki, które tam jeszcze pozostały, rzucając je na całopalenie. Na dnie ostatni leżał portret kobiety; w czarnych ramach hebanowych, uśmiechała mu się twarz jej młoda, wesoła nadziejami, szczęściem, wdziękiem kwiatu wiosennego; wlepił w nie oczy, jakby patrzył raz ostatni i żegnał z marzeń życia ostatnie; ręce mu drżały, jakby się wahał, czy go do ust i piersi przycisnąć, czy rzucić na stos przygotowany. Siedział tak, zdrętwiały napół, długo, ale odwagi w chwili stanowczej zabrakło.
— Dlaczegóżbym miał go zniszczyć? — rzekł w duchu. — Ona sama go zabiła we mnie; to cień i widmo tego, co już nie istnieje, to tylko zimna historja przeszłości i kamień na grobowcu.
Wstał, ukląkł, począł znowu zbierać rozproszone listy i układać je nazad do biura. Nad niektóremi z nich, trzymając je przed sobą, zatrzymywał się, czytał i po twarzy chodziły mu wrażenia, odrodzone wspomnieniami.
— Poco mam palić je? To suche liście z drzewa, które się komu innemu zieleni; niech leżą i świadczą, żem był, lub sądził się choć godzinę w życiu szczęśliwym. Wszystko to grobowe szmaty!
I powróciły znowu skazane na stos do stolika. Robert rzucił w niego portret i zamknął.