Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kto kazał, ale to były pokrywki, bo robił też coś, o czem my wszyscy nie wiedzieliśmy...
— Cóż, fałszywą monetę?
— Kat go wie, może.
— Skądże to pan o tem wiesz? — szydersko zapytał Wincentowicz.
— Ja? bo ja milczę, a patrzę, — rzekł spokojnie Burski — i nikt tego nie wie, co ja wiem i o nim, i o innych.
— Naprzykład? — kusił Wincentowicz.
— I tegoście ślepi nie widzieli, że do niego różni ludzie przybywali, z którymi się on zamykał, i tego nie widzieliście, że wszędzie nosa wścibiał, pytał, notował, zapisywał... Razu jednego insperate późno w noc zastałem u niego jakiegoś gościa, z którym papiery przeglądali... Gdym wszedł, jakby ich piorun raził; udałem, że nic nie rozumiem i pozwoliłem im wmówić sobie, że to był kramarz, z którym Jałowcza miał rachunki o te swoje struganiny... anom dobrze widział, że papiery jakieś, nie regestra przepatrywali...
— Tak, i milczałeś, a nie mówiłeś nic, dopiero dziś, po harapie, — krzyknął Wincentowicz — hę?
— Cóżem miał mówić? co? bylibyście mnie mieli za fiksata i śmieli się, jak zawsze...
To mówiąc, Burski, nadąwszy się, poszedł dalej, a Wincentowicz, mocno zadumany, długo jak wkuty w miejscu pozostał.
Gozdowski także zaniepokojony się uczuł historją Jałowczy i nagłem jego zniknięciem. Jakkolwiek ten plenipotent unikał zbytecznej pracy i nie poczuwał się do obowiązku przesadzonej zabiegliwości, na ten raz ciekawość nawet rozbudzona zmusiła go do śledzenia człowieka, który, jak nie wiedzieć skąd zjawił się, tak teraz nie wiedzieć gdzie przepadł, a co najgorzej, nie wiedziano też, co siedząc w tym dworku, porabiał. Gozdowski był tak dotknięty tem, że mu się dał oszukać i dozwolił spokojnie siedzieć na gruncie, iż teraz najściślejsze chciał prowadzić śledztwo