Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie mogąc myśli zebrać, gdy za sobą głos generała usłyszał.
— Zapalże świecę, dlaczego u ciebie ciemno, co to jest?
— Powracam od ojca — odezwał się Robert.
— A ja chcę z tobą pomówić, — wtrącił generał — jutro jedziesz...
Światło zabłysło, książę Hugon spojrzał na twarz synowca i przeląkł się jej bladości.
— Co ci jest?
— Wzruszyła mnie rozmowa i błogosławieństwo ojcowskie — rzekł książę Robert.
— To dobrze, tak być powinno, — dodał Hugon — ja ci jednak calmans przynoszę, bo mi się zdaje, że przychodzę z dosyć dobrą nowiną. Mówiłem poufnie z tym poczciwym Mościńskim. Jemu się nieborakowi zdaje, że mnie schwycił, bo tak pragnął tego małżeństwa od pierwszej chwili, jak my go pożądać mogliśmy. Panna się w tobie kocha, ojciec z całych sił żąda tego połączenia, wszystko się składa dla kochanego benjaminka naszego jak najpożądaniej. A w dodatku, oto ksiądz sufragan gdzieś się biedaczysko zapożyczył i przysyła ci sto dukatów jeszcze na podróż, abyś skąpić nie potrzebował.
Robert stał jakoś, nie mogąc się temi wszystkiemi dobremi wiadomościami rozweselić; generał popatrzył nań i sposępniał.
— No, i cóż ty na to?
— Wszystko jak najlepiej idzie — rzekł chłodno Robert.
— Nie wydajesz mi się jednak szczęśliwym.
Młody książę zmilczał.
— Żal mi cię, hm, szczerze; ale, kochany Robercie, — dodał, zniżając głos — trzeba się poddać przeznaczeniu et faire bonne mine au mauvais jeu. Gra zresztą tak bardzo zła nie jest, ale ty, kochanie moje, ja się na tem znam, masz jakiś stary ciężar na sercu. Kto go nie miał? Nawet ja, zakonnik siedemdziesiątletni, łysy, siwy, wzdycham jeszcze do marzeń