Grzesznica/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
GRZESZNICA
POWIEŚĆ SENSACYJNA
OKŁADKĘ RYSOWAŁ
WACŁAW LIPIŃSKI
WYDAWNICTWO «NAJCIEKAWSZE POWIEŚCI»
WARSZAWA


Zakłady Drukarskie
WACŁAWA PIEKARNIAKA
Warszawa Ordynacka 3, tel. 44-59







ROZDZIAŁ I.
Tajemnicza nieznajoma.

Otocki raz jeszcze spojrzał w jej duże szafirowe oczy.
Patrzyły zimno, obojętnie. Zniknął z nich wszelki ślad tego uśmiechu, który przed godziną zachęcił go do zaczepienia na ulicy pięknej nieznajomej.
Och, była ładna i zgrabna — ta wysmukła złocista blondynka, o oczach rozmarzonych i chciwych zmysłowych ustach.
Kiedy Otocki ośmielony swobodnym uśmiechem szafirowych oczu może godzinę temu podszedł do młodej kobiety, mniemał, że natrafi na łatwą zdobycz. Tymczasem...
Toć nie świętą jest panienka, spacerująca o jedenastej wieczór po Nowym Świecie i rzucająca przechodniom kuszące spojrzenia. Po paru jednak zamienionych z nią zdaniach, wnet poznał, iż los mu zsyła „coś lepszego“. Wyrażała się poprawnie, ba, nawet wytwornie a całe obejście znamionowało osóbkę, która otrzymała staranne wychowanie...
— Czyżby?
W dzisiejszych czasach nie należy niczemu się dziwić. Wielkie księżne bywają kelnerkami w kawiarenkach, hrabianki uprawiają zawód kabaretowych tancerek, a przyzwoitych panienek nie straszy znajomość uliczna.
— Tem lepiej...
Otocki z początku był szczerze rad (który literat nie będzie rad) niezwykłej „miłosnej“ przygodzie. Szczególnie, gdy ma lat trzydzieści parę, jest przystojny i pod pozorem zbierania materjału do powieści — niejedną kobietkę uwodzi i nie jednej kobietce daje się uwieść... A tu — osóbka, młoda, urodziwa, elegancka i inteligentna. Poszukująca zapewne wrażeń. Może za tem „poszukiwaniem wrażeń“ ukrywa się jakaś głębsza przyczyna? Może posłyszy niezwykłe rewelacje? Zna go z widzenia, wie, iż jest literatem i dlatego dała się łatwo zaczepić. Przywilejem bowiem literatów i to piszących „namiętne opowiadania“, jest nietylko powodzenie u niewiast, ale wysłuchiwanie zwierzeń niewieścich...
Lecz jeśli początek „przygody“ zapowiadał się wielce ciekawie i wielce obiecująco — rychło przyszło rozczarowanie.
Rozczarowanie osobliwszego rodzaju...
Nie, aby panienka nagle poczęła stroić fochy i udawać „nieprzystępną“. Po krótkim spacerze, chętnie zgodziła się udać do restauracji i tam wraz z Otockim spożyć kolację. Ale kiedy znaleźli się w jednym z szykowniejszych kulinarnych przybytków na Nowym Świecie — z równie elegancką panną wszędzie pokazać się wypadało — nagle jej zachowanie uległo zmianie zasadniczej...
Zamilkła — i trudno z niej było słówko wydobyć.
Próżno usiłował Otocki ożywić rozmowę. Poza, zdawkowemi, krótkiemi „tak lub nie“, nie otrzymywał innej odpowiedzi. Panienka machinalnie dłubała widelcem w podawanych zakąskach i potrawach — zamyślona, rzekłbyś zapomniawszy o swym towarzyszu.
Wreszcie zaczęło go to niecierpliwić.
— Czy pani ma jaką przykrość? — zapytał obcesowo.
— Ja? — drgnęła lekko — czemu?
— Siedzi pani nieswoja... obca tu duchem...
— Zawsze taka jestem...
— A jednak, gdyśmy się poznali, wydawała się pani weselsza.
— Zdawało się panu...
Znów milczenie.
Otocki postanowił zaryzykować.
— Czyżby jaka tragedja życiowa?
— Ach! — zawołała ze zniecierpliwieniem w głosie — Przypomina mi pan młodego studencika... Ledwie godzinę się znamy, a już... wyspowiadaj się... otwórz swą duszę!... Zapewniam, nie przeżywam żadnej tragedji...
— A jednak...
— Nic...
— To pocoś „oczkowała“ do mnie i zgodziła się przyjść na kolację! — mało nie krzyknął Otocki, ale w porę ugryzł się w język.
Istotnie, zachowanie się nieznajomej było coraz bardziej zagadkowe. Czyżby jakie rozczarowanie miłosne i chęć zemsty nad „niewiernym“? Dlatego zgodziła się udać do knajpki, przyjmując zaproszenie pierwszego z brzegu, lepiej prezentującego się, przechodnia. A teraz żałuje...
Choć Otocki był przygotowany na coś „niezwykłego“ — nie sądził, że tak nudnie spędzi wieczór.
Na szczęście, w tejże chwili zbliżył się kelner, niosąc maszynkę z czarną kawą i nieodzowną butelkę likieru.
Gdy oddalił się, napełniwszy kieliszki, Otocki trącił swoim o kieliszek sąsiadki, sądząc, iż pod wpływem napoju stanie się szczersza. Próżne jednak pozostały te usiłowania. Nie umoczyła nawet w nim swych ust, jak i poprzednio nie udało mu się jej nakłonić, by wychyliła, choć lampkę wina.
— Nie pije pani?
— Nie znoszę alkoholu....
Dobra towarzyszka! Nie pije, rozmawiać nie chce! Ładnie wpadł! A może, gdy się przedstawi — dotychczas nie wymienił swego nazwiska, ani nie wiedział nawet, jak ona ma na imię — nabierze zaufania i opowie mu, co ją skłoniło do samotnej wędrówki po Nowym Świecie i zawarcia z nim znajomości...
— Czy nie słyszała pani o Otockim? — zadał podstępne zapytanie, w nadzieji, że przeczytawszy którą z jego książek, ucieszy się, poznając autora.
— Nie! A czemu pan zapytuje?
— Ot, tak!... — kłamał — Podobno znany literat pisze dużo powieści...
— Jakie?
— Powieści o niezrozumianych kobietach!.. Pełne wiru namiętności... i miłosnych przygód...
— Głupstw nie czytuję...
Otocki zmięszał się i zaczerwienił gwałtownie. Nie, tego było za wiele i po podobnym wstępie trudno wymieniać swoje nazwisko. Poczuł się dotknięty w swej miłości własnej.
— Ładna, bo ładna — pomyślał — ale dziwnie niemiła i narwana. Pewnie histeryczka...
Postanowił, jaknajszybciej zakończyć „ucztę“, zapłacić rachunek... i rozstać się z towarzyszką. Nie tylko wieczór zawiódł wszelkie miłe oczekiwania — ale jeszcze natrafił na taką, która nietylko o nim nie słyszała, ale i jego utwory określiła — jako głupstwo....
Podrażniony, rozglądał się teraz po restauracyjnej sali, nie usiłując nawet nadal podtrzymać rozmowy...
Niezadługo pierwsza. W sali panuje ruch i gwar wielki i wszystkie niemal stoliki są zajęte. Muzyka gra jakąś skoczną melodję, a zewsząd dobiegają śmiechy i wesołe głosy kobiet. Młodych, rozbawionych kobiet...
Nagle uderzył go pewien szczegół.
W drzwiach sali stał wysoki, starszy mężczyzna, ubrany elegancko — ale o dziwnie odpychającym wyrazie twarzy. Istny zły i zawzięty buldog. Stał, patrząc wyraźnie w tym kierunku — lecz znać było, że to nie Otocki zaprząta jego uwagę, a siedząca obok towarzyszka. Gdy podobna niema kontemplacja trwała dłuższą chwilę, Otocki nie wytrzymał i szepnął:
— Jakiś pan podziwia panią usilnie.
— Mnie?
— Proszę spojrzeć...
Siedziała nieco tyłem odwrócona do wejścia. Posłyszawszy uwagę Otockiego nie obejrzała się jednak, a drgnąwszy lekko i pochylając jeszcze niżej głowę, aby nieznajomemu uniemożliwić widocznie bliższe jej rozpoznanie — również szeptem zagadnęła nerwowo.
— Jak wygląda?
— Wysoki... tęgi... starszy pan...
— Łysy? Twarz czerwona, nalana?
— Tak! Zna go pani?
— Nie... e! — wyrzuciła po krótkiem wahaniu.
— Dziwne, że go pani nie zna, a jednak określiła wygląd, nie odwracając się nawet!
— Bo... bo...
Otocki nie nalegał. Ciekaw był co dalej nastąpi. Nieznajomy, który nadal wpijał się wzrokiem w dziewczynę, wykonał raptownie gwałtowny ruch, jakby zamierzając podejść do ich stolika — lecz powstrzymał się. Groźnie tylko zmarszczyły się jego brwi, dokoła ust zarysowała się ironiczna zmarszczka, niby chciał rzec — „spotkamy się jeszcze!“ Poczem, powoli, widocznie nie zamierzając w miejscu publicznem wywoływać awantury, wykręcił się i wyszedł z sali.
— Poszedł?
— Tak...
Westchnienie ulgi wyrwało się z jej piersi.
— Czemuż pani tak się przelękła, skoro twierdzi, że nie zna tego jegomościa?
— A... nie... znam... Wcale się nie przelękłam!
— Hm...
Oczy Otockiego pobiegły teraz w kierunku rąk towarzyszki. Wysmukłe, białe paluszki, których nie zdobił żaden pierścionek, drżały widocznie i zaciskały się kurczowo.
Lecz nie ten dowód jawnego niepokoju zainteresował go najbardziej. Mimo uporczywych wykrętów łatwo mógł poznać, że bardzo poruszyło ją nieoczekiwane spotkanie. Ale te delikatne, rasowe paluszki zaciskały się silnie pod stołem dokoła niewielkiej, skórzanej walizeczki. Na walizeczkę Otocki już przedtem zwrócił uwagę i zaciekawiło go, czemu dziewczyna na sekundę nie chce się z nią rozstać. Wykwintny, żółty, maleńki kuferek, taki w jakich artystki przechowują szminki, równie dobrze mogący służyć za schowanko dla biżuterji. Choć tajemnicza osóbka posiadała jeszcze elegancką torebkę — tej walizki nie chciała pozostawić w szatni i zabrawszy ją z sobą, położyła obok na krzesełku. Obecnie trzymając ją kurczowo, ukrywała pod stołem.
— Cóż pani za skarby tam przechowuje? — nie wytrzymał Otocki.
— Gdzie?
— W tej walizeczce, czy też neseserze... Widzę, że chroni ją pani starannie, snać obawiając się, że ów nieznajomy dżentelmen powróci, spostrzeże i porwie...
Cios został wymierzony celnie.
— Ja? Cóż znowu... Skąd pan?...
Teraz jej oczy błyszczały nienawiścią. Powtórzyła z gniewem.
— Skąd pan? Czy pan przypadkiem nie jest detektywem?
— Nigdy nim nie byłem! — odrzekł poważnie — Pozwoli pani, że nareszcie się przedstawię... Moje nazwisko brzmi Otocki... Ten sam, Otocki — dodał, widząc jej zdziwioną minę — który pisze powieści, nie znajdujące uznania w oczach łaskawej pani...
— Ach, to pan...
— Zresztą, niema to nic do rzeczy... Ale doprawdy, znalazłem się dziś w dość głupiej sytuacji... Poznając panią, sądziłem, że jej tylko o miłe przepędzenie wieczoru chodzi. Dumą mnie napawało, iż równie elegancka i urocza dama pragnie mnie przyjąć za towarzysza... Tymczasem...
— Tymczasem?
— Ośmielę się być szczery! Łatwo poznać, że coś panią dręczy i coś niepokoi... Napomykałem niedawno o życiowej tragedji, nie dała się pani wyciągnąć na zwierzenia... Obecnie, mimo zaprzeczeń, spotkanie z owym starszym panem też musi posiadać głębsze znaczenie.. I ta waliza, którą pani tak starannie ukrywa...
— Zapewniam... nic... nic!.. — przerwała gwałtownie — Jest pan na mylnej drodze... Ot, zwykłe kobiece nerwy...
— W takim razie...
— Zepsułam panu wieczór! Tak, panie Otocki, czasami się zdarza! Biedny autor! Koniecznie wynajduje sfinksa w bardzo zwykłej kobietce! Proszę o papierosa...
Zaciągnąwszy się głęboko dymem, spojrzała nań z uśmiechem.
— Pragnie pan czegoś się o mnie dowiedzieć? Jestem kapryśna, zmienna, jak mimoza!... Nieraz nie otwieram ust godzinami! A reszta, to pańskie posądzenia.
Choć Otocki nie odparł ani słówkiem, czuł doskonale, że się nie pomylił i że to, co zdążył zauważyć nie było wytworem „literackiej fantazji“. Skoro jednak postanowiła się zapierać. Zrozumiał, iż ani prośbą, ani namowami nic z niej nie wydobędzie...
Najlepiej, jaknajszybciej zakończyć „przygodę“.
Posiedziawszy jeszcze czas jakiś — oczywiście w milczeniu — przy stoliku, dla przyzwoitości, zawołał kelnera i uregulował rachunek.
— Późna godzina! — oświadczył krótko, spozierając na zegarek i powstając z miejsca — Czy idziemy?
— Sądzę, że pan mnie samej nie pozostawi w restauracji!
— Pani taka tajemnicza, że doprawdy nie wiem ani czego sobie życzy, ani co zamierza...
— Jak każda niewiasta...
Gdy znaleźli się na ulicy, poufale ujęła go pod ramię. W drugiej rączce nadal mocno trzymała walizkę.
— Czy pan mieszka sam?
Na podobne pytanie najmniej był przygotowany.
— Sam... Szczęśliwie jestem dotychczas kawalerem!. Ale czemu to panią zaciekawia?
— Pragnę pojechać do pana!
— Pani? Do mnie?...
Gdyby Otockiemu, oświadczono, że mają go w tej chwili posiekać na kawałki, głos jego nie zabrzmiałby mniejszem zdziwieniem.
— Do mnie chce pani pojechać? — powtórzył.
— Cóż pana to tak dziwi? — roześmiała się, pokazując rząd białych i równych, jak perełki, ząbków — Nie przywykł szanowny autor do odwiedzin niewieścich?
— Tak... Lecz...
— Bo byłam taka nieznośna przy kolacji... Obiecuję całkowitą poprawę... A może nie jestem ładna i nie podobam się panu dobrodziejowi...
— Pani mi się nie podoba?
W każdym mężczyźnie drzemie ukryty samiec. Choćby ten mężczyzna był najkulturalniejszy. Wystarczy, aby kobieta, która przed chwilą wydawała nam się nudna, rzuciła lekką zachętę — by natychmiast względem niej zmieniło się nasze postępowanie. Otocki nie stanowił wyjątku. Za dotychczasowe przykrości mógł otrzymać rekompensatę. I choć przed chwilą poprzysięgał sobie, że nieznajomą co rychlej pożegna — jął śpiesznie wołać taksówkę.
Pozatem może zaspokoi dręczącą go ciekawość! Och, nietylko o przystojną istotkę mu chodziło, która pragnie odwiedzić jego kawalerskie mieszkanko! Nie tylko! Może tam, zechce ona nareszcie opowiedzieć, co oznacza jej dotychczasowe postępowanie... I ta walizeczka...
Gdyby jednak trochę przezorniejszy był Otocki nie przyjąłby tak pochopnie tych odwiedzin... Na ileż przykrości i skomplikowanych przygód miały one go narazić! Jakże nieprzezorni są literaci...
Tymczasem tajemnicza osóbka, jakby zapomniawszy o dotychczasowym smutku, siedząc w samochodzie i blisko przytulona do niego, mówiła:
— I ja zkolei panu się przedstawię!... Na imię mam Ryta!... Ładne imię?
— Ryta! Bardzo ładne!... Panna, czy też pani Ryta?...
— Panna Ryta, do usług!... Nazwisko zaś moje, niechaj chwilowo pozostanie nieznane...
O nazwisko Otocki nie miał zamiaru obecnie się dopytywać. Pochłonął go inny widok... Pożerał oczami najpiękniejszą nóżkę, jaka kiedykolwiek wychylała się dyskretnie z pod sukienki w Warszawie.



ROZDZIAŁ II.
Noc miłosna Otockiego.

Otocki zajmował niewielkie, dwupokojowe mieszkanko przy ulicy Pięknej — sam — nie trzymając służby. Łatwo więc mógł przyjmować odwiedziny niewieście, o każdej porze dnia i nocy.
W mieszkaniu — szczególniej w gabinecie — panował nieład, zaiste artystyczny. Pełno tu było książek, grubych foljałów i manuskryptów, tworzących wielkie stosy, zarówno na biurku — gdzie leżał rękopis rozpoczętej powieści, jak i na sąsiadujących z nim krzesłach. Na ścianach dużo obrazów pierwszorzędnych malarzy — tu i ówdzie fotografja kobieca — pamiątka miłosnej przygody.
— Prawdziwy śmietnik, albo pracownia literacka! — oświadczył towarzyszce, gdy znaleźli się w mieszkanku i ona rozglądała się ciekawie dokoła.
Pomógł jej zdjąć jedwabny płaszczyk i złożył go starannie na którymś stosie papierów. Poczem zrzuciwszy na podłogę parę grubych ksiąg, leżących na otomanie, gestem zapraszał, by zajęła na niej miejsce.
— Zechce się pani rozgościć, panno Ryto i nie przerażać powieściopisarskim nieładem!
— Bardzo tu ładnie! — odparła uprzejmie i jakby pragnąc zaznaczyć, że przybywa na dłużej, zsunęła kapelusik, kładąc go wraz z tajemniczą, żółtą walizeczką na kanapę. W złotem obramowaniu swych krótkich włosów, wydawała się jeszcze piękniejsza.
— Istna wiochna! — pomyślał, a głośno dodał — Zniknę na chwilę, ale zaraz powrócę...
Szybko wszedł do sypialni, wyjął z szafki butelkę z winem i kieliszki. Teraz całkowicie odzyskał humor. Nie tylko śliczna osóbka sama zechciała go w nocy odwiedzić — ale zapewne rychło uchyli rąbek, otaczającej ją tajemnicy...
— Jestem! — zawołał wesoło, pojawiając się z powrotem w gabineciku i ustawiając butelkę i kieliszki na stole — Sądzę, że tym razem pani mi nie odmówi i choć usteczka umoczy w winie.. Wypijemy... za nasze powodzenie... i aby panią przestały gnębić troski...
— Troski? Et, głupstwo troski....
Głos panny Ryty — czy też tej, która pragnęła, aby ją tak nazywano — zabrzmiał wyzywająco.
Siedziała na otomanie, zagłębiona w poduszki, uśmiechnięta zalotnie, a jej policzki barwił rumieniec.
— Ot, tak to lubię!... — podawał kieliszek...
Pochwyciła go chętnie i trąciwszy się lekko z Otockim, wychyliła do dna...
— Brawo! Może jeszcze jeden?...
— Za chwilę!... A teraz proszę usiąść tu blisko koło mnie... na kanapie...
Drgnął. Zachęta aż nadto była wyraźna. Zresztą spodziewał się tej zachęty. Toć już w samochodzie tuliła się doń poufale, a później na schodach, gdy uścisnął jej rączkę, mocno odwzajemniła ten uścisk. Nie będzie jednak natarczywy. Może przódy nastąpią zwierzenia...
Przysiadłszy się tedy jaknajbliżej, tak, że ramieniem ocierał się o nią, oczekiwał, co dalej ona mu powie... Ale spodziewane wyznanie nie następowało... Milczała, odwróciwszy nieco, widocznie zawstydzona, główkę...
— Najprzód miłość... a później zwierzenia! — pomyślał cynicznie — Skoro sama chce...
Pochwycił zgrabne, smukłe paluszki i począł je obsypywać pocałunkami. Kusząco bielało, za pod wyciętej, wieczorowej sukienki obnażone ramię. Wzdłuż tego, ciepłego, a gładkiego, niczem jedwab ramienia, pobiegły jego usta. Nie broniła mu tej pieszczoty... Łakome usta wędrowały coraz wyżej, aż...
Aż krew zamieniła się w lawę...
Otocki nie panował dłużej nad sobą. Porwał w ramiona uroczą kusicielkę, przycisnął z całej mocy do siebie to gibkie i piękne ciało, namiętnie szukając jej ust....
Napróżno...
Umyślnie odwracała głowę czy to przez resztki jakiejś skromności, czy też by bardziej pożądanym stał się pocałunek.
Ale Otocki nachylał się coraz bliżej i już miał swemi wargami dotknąć jej krasnych, jak maliny, warg, gdy wtem spostrzegł coś takiego, co zmusiło go do zaniechania myśli o pocałunku, a nawet wypuszczenia z swych objęć tej, którą za zalotnicę poczytywał...
— Pani płacze?
Po policzkach dziewczyny spływały dwie duże, zdawna hamowane łzy — a samych policzków nie barwił rumieniec. Była ziemisto blada.
— Pani płacze, panno Ryto?
Zrazu ciche, coraz głośniejsze stawały się łkania. Znać było iż pragnie się jeszcze opanować. Daremnie. Przypadła główką do poduszki, leżącej na otomanie i ukrywszy w niej twarz, zaszlochała boleśnie, jak ktoś, kogo spotkało nieszczęście wielkie.
— Ależ, panno Ryto! Czuje się pani dotknięta mojem postępowaniem?? Bardzo mi przykro... Choć doprawdy nie rozumiem — bełkotał, istotnie nie mogąc sobie tego nagłego wybuchu rozpaczy wytłomaczyć.
Nie otrzymał odpowiedzi. Łkania trwały dalej, a ciałem dziewczyny wstrząsał raz po raz nerwowy dreszcz.
— A niech cię licho porwie! — pomyślał ze złością w duchu. — Warjatka! histeryczka! Sama zaczepia niemal na ulicy, później urządza fochy! Jedzie do mnie, robi czułe miny, prosi abym się przysiadł... a kiedym ją pocałował... płacze, spazmuje... Wszystko to jest nadzwyczajne i niezrozumiałe... Tak jak niezrozumiała i podejrzana wydaje się historja z tym nieznajomym i z tą walizeczką.
Z gniewem spojrzał na leżący na otomanie żółty kuferek...
Wypadało jednak być dżentelmenem do końca.
— Panno Ryto — rzekł. — Nie uczynię nadal nic takiego, co pani mogłoby być niemiłe. Nie przywykłem siłą zdobywać kobiety... Wogóle, jeśli pozwoliłem sobie względem niej stać się poufalszym, to częściowo jest pani w tem sama winna.
— Niechże pan... zrozumie... — dobiegł go cichy szept wśród łkań — ja... ja nie... jestem... taka...
— Najzupełniej to rozumiem! — odparł. — Ale pocóż była ta cała komedja? Może zechce mi to pani wytłomaczyć?
— Gdybym mogła...
Otockiego nagle olśniła pewna myśl. Nie darmo pisywał psychologiczne opowiadania. Myśl ta wyjaśniała wszystko — i zrobiło mu się dziewczyny żal. Zbyt egoistycznie ją przed chwilą osądził.
— Skoro pani nie chce, to ja za nią wszystko wypowiem! Tylko proszę skończyć z tem zapieraniem się i udawaniem, bo stawia to panią w fałszywem świetle... Nie zamierzam wdzierać się w cudze życie, ani w cudze tajemnice, ale...
Łkania ucichły. Słuchała teraz uważnie.
— Pragnęła pani ukryć się na dzisiejszą noc tak, aby nikt nie mógł jej odszukać... Może chowa się pani przed tym nieznajomym, który nas napotkał w restauracji? Może przed kim innym... W każdym razie chce pozostać w ukryciu... Czy nie tak? Powtarzam, proszę być szczerą...
Zawahała się chwilę — i lekko skinęła główką.
— Dalej wnioskuję — mówił — że jest pani w Warszawie, samotna, lub nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Pragnęła pani na dzisiejszy wieczór męskiego towarzystwa, sądząc, iż gdy się znajdzie pod męską opieką, prześladowcy nie ośmielą się ją napastować...
— Ach, jak pan odgadł słusznie! — zawołała z podziwem.
— Oto przyczyna naszej znajomości! Choć nie wiedziała pani kim jestem, osoba moja wzbudziła widocznie zaufanie. Później, w restauracji, siedziała pani chwilowo spokojna, ale zamyślona nad swemi kłopotami, wprawiając mnie, oczywiście, w osłupienie... Zapewne rozstalibyśmy się rychło, gdyby nie spotkanie z owym nieznajomym. I mimo, że nadal pani się zapiera, przekonany jestem, że należy on do liczby tych, których się pani obawia...
— Może...
— Należało tedy wynaleźć bezpieczny nocleg, — w jakim nie odnajdą prześladowcy. Takim — stać się mogło moje mieszkanie. Zaproponowała więc pani, iż się do mnie uda... Popełniła tylko błąd wielki... Miast powiedzieć szczerze...
— Boże! czyż mi wolno...
— Powiedzieć tylko tyle: — „jeśli pan jest przyzwoitym człowiekiem, proszę nie zadawać żadnych zapytań i mnie przenocować, nie żądając nic wzamian. Znajduję się w bardzo ciężkiem położeniu, kiedyś wszystko wytłomaczę“...
— Ach...
— Pozwoli pani mi dokończyć... Miast tak postąpić, wolała pani udawać kobietę poszukującą przygód miłosnych, nęcić zapłatą swego ciała, czy pocałunku... Doprowadziło to do niezbyt miłej dla mnie sceny, lecz ja tu winy nie ponoszę...
— Niestety — wyrwał się jej okrzyk gwałtowny — poznałam obłudę i przewrotność męską. Czy który z was zrobi co bezinteresownie? Gotowa byłam naprawdę... ale w ostatniej chwili zabrakło mi odwagi...
— Doskonale się stało! Co zaś się przewrotności męskiej tyczy, pozwolę sobie zauważyć, że bywają wyjątki. Proponuję więc pani, aby zechciała tu na kanapie przenocować, podczas gdy ja udam się do sypialni... Zaraz przyniosę kołdrę i poduszki... Jutro zaś opuści pani mieszkanie, o dowolnej porze.
— Pan się zgadza?
— Nie tylko się zgadzam, ale proszę...
Wyszedł do sąsiedniego pokoju i wnet powrócił z pościelą. A gdy powstała z otomany, sam jął szykować posłanie.
Ona podeszła do okna — i spozierając na szarzącą się w pierwszym brzasku lipcowego poranka ulicę — dawno minęła już trzecia — długą chwilę pozostawała w zadumie. Wreszcie cicho wyszeptały jej wargi.
— A jednak... spotkałam... przyzwoitego człowieka!
Otocki, ukończywszy swą „pracę“, zatrzymał się w niepewności. Odejść czy pozostać? Czy mimo jego dżentelmeńskiego postępku, nie zdradzi nadal swej tajemnicy. Choć wiele się domyślił i musiała przyznać mu słuszność — w gruncie nie wiedział nic o niej! Czyż ta młodziutka, urocza dziewczyna, dziecko prawie, popełniła czyn jaki, tak straszny, że nawet mogąc liczyć na jego pomoc, woli z tej pomocy nie skorzystać? A nuż chroni zbrodniarkę? Toć ta waliza...
Ale teraz już cofać się było za późno.
— Dobranoc, panno Ryto! — wyrzekł, zamierzając skierować się do sypialni.
Lecz ona, odwróciwszy się od okna, szybko zbliżyła się do niego. Zbliżyła, kładąc mu na ramieniu lekko rączkę. Nie było w tym ruchu nic zmysłowego, ale zato wiele kobiecości i wiele przyjaznego oddania. Było to pełne ufności zbliżenie, niby psa wygonionego na szarugę, który przybłąkał się do przechodnia i bezradnie poczciwemi ślepiami go błaga, aby nie odtrącał od siebie i zabrał, bezdomnego, do ciepłego kąta...
— Rozumiem, że czuć się pan może dotknięty — oświadczyła, jakby odgadując jego myśli, a głos jej od czasu ich znajomości, po raz pierwszy brzmiał ciepło, szczerze — iż nadal mu nie mówię, ani kim jestem, ani jaka to otacza mnie tajemnica...
— Nie śmiem nalegać...
— Ale, jeśli tak postępuję, to tylko dla pańskiego dobra!
— Mojego dobra! — zawołał zdumiony.
— Tak! Grozi mi wielkie niebezpieczeństwo! Większe, niźli pan sobie nawet wyobrazić może...
— Tembardziej...
— Zagrażać ono będzie i tym, którzy staną w mojej obronie...
— Niebezpieczeństwa się nie lękam...
Cień przestrachu przesłonił wypogodzoną już twarzyczkę.
— Był ktoś — wymówiła, powoli, cicho — kto tak się odzywał, jak pan... Dziś nie żyje... Przezemnie zginął...
— Na Boga! — krzyknął. — Cóż to wszystko znaczy? Czemu nie uda się pani po opiekę do władz?
— Policja? Detektywi? — jeszcze większy lęk przemknął w jej oczach. — Nie... nigdy...
— Błagam! Niechże pani, panno Ryto, będzie szczera... Opowie wszystko... Toć słyszę same półsłówka... Chętnie uczynię, co leży w mej mocy...
— Chce pan się narażać dla nieznajomej? Toć nawet gdy dowiedzą się, że nocowałam u pana, pociągnie to nieobliczalne skutki. A może tego nie jestem warta... Dziewczyna zła i przewrotna? Zbrodniarka?
— Nie wierzę...
— Oszukiwałam pana dotychczas — i teraz kłamię.
— Et... Komedja na początku była zbędna, ale im bardziej panią, panno Ryto, poznaję, nabieram przekonania, że musi być pani prawa i szlachetna.
— Bo ja wiem...
Wpijała się w Otockiego wzrokiem, jakby pragnąc wysondować go do dna. Ten, choć z ciekawości drżało w nim wszystko, umyślnie milczał, aby zbytniem naleganiem, nie wzbudzić ponownie nieufności dziwnej osóbki. Wreszcie nie wytrzymał.
— Więc? — bąknął.
— Namyślę się jeszcze! — odparła. — Jeśli się waham, to aby pana nie wciągnąć w ten świat występku i zbrodni. Świat, z którego powrotu niema...
— Ale...
— Może jednak się zdecyduję... Jest pan jedynym człowiekiem, który... Nabrałam zaufania... Tylko nie teraz... Nie ucieknę. Zobaczymy się jutro... Takam zmęczona. Spać... spać... spać... Nie śpię już drugą noc...
W oczach jej Otocki wyczytał mocne postanowienie. Wiedział, że mu wierzy i że jutro wszystkiego się dowie. Ucałowawszy rączkę na pożegnanie — odszedł do sypialni, starannie zamykając drzwi za sobą.
— Jutro...
Długo zasnąć nie mógł. Podniecona wyobraźnia rysowała mu homeryczne boje, zacięte walki w obronie nieznajomej — w obronie panny Ryty... O początkowej dziwaczności jej postępowania — już zapomniał. Wydawała mu się ona uciśnioną księżniczką — uosobieniem czystości i piękna, w którego obronie on stanie...

Obudził go lekki hałas. Hałas, czy też stuk, dobiegający z sąsiedniego pokoju.
Zaspany, nic pojąć nie mógł w pierwszej chwili. Powoli powracała pamięć. — Ach, prawda... Nie jest w mieszkaniu sam... Obok, znajduje się panna Ryta — nieznajoma...
— Czyżby już wstała?
Wyskoczył z łóżka, szybko naciągnął pyjamę i zastukał.
— Panno Ryto! Pani nie śpi?
Żadnej odpowiedzi.
— Mogę wejść?
Cisza.
Cóż to znaczy? Nacisnął klamkę i nie czekając na zezwolenie, wszedł do gabinetu.
W gabinecie nie było nikogo. Tylko nieco zmięte poduszki na kanapie i odrzucona kołdra świadczyły, iż nieznajoma niedawno opuściła swe posłanie.
— Wyszła?
Wpadł do przedpokoju, zajrzał do kuchenki — pustka. Jakby łudząc się, że przez figle, ukryła się gdzie przed, nim — zawołał ją parę razy po imieniu — napróżno...
Więc wyszła, nie chcąc zdradzić swej tajemnicy? Umyślnie łudziła go, mającemi dziś nastąpić rewelacjami, aby dalej nie nalegał... Wykorzystała bezpieczną kryjówkę — i znikła...
W zamyśleniu, pokiwawszy głową, powrócił do gabinetu.
Wtem drgnął ze zdumienia...
Żółty kufereczek!...
Tak, żółta walizeczka, stała na biurku, na rękopisie rozpoczętej powieści, niby celowo w miejscu widocznem położona — i trudno jej było nie zauważyć...
Pozostawiła tajemniczą walizkę? Tedy opuściła mieszkanie na chwilę i wnet z powrotem się zjawi?
Machinalnie zbliżył się do biurka... — i wpił się w nie wzrokiem...
— Kartka...
Tak, obok walizeczki, spoczywała kartka. Skreślona snać w pośpiechu, nieco nerwowem, ale wytwornem, kobiecem pismem.
Pochwycił ją gorączkowo i przeczytał:
„Drogi wybawco! Proszę się na mnie nie gniewać, ani do mnie nie mieć żalu, że bez pożegnania znikam. Tak będzie lepiej! Wiele wyznań z trudem przecisnęłoby mi się przez usta i jeszcze nie pora na wyjaśnienia. Oddał mi pan usługę wielką — a oddać może jeszcze większą. Pozostawiam żółtą walizeczkę. To dowód największego zaufania, gdyż po wczorajszym wieczorze, ufam panu całkowicie. Jest zamknięta i zawiera pewne dokumenty i przedmioty, jakie niektórzy ludzie pragnęliby zdobyć nawet za pomocą zbrodni. Oto wytłomaczenie, czemu ją u pana chwilowo pozostawiam. Sądzę, iż jest pan dżentelmenem i nie zechce jej otwierać... Kiedy ukończę moje zadanie — wrócę po walizeczkę... Gdybym zaś nie powróciła.. niech pan wie, że nie żyję... Ale miejmy nadzieję.... Błagam więc pana raz jeszcze, aby dobrze schował mój depozyt, strzegł go jak oka w głowie... i nigdy nikomu... ale to absolutnie nikomu.. nie przyznał się, że pozwolił mi u siebie przenocować i że cośkolwiek u niego pozostawiłam... Dałby Bóg, abyśmy zobaczyli się prędko... Ta, którą pan znał — jako, pannę Rytę...“
List uczynił na Otockim takie wrażenie, że aż przeczytał go powtórnie.
Walizeczka zawiera przedmioty i dokumenty, jakie niektórzy ludzie, pragnęliby zdobyć za pomocą zbrodni? Ona ma jakieś zadanie do spełnienia, więcej niż niebezpieczne — bo sama pisze, iż gdyby nie powróciła — oznaczałoby to, że rozstała się z życiem... Zagadki! Toć wczoraj jeszcze nadmieniała, że milczy, nie chcąc go narażać i wciągać w środowisko przestępstwa i grozy — skąd powrotu niema.. Cóż to znaczy?
Ujął do ręki walizkę. Była dość ciężka, jakby napełniona czemś szczelnie...
Będzie dżentelmenem do końca. Zastosuje się do jej prośby. Bo i on ma zaufanie do tej dziewczyny, o pozorach wyuzdanej awanturnicy — a niewinnych oczach i duszy bezradnego dziecka.
Zaniósł kufereczek do sypialni i tam włożył go do szafy z bielizną. Niechaj spoczywa spokojnie, w tem schowanku, oczekując na powrót prawej właścicielki. On go nie otworzy, chyba... Et, poco przypuszczać podobne nieszczęścia...
Zerknął na zegarek. Dochodziła dziesiąta rano. Zapewne koło dziewiątej, korzystając z jego mocnego snu, spowodowanego wczorajszem zmęczeniem, opuściła mieszkanko, tajemnicza panna Ryta.
Powoli począł się ubierać. Długo wiązał krawat przed lustrem, myśląc o zupełnie czem innem, zaprzątnięty niezwykłą przygodą.
Nagle...
Drr — rozległ się dzwonek u wejściowych drzwi. Ostry, mocny, natarczywy. Któż tak gwałtownie dobijać się może — nie spodziewa się żadnej wizyty. Czyżby powracała panna Ryta, zmieniwszy postanowienie?
Podszedł, otworzył... i cofnął się o parę kroków.
Cofnął, tłumiąc okrzyk...
Przed nim na progu stał wczorajszy nieznajomy. Nieznajomy, który tak usilnie przyglądał się im w restauracji. O wyglądzie złego i zawziętego buldoga. Dalej, z poza jego pleców, wyzierał policjant w granatowym mundurze, ze srebrną naszywką. Przodownik.
— Ten sam! — mruknął wysoki, tęgi mężczyzna, wpijając się oczami w Otockiego. — Niema najmniejszej wątpliwości...
— Panowie, właściwie... — bąknął zmieszany.
— Zechce pan nas wpuścić do wewnątrz, to wszystkiego się dowie! — urzędowym tonem oświadczył przodownik, występując naprzód.
— Proszę...
Mężczyźni weszli do gabinetu i tam ciekawie jęli się rozglądać.
— Napewno o Rytę im chodzi! — jak błyskawica przemknęła myśl w głowie Otockiego. — Poszukuje ją policja! Psia krew! Nie zdążyłem sprzątnąć pościeli z otomany...
Możliwie zasłaniając swoją osobą kanapę, uprzejmym ruchem zapraszał, aby zajęli miejsca. Lecz przybysze na ten ruch nie zwrócili uwagi.
— Pan Otocki? — zapytał dość uprzejmie przodownik.
— Tak jest...
— Pan Otocki, powieściopisarz?... Przybywam tu w misji oficjalnej i sądzę, że nie zechce pan mi utrudniać mojej pracy...
— Nie rozumiem, o co chodzi?
— Był pan wczoraj w towarzystwie pewnej młodej osoby na kolacji...
Otocki trzymał oczy utkwione w twarzy przodownika. Widział przed sobą twarz surową, obleczoną wyrazem urzędowej powagi, nawet groźnie poruszały się duże, nieco rudawe wąsy. Przed oczami migotały srebrne cyferki, znajdującego się na kołnierzu numeru — 199896.
Próżno byłoby się zapierać. Toć nieznajomy „buldog“ nie tylko świetnie go zapamiętał, ale potrafił odszukać.
— Byłem... — mruknął.
— Czy ta osoba nocowała u pana?
— Dziwne zapytanie...
— Aby pan dobrze zrozumiał, w jakim celu przybywamy — mówił dalej przedstawiciel władzy puszczając mimo uszu wykrzyknik — muszę odrazu oświadczyć... Jest to obłąkana... a tu znajduje się jej opiekun...
— Obłąkana... opiekun....
— Tak, cierpi na pomięszanie zmysłów... Wczoraj rano uciekła z mieszkania pana dyrektora, zabierając szereg kosztownych przedmiotów...
Mężczyzna o twarzy buldoga uznał za stosowne udzielić również wyjaśnienia.
— Pozwoli pan, że się przedstawię — rzekł do Otockiego, wyciągając rękę — Dyrektor W-ski — niewyraźnie wymówił nazwisko. — Przykro mi, iż wypadło nam pana niepokoić, i z góry zaznaczam, że nie żywię doń żalu... Nie mógł pan się domyśleć, z kim miał do czynienia.
— Kiedy... — wymamrotał, oszołomiony Otocki.
— Od paru lat opiekuję się daleką kuzynką, przez którą narażony jestem na szereg przykrości... Ładna panna, ale chora. Umysłowo chora. Typowa manja prześladowcza... Od czasu do czasu, ucieka z domu, zabierając co popadnie, czasem rzeczy posiadające dużą wartość, chroni się do ludzi, niespodziewanie na ulicy napotkanych i im opowiada, że nastają na jej życie... Prawdziwe nieszczęście.... Kompromitacja dla rodziny...
— Ach!... — zawołał dotknięty nagłem, a brutalnem oświetleniem poprzednich romantycznych wypadków.
— Podobna przygoda nie po raz pierwszy, niestety, mnie spotyka! — ciągnął dalej mężczyzna, którego przodownik tytułował „dyrektorem“. — Kilkakrotnie w taki sposób musiałem, odzyskiwać pupilkę i rzeczy... To też kiedym wczoraj spostrzegł pana w jej towarzystwie, zaszedłszy do restauracji przypadkiem, bowiem chcąc ją odnaleźć odwiedzałem miejsca publiczne, w pierwszej chwili zamierzałem podejść do waszego stolika... Pragnąłem jednak uniknąć skandalu... Mogła krzyczeć, wszcząć awanturę... Znając pana z widzenia, należy pan do ludzi popularnych, wolałem ustalić adres i udawszy się o pomoc do władz, tu przybyć. Czy znajduje się moja kuzynka jeszcze w pańskiem mieszkaniu?
— Nie!
— Wyszła już? Dawno?
Otocki zawahał się trochę. Raptem, niby ktoś inny, miast niego nieoczekiwanie, wypalił:
— Wcale nie nocowała!
— Nie nocowała u pana? Niemożebne?
— Za... pewniam...
Skłamał i sam nie wiedział, czemu skłamał. Czuł, jak gorąca fala krwi uderza do głowy i szkarłatem barwi policzki. Czemu skłamał? Bo antypatyczny jest mu mężczyzna o wyglądzie buldoga? Antypatyczny mimo uprzejmych słów? Toć mało. Przybył w towarzystwie przedstawiciela władzy, daje całkowite wyjaśnienie niezrozumiałych wypadków, pragnie odzyskać przedmioty znajdujące się w żółtej walizie, a on utrudnia im zadanie, świadomie mówi nieprawdę... A jednak... Cofać się już zbyt późno...
— Zapewniam — oświadczył, brnąc dalej i możliwie powstrzymując nerwowe drżenie głosu — rozstałem się... z tą panią... natychmiast po opuszczeniu restauracji...
— Po opuszczeniu restauracji...
— Tak... Znudziły mnie jej kaprysy! Obecnie dopiero pojąłem tę nierówność postępowania...
Teraz mówił już zupełnie opanowany. Wewnątrz trapił go jednak niepokój. Poco, naco ich oszukuje? Dla tego, że przed oczami wyobraźni ognistemi zgłoskami rysowało się pamiętne zdanie listu: „błagam, niech pan nie zdradzi nikomu że byłam u pana!“ Ale przecież to umysłowo chora! Cierpi na manję prześladowczą. Oświadczenie odpychającego opiekuna, potwierdza przodownik. Podstęp wykluczony — on zaś naraża się bardzo jeśli...
Niebezpieczny moment nastąpił.
— Twierdzi szanowny pan — zabrał głos policjant, że owa młoda osoba nie nocowała u pana?
— Powtarzam...
— A cóż znaczy ta pościel?
Dobryś! Przyprą go do muru, postarają zbić z tropu w ogniu krzyżowych zapytań. Zarządzą rewizję... A tam na biurku spoczywa kartka, a w szafie żółta walizka... Jeśli nawet teraz się cofnie i wyzna prawdę i tak pociągną go do odpowiedzialności za poprzednie wykręty. Wypada nadrabiać tupetem.
— Nie sądzę — odparł zimno i znów wydało mu się, że to ten drugi „ja“ dyktuje mu zdania — nie sądzę, abym był obowiązany tłomaczyć się, kto u mnie nocował... Istotnie gościłem przyjaciela.... Wyszedł przed godziną...
— Hm... hm... Wolno zwiedzić mieszkanie?
— Proszę...
Otworzył drzwi wiodące do sąsiedniej sypialni. Czy przystąpią do rewizji i przetrząsną szafę? Zapewne. Bo przodownik spogląda na niego z pogardą, jakby przejrzał kłamstwo. Nie, to nie pogarda — spoziera z gniewem. Czemu tak tą sprawą przejmuje się przodownik?
Mężczyźni weszli do sypialni, rozejrzeli się po niej i powrócili do gabinetu.
— Nikogo...
— Może jeszcze kuchenkę?
— Zbyteczne! — burknął policjant. — Próżno szukać! W mieszkaniu jej niema... Ale...
— Nie wierzy mi pan...
— Dozorczyni wyraźnie zeznała, że powrócił pan wczoraj z kobietą do domu. Rysopis się zgadza. Czy nadal zamierza pan się zapierać?
Trach! Tego nie przewidział.
— Dozorczyni musiała być zaspana...
— Zaspana? Wątpię!
Obaj patrzą teraz na niego nie z gniewem, a z nienawiścią. Opiekun-dyrektor i przodownik. W oczach migocze zaciekłość, niczem do śmiertelnego wroga. Ich twarze stają się nawet podobne. Bezlitosne, zawzięte. Wiąże ich pokrewieństwo wspólnej walki, w której on jest przeciwnikiem...
— Proszę przestać kłamać! — mówi twardo opiekun — moja pupilka nie tylko nocowała u pana, ale przekonany jestem, pozostawiła...
— Co?
— Żółtą walizeczkę! W niej są skradzione przedmioty!
— Nic o tem nie wiem...
— Nie widział pan walizeczki... nawet w restauracji?
— Nie!... Miała zwykły, damski woreczek!
Krótko zaśmieli się mężczyźni — a ten śmiech zabrzmiał, niby zła wróżba.
— Skoro nie możemy dobrnąć z panem do ładu, po dobroci, postąpimy inaczej!
— Mianowicie?
— Rewizja!
Tylko parę kroków do biurka — i dowód gotowy. Później szafa. Lecz Otockiego nagle uderza pewna myśl.
— Posiadają panowie nakaz rewizji?
— Nakaz rewizji?
Czemu cień niezadowolenia przemknął w oczach przodownika. Policjanta peszy zapytanie o nakaz rewizji? Dla czego opiekun się czerwieni i zaciska usta?.
Otocki jednym susem znalazł się przy biurku. Zasłonił sobą kompromitujący list, chwytając za słuchawkę telefonicznego aparatu.
— Bez nakazu nie pozwolę przeprowadzić rewizji... To dla mnie obraza... O ile panowie zechcą nalegać, zawiadomię komisariat...
— Komisarjat? Obejdzie się...
Obaj mężczyźni mamrocząc te słowa, zbliżali się powoli. Powzięli decyzję. Miny ich świadczą wyraźnie, że spełnią do końca swój zamiar. Oderwą Otockiego od telefonicznego aparatu, obezwładnią, a później...
Ach, czemuż nie odzywa się telefonistka!...
Nagle wyciągnięte ręce opuściły się do dołu..
Dzwonek u wejścia!.. Wybawienie... Tamci zbledli...
— Panowie pozwolą, że otworzę! — zawołał Otocki i poczuł, że mu jakiś ciężar spadł z piersi.
Bez przeszkody znalazł się u drzwi. To dozorczyni, pani Maciejowa, przybyła z listem od jakiegoś nudziarza. Najważniejsze — obecność pani Maciejowej.
— Pani Maciejowo! — zawołał — proszę wejść do wewnątrz... Są tu u mnie dwaj panowie i gwałtem pragną przeprowadzić rewizję... Nie mają nakazu! Ja się wzbraniam!... Dojdzie do awantury! Proszę biec natychmiast do...
— Do żadnej awantury nie dojdzie! — przerwał przodownik, który już się opanował i przybrał obojętną minę urzędowej powagi. — Jest pan w swojem prawie! To my wyjdziemy, ale rychło powrócimy z nakazem... Wtedy inna nastąpi rozmowa... Chyba, że pan się namyśli... A panią, dozorczynię, czynię odpowiedzialną za to, aby z tąd nic nie wyniesiono... Szczególniej walizki....
— Rozumiem...
Powoli opuszczali mieszkanie. W progu, na chwilę, przystanął opiekun, rzucając ostatnią przynętę!
— A może zechce pan dobrowolnie... Toć inaczej grozi poważna odpowiedzialność za ukrywanie i dopomaganie przestępcom. Jeśli odnajdą u pana skradzione u mnie przedmioty...
— Żegnam! — wrzasnął prawie Otocki i zatrzasnął drzwi.
— Czy pani zna przodownika? — prędko zapytał stróżkę, gdy pozostali sam na sam.
— Ja?... Nie znam? Toć nie nasz dzielnicowy!
— A poco mu pani gadała, że nocowała u mnie kobieta?
— Gadałam? Jak zdrowia pragnę, nic nie mówiłam! Co mnie do tego z kim pan wraca i kto u pana śpi! Jabym sypnęła? On wcale nawet nie pytał... Tera go dopiero pierwszy raz obaczyłam...
— Nie rozmawiała pani z nim przedtem?
— Nic, a nic...
— Psia krew! — Pochwycił za telefoniczną słuchawkę i bez przeszkód połączył się z komisarjatem.
— Czy to pan komisarz Bones? — zapytał, posłyszawszy głos znajomego komisarza. — Mówi Otocki...
— Witam! Poznaję! Cóż się panu stało? Bohater powieści z kryminału uciekł?
— Na szczęście, nie uciekł! Ale, sprawa ważniejsza! Przed chwilą przybył do mnie przodownik i chciał robić rewizję!
— U pana? — wielkie zdziwienie zabrzmiało w głosie komisarza.
— U mnie! Przybył wraz z jakimś dyrektorem, twierdził, że poszukują obłąkanej...
— A cóż pan ma do czynienia z warjatami?
— Sam właśnie nie wiem! — niezbyt szczerze odrzekł Otocki. — I nic nie rozumiem! Nie zgodziłem się oczywiście na rewizję, bo nie mieli nakazu.
— Bardzo słusznie...
— Czy pan komisarz słyszał o tej sprawie?
— Nie tylko nie słyszałem, ale zdumiewa mnie ta wiadomość... Przodownik z mojego komisarjatu?
— Przypuszczam... Choć dozorczyni go nie zna.
— Jak wyglądał?
— Wysoki... twarz czerwona... rudawe wąsy... zapamiętałem numer...
— Numer?
— Tak! Nr. 199896.
— Dziwne! Proszę zaczekać, sprawdzę...
Niedługo, Otocki posłyszał następującą odpowiedź:
— Mistyfikacja, albo złośliwy żart! Nie istnieje w warszawskiej policji przodownik, któryby posiadał podobny numer.. Był to ktoś przebrany... z umyślnie pozmienianemi cyframi na kołnierzu... Wdzięczny będę za bliższe szczegóły, natychmiast wdrożę dochodzenie...
Otocki podziękował — i obiecał zajść, aby złożyć piśmienną skargę...
Wiedział, co chciał wiedzieć.
Nieznajoma — panna Ryta — nie była obłąkaną! Niezwykle przebiegli, genjalni nawet natomiast jej prześladowcy. Och, jak ona przewidziała wszystko — a on cudem tylko się nie wygadał!
Więc walka? Nie zdając sobie nawet dobrze sprawy o co chodzi — znajdzie się w jej środku? Zechcą mu ponownie odbierać tajemniczą walizkę? Zapewne... Wielkiem jest niebezpieczeństwo? Oj, chyba wielkie... Gdyby nie interwencja dozorczyni, nie wiadomo, jak dziś zakończyłaby się sprawa, bo napastnicy mieli miny zdecydowane na wszystko... Ano, zobaczymy!...
Fałszywy przodownik z „dyrektorem — opiekunem“ — nie pojawili się, oczywiście, więcej...



ROZDZIAŁ III.
Panna Ryta.

Ta, którą Otocki znał, jako pannę Rytę, opuściwszy mieszkanko, czas jakiś szybko biegła przed siebie, poczem na skrzyżowaniu ulic, przystanęła w niepewności.
— Dokąd?
Zaledwie parę minut po dziewiątej! Dokąd się udać? Jak wykonać plan, jaki zamierzyła.
— Czemu uciekła?
Przyzwoitym człowiekiem jest Otocki. Za przyzwoitym. A świat zbrodni, któremu rzuciła wyzwanie, zwyciężyć można tylko za pomocą — przestępstwa.
Zato spokojna jest o walizkę. Lepszej nie mogła kryjówki wynaleźć... Choć...
Ach, gdyby domyśliła się panna Ryta, jaka o ten depozyt niedługo potoczy się walka...
Zatrzymawszy się chwilę w zadumie, powzięła decyzję...
Tam pójdzie, a nuż przypadek dopomoże...
Pośpiesznie szła Alejami Ujazdowskiemi, kierując się w stronę Książęcej. Szła nie oglądając się na nikogo i mało ją obchodziły natarczywe często spojrzenia, spotykanych mężczyzn. Niechaj przyglądają się jej idjoci — obecnie nie pozwoli nikomu się zaczepić. Niechaj się przyglądają i dziwią — dokąd to tak prędko o wczesnej godzinie podąża młoda, ładna osóbka w jedwabnej narzutce i strojnej, wieczorowej sukience.
Tak była zamyślona i nisko opuściła główkę, iż nawet nie spostrzegła, jak jakiś młody człowiek, którego wyminęła, na jej widok, szeroko otworzył oczy i ze zdziwienia aż przystanął.
— Co Felka? — wyrwał się z ust przechodnia cichy okrzyk — Felka w Warszawie... na wolności?
Nie zamierzał jednak widocznie jej doganiać, bo machnąwszy ręką, oddalił się w przeciwną stronę. Ona tymczasem, skręciwszy na dół Książęcą, szła długo splotem krętych uliczek. Wreszcie...
— Wisła...
Niebieską, barwną wstęgą rozpościerała się przed jej oczami rzeka, zalana potokami gorącego lipcowego słońca. Tu i owdzie leniwie, poważnie snuły się barki, z niemniej leniwemi, zaspanemi flisakami, a tylko od czasu do czasu żywszy okrzyk lub gwizd syreny płynącego statku, przerywał, niosącą ukojenie, ciszę... Na brzegach wyciągnięte w ciepłym piasku, zdala leżały niewyraźne postacie, gdzie nie gdzie rybak w wodę ze skupieniem zapuszczał swą sieć...
— Och, jak tu dobrze! Jak dobrze! Gdybyż tu spokojnie pozostać można i marzyć... Marzyć...
A główki nie rozsadzały niepokojące troski...
Wsparta o balustradę, łowiła z rozkoszą, pełne czaru swoiste życie rzeki — wtem...
— Szanowanie... — zabrzmiał tuż nad jej uchem głos.
Obok stał młody, dwudziestoparoletni może chłopak, w którego oczach przebijała się bezczelność i zuchwałość.
— Szanowanie... dla hrabini... — powtórzył.
Z pewnym lękiem obrzuciła wzrokiem sylwetkę wysokiego dryblasa — typowego nadwiślańskiego andrusa — ubranego dość porządnie, w lakierach, ale z gołą głową i w rozchełstanej na piersiach koszuli. Trzymał ręce w kieszeniach, uśmiechnięty ni to ironicznie, ni to przyjaźnie.
— Panu właściwie o co chodzi? — zagadnęła dość ostro, podczas gdy mała rączka ścisnęła kurczowo w kieszonce palta rękojeść browninga. W pobliżu niema żywego ducha. A nad Wisełką panują swoje prawa i kto sam się nie obroni, tego nikt nie obroni.
Ale andrus nie zdradzał złych zamiarów.
— Cie... cie... — wymamrotał z podziwem — jaka hrabini wyśtafirowana...
— Nie rozumiem...
— Co tu głową kręcić i po próżnicy trajlować...
— Ja głową kręcę?
— Jak pragnę zdrowia! Niby cię, siostro, nie poznałem, chociaż takaś ważna! W tym piasku razem się bawilim...
— Ja? Z panem?
— A niby z kim? Nie udawaj, Felka...
— Felka?
— Choroba, psia mać, dziewucha! Jedwabne kiecki i gałgany na siebie nałożyła, myśli wszystkich wykiwa... Ostaw, zapieranie, bo się pogniewam... Józka, nie znasz?
— Pan... Józek?
— Pan Józek, pan Józek! — przedrzeźnił ton dziewczyny. — Et, do cholery, z fasonem! Józek zwyczajnie, swój, równy chłop! Ani forsy od ciebie mi nie trza, ani na kochanka się nie wrabiam. O, po starej znajomości myślałem pogadać... Jak nie...
Skrzywił się z pogardą, splunął i wykonał ruch, niby zamierzał odejść.
— Zaczekaj! — zawołała nagle.
— Bo co?
— Skoro mnie poznałeś, nie będę dłużej udawała — jestem Felka...
— Nie było odrazu! — udobruchał się. — Warjata ze mnie strugasz? Frajer ja, czy kołowaty? Gadasz tera jenteligentnie i głos nie taki ochrypły, bo dawniej z ciągłego wstawiania fajno chrypiała... Bez trzy roki cie nie widziałem... ale po ciemku bym poznał
— Widzisz...
Andrus chytrze podmignął okiem.
— Nie trza tłomaczyć! Więcej wiem, niż ty se myślisz. Tylko ja nie glina, ani kapuś... Nie margali nasze chłopaki, żeś przestała z „ferajną“ kombinować? Na swoją rękę. To się i obcięłaś na jakiejś „robocie“ i na dwa lata zatkali do dziury. Był wyrok. To, jak ja ciebie na wolności obaczyłem, wytrzeszczam gały. Zwiała z dziury! Choć, powiadają, że ty zawsze sekretna i sama „na miasto chodzić“ lubisz, kombinuję — trza w nieszczęściu ratować dziewuchę...
— Świetnie jesteście poinformowani! — odrzekła, a w głosie jej zadźwięczało źle ukryte szyderstwo. — Doskonale! Rzeczywiście, cudem udało mi się uciec z więzienia... Zostałam skazana na dwa lata za kradzież... jak wy to mówicie?... „za chodzenie na miasto“.
— I tak panna po świecie latasz, nie boisz się gliny, ani hintów?
— Cóż mam robić?
— Jak frajerka, klepie! Na fest się zamelinować!
— Ukryć? — powtórzyła, z trudem pochwytując złodziejską gwarę. — Gdzie?
— O rany! Tyle melin! Wynajdziem dobrą metę.. Jengutowa...
— Jengutowa?
— Zapomniałaś, Felka? Wdowa po szpringowcu! I pokój oddzielny i grandy do siebie nie puszcza i nikt ciebie u niej palcem nie ruszy...
Świetnie! Chyba niebo zsyła jej tego andrusa!
Słyszała o zakonspirowanych mieszkankach i podobno, czuć się tam można zupełnie bezpiecznie. W każdym razie bezpieczniej, niźli u Otockiego. Tam jej nie odnajdą i pobyt nie wywoła skandalu. A może zbyt ryzykuje? Jednak gra, którą prowadzi jest tak ogromna, że zaryzykować warto. Zresztą, najwyżej jedna, dwie, lub trzy noce, a zdecyduje się wszystko... I przecież jest Felką! Lecz nie wie jeszcze rzeczy najważniejszej, a po to tu przyszła.
— Nimasz forsy, tyż nie bida! — tłomaczył apasz, który innym względom przypisywał milczenie dziewczyny — stara poczeka...
Teraz ona zarzuci wędkę....
— Niezbyt wiele mam pieniędzy! — odparła — Po wyjściu z więzienia udało mi się trochę zarobić...
— Na lewo?
— Oczywiście!... Za to się obsprawiłam, ale resztę łupu musiałam pozostawić w jednem miejscu, dokąd nie prędko się dostanę! — z ironją pomyślała o żółtej walizeczce — Nie o kryjówkę, melinę, obecnie najwięcej mi chodzi, a...
— No... no... — mruknął zaciekawiony.
— Chciałabym wykonać jedną wyprawę, dużo złapać forsy i wyjechać z Warszawy...
— Cie... cie... Nadasz „robotę“?
— Tak!
— Morowa dziewucha! — coraz większe uznanie malowało się na twarzy łobuza. — Dobra „robota“?
— Grube tysiące! Ale muszę znaleźć ludzi, którzyby się niczego nie bali!
— O wa! Nasze chłopaki są klasa! A ja to niby od czego?
— Trzeba będzie dokonać włamania, dom dobrze strzeżony, ale pieniędzy kupa...
— Ważny jenteres! Nie pierwszyzna! Grunt to forsa!
— Dopomożesz?
— Niby głupia pyta! Całkiem w dziurze kobicie rozum odebrali! Kto nie chce zarobić? Jak pragnę wolności, ze mną najrówniej wyjdzie zabawa....
— Więc...
— Idziem na melinę, Felka! Co tracić czas i gadać na powietrzu, jeszcze jaki pieski syn podsłucha, skapuje... U Jengutowej najlepi...
— Idziemy!
Już mieli ruszyć, gdy wtem pewna wątpliwość przykuła apasza do miejsca.
— Te, Felka! — burknął. — Czegoś się tak na początku zapirała?
— Bałam się, czy nie sypniesz! — oświadczyła prędko.
— Ja? Sypnąć?
Wzruszywszy ramionami, uspokojony poszedł przodem, widocznie, aby ze swą elegancką towarzyszką nie stanowić zbyt rażącego kontrastu i nie zwracać niepożądanej uwagi.
Panna Ryta, czy też Felka — chętnie pospieszyła w ślad za nim, w kierunku ulicy Czerniakowskiej. Wiedziała, że wykona zamierzony plan.
Nareszcie...
Oczy jej spozierały radośnie na wijącą się barwną wstęgą rzekę, a wargi wyszeptały frazes, który jeno mógł pochwycić lekki, ciepły, nadwiślański wiaterek.
— J‘ai mon affaire!...
Frazes ten został wypowiedziany po francusku i ze znakomitym, paryskim akcentem. Frazes dość dziwny w ustach złodziejki i wspólniczki złodziejów...



ROZDZIAŁ IV.
Grzesznica o krwawych ustach...

Otocki, po opuszczeniu jego mieszkania przez nieznajomą i dziwnej przygodzie z rzekomym przodownikiem i niezwykłym „opiekunem“ — długo uspokoić się nie mógł. Z jednej strony rad był, iż trafem udało mu się ujść zasadzki i uratować depozyt — tajemniczą walizkę — z drugiej, rozumiał, że na tej napaści się nie skończy i nie długo oczekiwać należy nowego ataku.
Domyślili się, niezawodnie, iż przechowuje obecnie „skarb“, o który im chodzi. Domyślili — i po raz drugi, jeszcze bezczelniej pokuszą się go odebrać. Och, miała rację panna Ryta — iż samo zetknięcie się z nią, sprowadzało niebezpieczeństwo. Tem niebezpieczniejsze, że nieznane — a on, znalazłszy się przypadkowo w wirze walki, ani nie wiedział o co chodzi, ani kogo broni.
Podszedł do szafy, raz jeszcze obejrzał kufereczek.
Brała go chętka pochwycić za nóż, rozciąć skórę i dotrzeć do dna dręczącej tajemnicy. Powstrzymał się jednak.
— Nie uczynię tego! — pomyślał.
Zamknął szafę, klucz schował do kieszeni i aby dalej być od pokusy, postanowił podniecone nerwy uspokoić przechadzką. Długo krążył po ulicach, nie zachodząc jednak do komisarjatu — i zapewne wielce zdziwiony musiał być komisarz Bones, że Otocki nie spieszy mu złożyć piśmiennej skargi o niedawnem zajściu. Świadomie tak postąpił. Musiałby opowiedzieć wszystko, wyznać i o żółtej walizie — a wydania „depozytu“ mogła zażądać policja. Czyż waliza w rzeczy samej, nie została zdobyta, za pomocą przestępstwa? Nie mógł nic wiedzieć i poza własnem przekonaniem i wspomnieniem o niewinnem spojrzeniu pięknych, niebieskich ocząt — innych dowodów uczciwości nieznajomej nie posiadał...
Och, jakże lekkomyślnie postępował Otocki! Czemuż obraz chabrowych ocząt głęboko utkwił w jego sercu...
Ale spacer nie przyniósł pożądanego ukojenia. Również roztargniony spożył obiad w jakiejś, pierwszej z brzega, restauracji — sam nie wiedząc co niesie do ust.
Po obiedzie powrócił do domu i zasiadł do pracy. Próżno starał się napisać choć parę wierszy. Nie kleiły się zdania — a pióro kreśliło machinalnie słowo: — Ryta...
— Cóż u licha! — pomyślał ze złością. — Oczarowała mnie chyba dziewczyna! Gdzież tu zmyślać historje niezwykłe, gdy w życiu przytrafiają się jeszcze dziwniejsze! Nie wybrnę dziś z bitwy z frazesami...
Zniechęcony, odrzucił pióro i zagłębiony w fotel, pogrążył się w zadumę. Może godzinę, może dłużej kręciły się myśli Otockiego niespokojnie w głowie, tańcząc szaloną sarabandę, w której fantazja przeplatała się z życiem i może na tle ostatniej historji powstałaby nowa powieść, gdyby tych rozmyślań nie przerwał raptem telefoniczny dzwonek.
Niechętnie ujął słuchawkę.
— Hallo!
— Ach, to pan, panie Aleksandrze — dźwięczny damski głosik wymienił poufale jego imię... Jakto dobrze, że zastaję drogiego mistrza...
— Witam, pani Lalo... Czemu przypisać zaszczyt...
Mówiła pani Lala Turowska, wielce wytworna i światowa osóbka.
— Pragnę pana porwać na dzisiejszy wieczór!
— Co za srogi zamiar, pani Lalo...
— Oczywiście, w sensie przenośnym... Będzie u mnie parę osób... Musi pan przyjść koniecznie.
— Kiedy... bo... — usiłował znaleźć jakiś wykręt, gdyż nie uśmiechała mu się wizyta.
— Niema żadnego... bo... Proszę przyjść i basta! Inaczej straszniebym się rozgniewała!...
— Ale moja powieść...
— Powieść nie ucieknie!... Oczekuje pana zato wielka niespodzianka...
— Niespodzianka?
— Pozna pan niebezpieczną kobietę... niewiastę demoniczną!... Radzę mieć się na baczności, gdyż każdego mężczyznę owija dokoła paluszka... A interesuje się panem... Czytała pańskie romanse...
— No... no!... Któż to taki?...
— Grzesznica o krwawych ustach...
— Co... o?
Śmiech zabrzmiał na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Ogłuchł, szanowny mistrz? Wyraźnie powtarzam... Grzesznica o krwawych ustach!...
— Któż się ukrywa pod tą nazwą?
— Więcej nic nie powiem, żeby bardziej zaintrygować. Resztę wieczorem pan się dowie!... O dziewiątej czekam!... Piękne, pa...
Rozmowa została ukończona.
Ach, ta pani Lala! Wiecznie wynajdywać musi jakieś sensacje i niezwykłe atrakcje! Grzesznica o krwawych ustach...
Doktorostwa Turowskich znał Otocki dawno i bywał u nich nawet dość często na przeróżnych przyjęciach. Pan domu — wzięty warszawski lekarz, o dużych dochodach — zapracowany, mało poświęcał czasu towarzyskim stosunkom, rzadko osobiście podejmując gości. Natomiast pani Lala — urocza osóbka w wieku od lat dwudziestu do czterdziestu — prowadziła „salon“. Była to cała jej duma, ten „salon“, a charakter recepcji najlepiej malował jej snobizm. Każdy bodaj więcej znany literat, artysta, polityk, czy sportowiec musiał się u niej przewinąć — a w „zdobywaniu“ sław wykazywała energję i pomysłowość niezwykłą. Szczególniejszemi względami cieszyli się cudzoziemcy. O ile nawet któryś mniej wybitny do stolicy zawitał — na jeden wieczór, ozdabiał swą osobą salony pani Lali.
Coś, jakby w rodzaju teatralnej premjery, z występem gościnnym sławnego aktora, czy śpiewaka!
Otocki, jako „rokujący nadzieje“ powieściopisarz, raz na zawsze otrzymał zaproszenie na podobne przyjęcia. Miała zwyczaj przytem pani Lala, nie tylko jemu, ale i innym gościom, uprzednio zapowiadać pojawienie się atrakcyjnej znakomitości: „przybądźcie na pewno — brzmiał wówczas telefon — odwiedzi mnie taki, a taki!“
Ponieważ snobizm jest chorobą dość zaraźliwą, a w naszem społeczeństwie mocno rozpowszechnioną — cisnęli się znajomi, pragnąc się o „sławy“ mniejszego, czy większego kalibru otrzeć. Gwiazdy większego kalibru lśniły tam rzadko — a ciągła pogoń za zmianą i sensacją doprowadziła do tego, że w salonach pani Lali zbierała się socjeta dość mieszana. Nie raziło to jednak nikogo — tem bardziej, że przyjęcie kończyło się znakomitą kolacją, a w obecnych czasach kolacja jest podstawą towarzyskich stosunków.
Oto, czemu niezbyt zdziwił się Otocki, gdy pani Lala, zapowiedziała obecność „grzesznicy o krwawych ustach“.
— Pewnie jaka artystka filmowa!... — pomyślał — i nazwę swą wzięła od tytułu obrazu, w którym odgrywa główną bohaterkę. Ciekawe, kto to być może... Nazwa wcale zachęcająca...
Teraz rad już był, że przyjął zaproszenie. I tak już dziś pracować nie jest w stanie, a u pani Lali, rychlej o dręczących go zagadnieniach, zapomni.

Kiedy Otocki, wręczywszy w przedpokoju narzutkę i kapelusz, sztywnemu, niczem lord angielski, lokajowi, znalazł się w jasno oświetlonym salonie, pani Lali, panowało tam już ożywienie wielkie.
Osób zebrało się kilkanaście, podzielonych na mniejsze, lub większe grupki. Wśród czarnych wieczorowych strojów panów wyrastały, jak bukiety kwiatów, barwne suknie pań, tworząc kolorowe plamy. Zewsząd dobiegał gwar żywych rozmów, przerywany niekiedy wesołym śmiechem kobiecym.
Pani Lala zbliżywszy się do Otockiego, wyciągnęła na powitanie pięknie wymanicurowaną i ubrylantowaną rączkę.
— Bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan przyszedł, — rzekła, patrząc nań filuternie. — Wiedziałam, jaki podziała magnes...
— Tym magnesem jest stale obecność pani...
— Proszę bez komplementów! Znamy się za dobrze.. Ręczę, że płonie pan z ciekawości, aby się dowiedzieć kim jest tajemnicza grzesznica...
— Nie przeczę...
— Otóż pomęczy się pan chwilę! Bo jej jeszcze niema! — szepnęła tajemniczo i rzuciwszy mu przekorne spojrzenie oddaliła się do którejś z grupek swych gości.
— Hm.. — mruknął coraz bardziej zaintrygowany — próba cierpliwości... Ale i tak się dowiem.
Zamieniwszy ze znajomemi powitania, a paniom pięknie ucałowawszy rączki, podszedł do samotnie stojącego koło okna młodzieńca, który ze znudzoną miną palił papierosa. Był to Tonio Drojecki wielki światowiec i gazeta chodząca Warszawy. Ponieważ, kiedyś, przez pół roku pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, nosił monokl, mówił powoli i niedbale, zacinając cudzoziemskim akcentem i starał się wyglądem nieprzystępnym imponować wszystkim. Dla Otockiego, jako szkolnego kolegi, czynił wyjątek.
— Cóż Toniu, tak stoisz na uboczu! — zagadnął.
— Obserwuję, mon cher! — odparł tamten, poprawiając monokl. — Człowiek wyższy powinien mało mówić, a dużo obserwować!
— Świetnieś zauważył! Dzięki tej metodzie, masz zapewne bogaty zasób spostrzeżeń.. Przybywam więc, do ciebie, jako znawcy, czy nie mógłbyś mnie poinformować w pewnej sprawie...
— Och, chętnie...
— Nasza przemiła gospodyni, od szeregu godzin intryguje mnie jakąś tajemniczą „grzesznicą o krwawych ustach“... Nie chce zdradzić incognita... Ty więc może...
— Grzesznica o krwawych ustach! — uśmiechnął się lekko wykwintny młodzieniec. — Ależ, oczywiście, wiem... znam ją nawet...
— Czy to artystka?
— Nie! Zaraz widać, że nigdzie nie bywasz i siedzisz tylko nad rękopisami... Przecież to sensacja najnowsza Warszawy...
— Toniu, mów prędko...
— Zaraz, mon cher... — kobieta wampir, kobieta pociągająca, jak woń pięknego, a trojącego kwiatu i jak kwiat trujący niebezpieczna...
— Ale któż to taki?
— Pani Vera Gerlicz...
— Vera Gerlicz?
— Widzę, żeś o niej nie słyszał. Zaczynam tedy od początku...
— Pani Vera jest na pół polką a na pół węgierką, gdyż ojciec był węgrem. Zamieszkiwała przeważnie za granicą, nieźle jednak włada naszą mową. Zagranicą wyszła za mąż za jakiegoś barona Gerlicza, który już od paru lat nie żyje...
— Skąd pochodzi przezwisko?
— Powoli! Otóż pani Vera jest niewiastą niezwykle urodziwą, o południowym typie i czerwonych, niczem krew ustach. We Francji, gdzie przebywała ostatnio, kochano się w niej na zabój, a śród wielbicieli nie brakło książąt krwi, potentatów finansowych i artystów. Podobno jednak odznacza się wielką zmiennością charakteru... i kaprysami... w swych uczuciach i przywiązaniach. Pewien, rozmiłowany w niej malarz, który przez jakiś czas cieszył się jej względami w Paryżu, gdy następnie jęła go traktować ozięble i pogardliwie — namalował przez zemstę portret pani Very, trochę zmieniony tylko i posłał na wystawę z napisem: „Grzesznica o krwawych ustach“...
— Ach, pojmuję...
— Zaczyna ci się rozjaśniać w głowie! Portret był tak podobny, że trudno było powątpiewać kogo on przedstawia... Naga kobieta o budowie ciała i twarzy pani Very, kobieta o namiętnie, a drapieżnie rozchylonych karminowych wargach, leżąca w pozie lubieżnej na skale i spozierająca kusicielsko na tłum u jej stóp zebranych mężczyzn. Mężczyźni ci, w niemem pożądaniu, wyciągają ręce ku grzesznicy o krwawych ustach...
— Szatańska, zaiste, zemsta malarza....
— Czy pani Vera obraziła się o ten „żart“, niewiadomo. W każdym razie nie musiał on jej być miły, bo nabywszy obraz za znaczną sumę, natychmiast usunęła go z Wystawy. Obecnie wozi go ona ze sobą wszędzie, pokazując tylko wybranym przyjaciołom...
— No... no...
— Od tej pory przylgnęła do niej nazwa grzesznicy o krwawych ustach... Wie ona o tem znakomicie, a nawet w chwilach dobrego humoru, lubi sama siebie tak przezywać.... Chociaż...
— Chociaż...
— Nie musi to jej być z pewnych względów miłe! Ślady zwycięstw miłosnych pani Very znaczone są w samej rzeczy krwią... Naprawdę, demoniczna kobieta! O śmierci barona Gerlicza mówią bardzo różnie i podobno ekscentryczne zachowanie się pani, było przyczyną przedwczesnego zgonu. Na Węgrzech odebrał sobie dla niej życie jakiś arystokrata, taka sama historja miała miejsce z pewnym bankierem w Paryżu...
— Tam, do licha!
— Nie zakochajże się w niej przypadkiem...
— Niema obawy! Ale powiedz, skoro tak świetnie jesteś poinformowany, co ją sprowadziło do Polski, kiedy takie niezwykłe sukcesy odnosiła zagranicą?
Wszechwiedzący pan Tonio, poprawił monokl i uśmiechnął się z zadowoleniem, rad z pochwały.
— Bynajmniej nie miłość do ojczyzny! — odrzekł. — Aczkolwiek matka pani Very była polką. Mimo że mówi ona po polsku, właściwie jest węgierską poddaną, a czuje się kosmopolitką... Każdy kraj jest dobry, byle powodziło się dobrze... A na brak powodzenia nie może się uskarżać...
— Więc...
— To nowa historja! Przed paru miesiącami poznała pani Vera w Ostendzie, prezesa Stratyńskiego...
— Stratyńskiego? Tego bogacza...
— Ten sam.. Prezes paru towarzystw akcyjnych, właściciel wielkich zakładów przemysłowych i tam dalej... i tam dalej... Poznała... i nasz prezes, zakochał się, jak smarkacz...
— Ależ to niemłody już człowiek?
— Z górą sześćdziesiątka! Cóż to znaczy! Dziś właśnie zaczynają się dopiero kochać ludzie, poczynając od lat czterdziestu, bo młodzi nie mają na to czasu, tak zajęci są robieniem pieniędzy i sportem...
— Podobno ma dorosłą córkę, podrastającego syna?....
— Córka i syn wychowują się również zagranicą, nie przeszkodzą tedy papie w amorach...
— A ona? — zagadnął żywo Otocki.
— Czy ona go kocha? Niedyskretne zapytanie! Każda kobieta twierdzi, że kocha, gdy pragnie wyjść za mąż...
— Wychodzi za mąż za Stratyńskiego?
— Wciąż przerywasz! Poznali się w Ostendzie i rychło po paru tygodniach, prezes doszedł do przekonania, że bez pani Very, życie nie przedstawia dlań wartości. Oświadczył się o jej rączkę... został przyjęty... i ma nastąpić ślub... Piękna pani zgodziła się odwiedzić Polskę, aby się przekonać czy po zagranicznych wygodach zdoła się przyzwyczaić do naszej barbarji... Bo prezes gotów by dla niej nawet na stałe osiedlić się w Paryżu... Przebywa w Warszawie od miesiąca...
— Od miesiąca?...
— Tak i jest atrakcją salonów... Odrazu widać, żeś długo nie wychylił nosa z rękopisów i nie wiesz co w wielkim świecie się dzieje...
— Istotnie...
— Powtarzam, jest atrakcją salonów i wcale nieźle chyba się czuje... Wszędzie jej nadskakują, osypują komplementami, składają hołdy... Niema premjery, uroczystości sportowej, na której powszechnej uwagi nie wzbudziłaby pani Vera... Dziś, nasza gospodyni, pani Lala, wydaje przyjęcie na jej cześć...
— To wiem — mruknął Otocki, poczem zawahawszy się jakby na chwilę, niespodziewanie nawet dla samego siebie, wyrzucił.
— Czemuż ta kobieta chce się związać ze starcem?
— Powtórnie zadajesz niedyskretne pytanie — skrzywił się pan Tonio — bo niedawno zapytywałeś czy się w nim kocha. Dlaczego chce się związać ze Stratyńskim? Prawdopodobnie nie z uczucia! Może o fortunę jej chodzi? Choć twierdzą, że pani Vera sama jest bogata. Może o stanowisko i poważnego opiekuna? Bo ostatnio po tajemniczych samobójstwach, a szczególniej po historji z obrazem, krzywiono się trochę zagranicą na naszą grzesznicę, twierdząc, iż mocno ona awanturnicą trąci... Może chce więc, pani Vera odzyskać dawny prestige towarzyski... U nas ta zła jej reputacja, nie tylko nie przeszkadza, a pociąga.... Zresztą...
— Zresztą?
— Może gustuje specjalnie w starszych panach, gdyż pomiędzy nią, a temi, którzy odegrali poważniejszą rolę w jej życiu — zawsze zachodziła duża różnica wieku... Wynagradza to sobie jednak, pani Vera...
— Nie rozumiem...
— Prócz podtatusiałych jegomościów... lubi bardzo.. ale bardzo... młodych.... tylko na krótko... nie traktując podobnych „przygód“ poważnie... Dzień, dwa, czasem godzin parę... i odprawiony zostaje chwilowy kochanek... Cóż chcesz?... Południowa krew... węgierka!... Ale obecnie zagłębiam się w dziedzinę plotek...
— A plotek ci powtarzać nie wypada, jako byłemu dyplomacie! — złośliwie zauważył Otocki, wysłuchawszy ich już bezmała pół godziny.
— Sapristi! Oczywiście...
Tonio zamilkł z miną tajemniczą, a pełną godności. Miała ona świadczyć, że dużo jeszcze wie — ale dyskrecja zabrania mu mówić — w gruncie nie wiedział już nic. Byłby go może indagował Otocki o bliższy opis zewnętrznego wyglądu tyle intrygującej „grzesznicy“, gdyby w tejże chwili nie powstał jakiś ruch u wejścia.
— Otóż i ona...
Jeśli Otocki, na zasadzie opowiadania przyjaciela, zdążył wytworzyć sobie pewien obraz pani Very, to rzeczywistość nie zadawała kłamu temu obrazowi. Do salonu weszła zaiste piękna kobieta. Była wzrostu więcej niźli średniego, o kształtach może nieco zbyt pełnych, ale niezwykle harmonijnych, które podkreślała obcisła jedwabna wieczorowa suknia. Matowo bladą twarz bramowały czarne, wpadające niemal w kolor niebieski włosy, a gorejące jak djamenty wielkie oczy i czerwone, zmysłowe wargi, z poza których połyskiwał rząd oślepiająco białych ząbków — nadawał dziwny wyraz tej twarzy... Nie przesadzał pan Tonio! Było w niej coś kuszącego, a jednocześnie drapieżnego, coś rozkosznego i coś groźnego. Taki wyraz posiadać musiała królowa egipska Kleopatra, która za cenę jednej nocy miłosnej żądała życia swych kochanków... Grzesznica o krwawych ustach zapewne świadomie nie żądała ich życia — ale znać było, że jest to kobieta, która zarówno wyrafinowanie pieścić potrafi, jak i wyrafinowanie znęcać się nad mężczyzną... Lat mogła liczyć trzydzieści parę, lecz właśnie ta pewna dojrzałość dodawała jej niebezpiecznego uroku, a każdy szczegół wyszukanej i wytwornej tualety, jakby umyślnie dobrany został, aby tem więcej podniecać i drażnić...
— Wielka dama i hetera! — pomyślał Otocki. — Wampir w paryskiej tualecie! Mają słuszność... Niebezpiecznie się w takiej zakochać...
W ślad za piękną panią postępował wysoki, chudy, starszy mężczyzna — prezes Stratyński. Był to sztywny, małomówny pan, przejęty znaczeniem własnem i potęgą posiadanych pieniędzy. Przywykł do tego, iż wszędzie liczono się z nim, nadskakiwano i zabiegano o jego przychylność — dla tego też traktował wszystkich z góry.
Doprawdy, wielka musiała być potęga uwodzicielki, iż udało jej się prezesa w sobie rozmiłować. Toż na pierwszy rzut oka sądzićby było można, iż oschłego i zimnego Stratyńskiego nic już poruszyć nie jest w stanie — a ci co znali go dobrze, wiedzieli, że w życiu postępował bezwzględnie, nie bawiąc się w zbędne sentymenty. Lecz, jeśli w duszy podobnego mężczyzny zrodzi się namiętność, taka namiętność może go spalić, jak płomień!
Lecz czemuż na obliczu Stratyńskiego mimo na pozór ozięble uprzejmej maski i protekcjonalnego uśmiechu, przebijał jakiś smutek czy niepokój? Czyż dręczyły go troski? Czy przeczuwał, że miłość pani Very, nie da mu szczęścia, czy też zaprzątały go inne zmartwienia...
— Jest szalenie zazdrosny o narzeczoną — posłyszał Otocki uwagę Tonia — ale to tak zazdrosny, że wścieka się, gdy kto dłużej na nią patrzy! Musi jej wszędzie asystować i znosić, że pani Vera swobodnie flirtuje, bo niezbyt liczy się ona z jego obecnością... Dziś jednak wygląda szczególnie niezadowolony...
— Hm... istotnie...
— Nemezis życiowa! Dręczył swą biedaczkę żonę tak, iż przed dwudziestu laty ze zgryzoty umarła, z innemi kobietami postępował nielepiej — pani Vera za wszystkie mu odda!... Wcale mi go nie żal!... Nadęta, pewna siebie, zarozumiała purchawka... Egoista nieskończony... Nic nikomu darmo nie zrobi...
Mimo, że zapewne wszyscy byli o Stratyńskim podobnego zdania, spieszono obecnie na jego powitanie, bowiem posiadany pieniądz, zgina nisko ludzkie karki. A może nie tyle na jego powitanie spieszono, co na powitanie pięknej pani Very. Bo ku niej kierowały się ukłony i uśmiechy mężczyzn i ciekawe spojrzenia kobiet. Rychło też znalazła się pośrodku kółka wielbicieli i pochlebców, królując tam, niczem bezsporna gwiazda obecnego zebrania.
Z kolei podszedł Otocki, aby się przedstawić.
— Pan Otocki! — rzekła zachęcająco gospodyni, — pani Lala Turowska, gdy giął się w ukłonie — nasz znany powieściopisarz!... Pisze książki pełne namiętności... i miłosnych powikłań...
— Ach...
Wielkie, czarne oczy mocno, śmiało uderzyły w Otockiego. Uderzyły, jakby przeszywając go na wskroś. Czemuż tak przygląda mu się pani Vera? Czuł, że gorąca fala krwi biegnie do głowy, wywołując na policzki rumieniec.
— Ach, to pan! — zabrzmiał melodyjny głos z lekkim cudzoziemskim akcentem... — Czytałam... Czytałam pańskie książki... Bardzo... bardzo interesujące...
— Doprawdy, z ust pani pochwała jest...
Nie pozwoliła mu dokończyć zdania, rzucając z wyzywającym uśmiechem.
— A czy szanowny autor również w życiu takim być potrafi, jak swoich bohaterów opisuje?
— Spróbuj, to się przekonasz! — miał ochotę zawołać, przypomniawszy sobie jednak niektóre nieco „drastyczne“ sceny swych opowiadań, niewyraźnie bąknął:
— Zaręczam, że to tylko fantazja...
— Żałuję...
— Czemu?
— Wolę życie, niźli... książki...
Otocki chciał odpowiedzieć jakimś ciętym frazesem, ale pani Vera, snać uważając, że dość uwagi poświęciła pisarzowi, wszczęła ożywioną rozmowę ze stojącym obok niej panem.
Zagryzł wargi. Och, wyrafinowaną była kokietką. Rzucić przynętę, aby natychmiast potem zaznaczyć, że ten, któremu ją rzuciła, nic ją nie obchodzi. Niechaj się złości i sam nadskakuje, zabiega. Znakomita taktyka i doskonale znała pani Vera dusze mężczyzn. Na szczęście, Otocki nie zamierzał się zakochać. Ale czemu tak wpijała się w niego wzrokiem?...
— Cóż? Już z ciebie trup? — szepnął pan Tonio, który obserwował całą scenę...
— Mam wrażenie, że pożyję jeszcze!...
W tejże chwili pani Lala dała sygnał do kolacji, z którą widocznie tylko ze względu na spóźnienie się „demonicznej grzesznicy“ zwlekano. Lokaj otworzył drzwi do sąsiedniej sali jadalnej — i zabłysł długi stół, uginający się pod ciężarem kwiatów, kryształów i półmisków...
— Panowie zechcą podać ramię paniom...
Przypadkowo tworzyły się pary. Otocki dostał za „damę“ jakąś pannę wysoką i mocno umalowaną — panią Verę powiódł oczywiście „narzeczony“, prezes Stratyński, do stołu. Był li to jednak zbieg okoliczności, czy też zręczny manewr strategiczny pani Lali, a swego rodzaju wyróżnienie — mając za sąsiadkę z jednej strony ową pannę — z drugiej Otocki znalazł się tuż obok pięknej pani Very.
— Poszczęściło mi się! — pomyślał. — Choć nie wiem, czy wykorzystam to szczęście... Nie zwraca na mnie uwagi, a Stratyński zazdrosny, jak tygrys... Pewnie, jako „nieszkodliwy“ zostałem tu umieszczony przez panią Lalę, żeby się nie złościł prezes...
Ubawiony, zerknął na zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn. Och, jak naiwni są mężczyźni. Sądzą, że wystarcza znaleźć się przy kolacji obok kobiety, aby już zdobyć jej względy i to jakiej kobiety? Mądrej, jak demon, która zarzuciła swe sieci na Stratyńskiego. Śmiać się musi ona z nich w duchu, patrząc na te łakome a łaszczące się miny. Otocki nie zrobi z siebie pajaca, nie będzie jej nadskakiwał, pierwszy nawet nie rozpocznie rozmowy...
Postanowił całkowicie zająć się sąsiadką — wymalowaną, wysoką panną... A nuż dowcipna i zajmująca?
Rychło spotkało go wielkie rozczarowanie. Panna była nudna, głupia i zarozumiała. Już przy przekąskach jęła rozprawiać z wielką pewnością siebie, snać chcąc się przed Otockim popisać, o literaturze, i nawet znakomite pulardy nie ostudziły jej zapału. Plotła przytem takie głupstwa, sądy wydając banalne i płytkie — „rozumie pan, jedynie Pitigrilli i Dekobra odczuli duszę kobiety“ — że Otocki raz po raz aż podskakiwał na swem krześle. Parokrotnie usiłował protestować — kiedy jednak te protesty nie zdały się na nic — pokonany potokiem wymowy, zrezygnował — i dalej nie słuchał. Natomiast — jedynie dla przyzwoitości, kiwając od czasu do czasu głową, do taktu andronom panny — ze zdwojoną energją przypuścił szturm do wykwintnych potraw i wina. Ale nie tylko kulinarne zainteresowania pochłaniały Otockiego, gdy tak siedział w milczeniu...
Mimowoli, z pod opuszczonych powiek, obserwował swą sąsiadkę z lewej strony — panią Verę... Zły był na siebie — a nie mógł wzroku oderwać... Nie tylko niezwykła uroda pięknej pani przykuła uwagę Otockiego...
Wydało mu się, że zauważył... że pani Vera jest dzisiaj wyjątkowo zdenerwowana...
Rozmawiała coprawda na pozór z ożywieniem, opowiadając jakieś swoje zagraniczne przygody i porównywując życie warszawskie z paryskiem — od czasu do czasu jednak przebiegał po matowej twarzy, rzekłbyś, cień niepokoju i ukradkiem padały jej pełne wyrzutu spojrzenia, na siedzącego obok prezesa Stratyńskiego, który prawie ust nie otwierał.
Czy Stratyński stale był tak małomówny, czy też dzisiaj i jego trapił smutek ukryty? Bo i on zerknął na „narzeczoną“ dość dziwnie...
— Zapewne mała kłótnia miłosna! — z ironją pomyślał Otocki. — Pani na pana się dąsa i czyni nieme wymówki... A biedny tatuńcio nie wie, jak lubą przebłagać...
Tylko ktoś, kto tak bacznie, choć ukradkiem, jak Otocki, śledził zachowanie się „zakochanej“ pary — mógł spostrzec te ledwie pochwytne znaki. Nie zauważyła ich napewno ani siedząca naprzeciw pani Lala, ani jej sąsiedzi — dystyngowani panowie, odpowiadający przyciszonym śmiechem na każdy żart pani Very.
A może mylił się Otocki?
Nie! Rychło nastąpiło coś, co go zadziwiło jeszcze bardziej...
Bo oto, gdy służba poczęła zmieniać talerze i na chwilę ucichły rozmowy, „demoniczna grzesznica“, nagle wykorzystała tę przerwę. Uprzednio zerknąwszy w stronę Otockiego, i widząc, że siedzi z opuszczoną głową, zasłuchany niby całkowicie w wywody literackie umalowanej panny — szepnęła do Stratyńskiego.
— Rozruszaj się... inaczej zwrócą uwagę....
— Kiedy...
— Uciekła... to się znajdzie...
— Myślisz?
Kto uciekł? Kotek, piesek... Faworyt, a raczej faworytka prezesa? Ta zguba go tak dręczy? Ach, nie! Jeszcze ciekawsze...
— Przeklęta dziewczyna! — syk niepochwytny wyrwał się z ust pani Very — Na szczęście, nikt nie wie, że była w Warszawie...
— Ale...
— Resztę mnie pozostaw!... Natychmiast porzuć tę grobową minę... Musisz być wesoły...
— Postaram się...
W tejże sekundzie pani Lala, zwróciła się do Very z jakiemś głośnem zapytaniem — i tu oczywiście urwała się tajemnicza konferencja. Prezes, posłuszny rozkazom pani, też począł uprzejmie, choć z pewnem roztargnieniem rozmawiać.
— Tam do licha!
O kim właściwie wspominali? Więc nie o pieska, ani kotka chodziło, tylko o dziewczynę! Zapewne służąca. Może okradła panią, zabierając kosztowności i prezes o to się martwi? Lecz czemu pani twierdzi, że na szczęście nikt nie wie, iż była owa dziewczyna w Warszawie?
Raptem przypomniał sobie Otocki własną przygodę i uśmiechnął się lekko. Jego nieznajoma — panna Ryta — nie mogła być tą, o której wspominano przed chwilą, ani pani Vera, ani Stratyński nie wyglądają na groźnych prześladowców i w żadnym razie nie należą do świata zbrodni!... Zresztą, całkiem inny poszukiwał ją „opiekun“... Et, głupstwo...
— Pan nie słucha?...
To umalowana panna zapytywała go z niekłamanem oburzeniem, zadawszy mu po raz trzeci jakieś idjotyczne zapytanie...
— Hm... przeciwnie... — wzdrygnął się, nie wiedząc o co jej chodzi.
— Bardzo... bardzo grzecznie to z pańskiej strony — oświadczyła z ironją — Zamiast słuchać sąsiadki, układa pan przy stole nowe powieści.
— Ależ! — daremnie protestował.
— Nie przeszkadzam... — nie dała się przebłagać i odwróciwszy się ostentacyjnie, jęła swym potokiem wymowy ogłuszać siedzącego z drugiej strony pana Tonia...
Ta niełaska nie zmartwiła Otockiego zbytnio. Teraz bez przeszkody, mógł się poświęcić dalszej obserwacji.
Ale...
Obserwacja stawała się próżną. Pani Vera rozprawiała z ożywieniem, w czem dzielnie sekundował jej obecnie — rozpogodzony już całkowicie prezes.
Nic więcej się nie dowie?
Zapewne!
Ale czemu nagle wydaje mu się, że pani Vera rzuca nań z boku powłóczyste spojrzenia. Czemu wydaje mu się, iż uśmiecha się w tę stronę? Czyż zauważyła, że pochwycił wypowiedziane poufnie słowa i temi znakami przyjaźni zapewnić sobie pragnie jego milczenie.
Wtem pani Vera odwróciła się całkowicie.
Znów uderzył blask jarzących się, niczem djamenty, oczów.
Lekko trąciła swoim kieliszkiem o napełniony winem kieliszek sąsiada.
— Panie Otocki! — krwawo zapłonęły jej usta. Zawsze pan taki nieśmiały?
— Ja?
— Należy pan do mężczyzn, których niewiasty muszą zdobywać?
— Nie rozumiem!
Obnażonem ramieniem przywarła blisko, szepcząc:
— Siedzi pan tyle czasu obok mnie... i nie raczył ani słówkiem się odezwać.
— Nie lubię się narzucać...
— Zależy od....
Vera urwała — sprawdzając, czy prezes Stratyński nie podsłuchuje. Wiódł on obecnie, nieco odwrócony, rozmowę z jakimś starszym panem i nie mógł objawiać zwykłej zazdrości.
— Czy pan wie — nagle padło z jej ust wyznanie — że ja dziś tu umyślnie przybyłam, chcąc poznać pana?...
Otocki o mało nie podskoczył na swem krześle.
— Pani żartuje!
— Bynajmniej! I że umyślnie prosiłam panią Lalę, aby wyznaczyła panu obok mnie miejsce przy kolacji...
— Och...
Otocki posiadał wiele wad — ale posiadał i pewną dozę samokrytycyzmu. Mógł uchodzić za wcale przystojnego mężczyznę i łaskawa fortuna nie skąpiła mu przygód miłosnych. Lecz... Zdziwiło go niezmiernie, że piękna kobieta „lwica“ salonów, oświadcza mu się pierwsza tak raptownie.
— Doprawdy, pani — wybąkał — zażenowany jestem... Toć pani nie zna mnie wcale...
Vera roześmiała się, ubawiona tem zakłopotaniem.
— Nie znam? — odparła — Ależ znam doskonale! Gdy się przeczyta książki jakiegoś pisarza, to staje się on nam tak bliski, jakby go się znało od lat wielu... A przeczytałam prawie wszystko, co pan napisał...
— Zaczynam być dumny...
— I na tej zasadzie, mogę określić pański charakter...
— Mój charakter?
— Jest pan dobry, szlachetny, subtelny.. kochliwy... lecz boi się pan miłości... Dlatego postanowił mnie pan unikać, a nawet się na mnie nie patrzył...
Zaczerwienił się — znakomicie odgadła!
— Bo my, kobiety południa — mówiła dalej — a w moich żyłach ciecze węgierska krew... szalejemy odrazu... choć na krótko... Czy zrozumiał mnie pan?
Skinął głową. Przypomniały mu się słowa Tonia o kaprysach i wybrykach pani Very. Czyż pragnęła, aby on został jednym z kolejnych „kaprysów“?
— Szalejemy często nie wiedzieć dla czego i same nie rozumiemy, czemu ten, a nie inny mężczyzna nas pociąga... Rzeczą tego mężczyzny jest nas opanować i zatrzymać na dłużej...
— Czyż ktokolwiek potrafi opanować panią?
— Sądzę, że bardzo łatwo.. o ile zechce...
Aluzje pani Very były tak przejrzyste, że nawet najbardziej niedoświadczony młodzieniec, by je odgadnął. Otockiego zaskoczyło niespodziewane wyzwanie. Co odrzec? Udać, że nie zrozumiał, czy też wdać się w niebezpieczną grę? Raptem mimowolnie, wyrzucił z siebie.
— A narzeczony?
— „Narzeczony“? — lekka ironja zadźwięczała w głosie pani Very — Narzeczony... się nie liczy...
— Jakto?
— Należy tylko zachować chwilowo pozory...
Więc panią Verę nie krępuje osoba prezesa? Czyni, co sama chce — byle po cichu. Pragnie z nim zerwać całkowicie, poszukując kogoś bardziej miłego sercu?
Vera snać odczuła te wątpliwości, gdyż dodała wyjaśniająco:
— Trudno mi obecnie tłomaczyć... I tak rozmawialiśmy dość długo... a nie zamierzam wywoływać zazdrości Stratyńskiego... Już spogląda w naszą stronę z ukosa... Resztę pan mi napisze...
— Ja napiszę? Kiedy?
— Zaraz!
— W jaki sposób?
— Przekona się pan! Przywykłam przewidywać wszystko... Napisze mi pan swój adres i godzinę, o której mogę go zastać...
— Pani... do mnie?...
— Sza!....
Rzuciwszy ten nakaz milczenia — Vera zawołała głośno, w stronę pani Lali.
— Szalenie miły jest, mój sąsiad!... Opowiada równie interesująco, jak pisze... Słuchać go można godzinami...
— Zauważyłem to... — rzekł z lekkim przekąsem prezes.
— Strasznie żałuję — w dalszym ciągu żywe słowa padały z ust Very — że nie zabrałam albumu!... Musiałby mi napisać aforyzm... Ale... ale... Poradzimy sobie inaczej...
Szybko wyjęła z woreczka w srebro oprawny notesik, wyciągając go w stronę powieściopisarza.
— O tu proszę napisać!... Coś bardzo ładnego!.. Rozumie pan?
— Postaram się! — odparł, podziwiając jej niezwykłą zręczność.
— Potem to wyrwę... i wkleję do albumu!... Będę miała miłą pamiątkę... bo nie wiem, czy pana prędko zobaczę...
— Niechaj spływa natchnienie!.. — zażartował, chwytając za ołówek.
U góry białej kartki skreślił jakiś konwencjonalny aforyzm..., w którym porównywał kobietę do ognia — pod spodem — nazwę ulicy na jakiej zamieszkiwał... i słowa — „jutro oczekuję o piątej!“
Podał notesik.
— Ach, jakie prawdziwe! — zawołała. — Posłuchajcie państwo: Kobieta jest płomieniem, w którym się spalają, lub odradzają dusze mężczyzn! Bardzo prawdziwe!... Ślicznie dziękuję panu...
Zamknęła notesik i nie pokazując go oczywiście nikomu, z powrotem włożyła do woreczka...
— Świetnie... — raz jeszcze z jej ust padła pochwała.
— Ty również świetnie umiałeś wszystko ułożyć, pomyślał złośliwie, ale dostrajając się do jej tonu przybrał poważną minę.
Istotnie, jak ona zręcznie przeprowadziła swój plan. Prezes uspokojony całkowicie, uśmiechał się z zadowoleniem. Również zadowolona uśmiechała się pani Lala. Inni goście, może niezbyt nawet zachwyceni „sentencją“, oblekli swe twarze w wyrazy pobłażliwej pochwały. Tylko umalowana panna skrzywiła się z niesmakiem. Jej te wyróżnienie powinno było przypaść.
Vera, schowawszy notesik, odwróciła się od Otockiego, niby podkreślając, że gdy spełnił jej fantazję i otrzymała własnoręczny aforyzm, przestał on ją interesować. Ale miast „grzesznicy“ przemówił wykwintny, istne cacko, pantofelek.
Bo zbliżywszy się do nogi Otockiego przywarł do niej niczem wąż, wsysający się w ofiarę i tak do końca kolacji pozostał.
Czuł dobrze Otocki dotknięcie ciepłego i lśniącego lakierowanego pantofelka, czuł to lubieżne zbliżenie, ten przedsmak przyszłych rozkoszy...
Czuł — i myślał — „dokąd to wszystko zaprowadzi“?...
Zły los chyba jaki sprzysiągł się na niego!... Uwikławszy się w dziwaczną historję z nieznajomą — panną Rytą — obecnie bodaj jeszcze niebezpieczniejszą rozpoczynał przygodę...
Bo drogę miłosną demonicznej grzesznicy znaczyły liczne ofiary i śmierć...
Lecz cofać się było za późno!
To też niezbyt uradowaną miał minę — kiedy powstał od stołu. Minę nawet tak niewyraźną, że aż pan Tonio zagadnął go ze zdziwieniem:
— Siedziałeś koło piękniej „grzesznicy“, wyróżniała cię wyraźnie, napisałeś jej aforyzm... a wyglądasz jakgdybyś octu się napił?
— Nikt nigdy nie jest rad z własnego szczęścia! — odparł sentencjonalnie — a znaczenia ogólnikowej tej odpowiedzi nie pojął nawet — przyjaciel eks dyplomata.



ROZDZIAŁ V.
Dwie rozmowy.

Pani Vera Gerlicz zajmowała wspaniały apartament na parterze, w jednym z domów przy Aleji Róż. Apartament ten wynajął prezes Stratyński, choć posiadał swój pałacyk w Warszawie, celem zachowania należytych pozorów, bowiem dopiero po ślubie, mieli zamieszkać wspólnie.
Vera, pożegnawszy przed domem Stratyńskiego i znalazłszy się w swojej sypialni — odetchnęła z ulgą.
Ach, jak nudził ją ten stary dziad.
I teraz ta historja!...
Ale, pomimo wszystko odnieść musi zwycięstwo!...
Rozebrała się szybko, odprawiła służącą i pozostawszy sama na chwilę, przystanęła w zadumie...
Wzrok jej padł na łóżko — wielkie, białe ze złoceniami łoże, zasłane cienką, wykwintną pościelą....
Choć nęciło rozkosznie — nie legła do niego... Wydawało się raczej, że Vera oczekuje na kokoś...
Na kogóż mogła oczekiwać o godzinie drugiej w nocy?
Któż mógł o tak późnej porze przybywać do ledwie lekkim szlafroczkiem przyodzianej pięknej pani? Narzeczony opuścił ją niedawno — a Otockiego, któremu tak niedwuznacznie wyznawała swe uczucie, miała ujrzeć dopiero nazajutrz...
Nęcąco z pod jedwabnej koszulki, wyzierało biało-różowe ciało, krwawe usta płonęły, zda się żądne pocałunków, a drobne, bose stopy w czerwonych domowych pantofelkach niecierpliwie uderzały o skórę białego niedźwiedzia, zaścielającą podłogę...
Azaliż nieznany kochanek miał przybyć do niej?
Nagle...
Nagle Vera drgnęła. Rozległ się lekki stuk u wejściowych drzwi. Pospieszyła, co prędzej, je otworzyć.
— Jesteś! — wyrwał się niecierpliwy okrzyk — myślałam, że nie przyjdziesz?
— Byłem zajęty...
— Do tej pory?
— Tak...
— I cóż?
— Nic!...
— Chodź... — pociągnęła przybysza do sypialni — wszystko opowiedz...
W ślad za nią wszedł do pokoju w średnim wieku mężczyzna, o niemiłym wyglądzie, złego i zawziętego buldoga. Znał dobrze Otocki człowieka o podobnej twarzy — i krzyknąłby głośno, gdyby go ujrzał — szczególniej w towarzystwie pani Very. Był to ten sam mężczyzna, który poszukiwał tajemniczej nieznajomej i usiłował bezskutecznie przeprowadzić u Otockiego rewizję.
Teraz, zająwszy miejsce w fotelu, dość obojętnie spozierał na obnażone kształty pięknej pani. Nie miłosną widocznie wizytę miał na celu — inne trapiły późnego gościa troski...
— Dobrze, że choć swobodnie porozumiewać się możemy! — mruknął.
— Skoro uchodzisz za mojego kuzyna... panie Janie Waryński... — zaśmiała się cicho.
Przybysz, w rzeczy samej nazywał się Janem Waryńskim, lub przynajmniej za niego uchodzić pragnął.
Od niedawna przebywał w Warszawie, dokąd go z zagranicy sprowadziła Vera. Miała ona w tem swój ukryty cel, który się łączył z jej ogólnym planem — i jedynie o Waryńskiego prezes nie był zazdrosny... Jakże miał być zazdrosny? Toć ten nie tylko był rzekomo bliskim krewnym Very, ale...
Ona tymczasem zapytywała nerwowo.
— Więc dziewczyna?
— Przepadła, jak kamień w wodę!
— Ale ostatnią noc przepędziła u Otockiego?
— Choć on się zapiera, jestem przekonany...
— Dziś u niego nie nocuje?...
— Napewno!
— Wiem o tem! Byłam na przyjęciu razem z Otockim! Nie pozostawiłby jej samej w domu!
— Byłaś? Widziałaś go?
— Tak!
— I cóż?
— Wszystko poszło znakomicie! Ale czyś pewny, że znajdziemy tam walizkę...
— Przysięgnę... Wydawał się zmieszany, obawiał się rewizji... Gdyby nie dozorczyni..
— Hm... źle się stało...
Piękna grzesznica, pochwyciwszy cienkiego papierosa ze stojącego na nocnym stoliku srebrnego kubeczka, zapaliła go i przeszła się parę razy po pokoju, głęboko zaciągając się dymem.
— Odzyskać musimy walizkę.. a raczej jej zawartość za wszelką cenę...
— To jasne...
— Ale gdzież się ukrywa dziewczyna?
— Djabeł chyba cośkolwiek zrozumie! Przetrząsnąłem całą Warszawę.
— Pozostawiła walizkę u Otockiego i wyjechała?
— Możliwe! Choć jaki byłby w tem cel?
— Nie pojmuję!
— A Stratyński?
— Stracił kompletnie głowę! Ledwie mogłam sobie z nim poradzić na przyjęciu u Turowskich...
— Lęka się?
— Niewątpliwie...
Zaległa cisza. Pani Vera, rzuciwszy się w fotel, rozmyślała nad czemś przez chwilę.
— Et, głupstwo! — zawołała nagle — Byleśmy odzyskali walizkę, reszta głupstwo... Dziewczyna może robić, co jej się żywnie podoba...
— Poradzisz sobie z Otockim?
— Napewno! Bronił się biedaczek, ile miał sił, choć zerkał na mnie łakomie... — cynicznie wykrzywiły się krwawe wargi — A kiedy przypuściłam atak, po paru moich czulszych słówkach uległ...
— Uległ?
— Mam wrażenie, już się kocha! Będę jutro u niego o piątej!
— Masz być u niego?
— Tak...
— Za tę cenę chcesz odzyskać... walizkę?
— Odzyskam ją za każdą cenę... choć może inaczej, niż myślisz...
Twardo zabrzmiał głos pani — cień niezadowolenia przebiegł po twarzy mężczyzny.
— A gdybym cię prosił...
— Co? może jesteś zazdrosny?
— Kto wie!...
Vera porwała się z miejsca i poczęła długo i głośno się śmiać.
— Ty zazdrosny?
Waryński siedział zaczerwieniony i zmieszany. Znać było, iż dotyka go boleśnie zachowanie się Very.
— Jednak... — mruknął.
— Chcesz powiedzieć — gniewnie zabłysły jej oczy — że kiedyś łączył nas inny stosunek?...
— Hm... tak...
— To raz na zawsze zapomnij o tem i wybij sobie z głowy, aby to się miało powtórzyć...
Powstał z miejsca i przystanął na przeciw Very.
— A gdybym cię jednak poprosił, żebyś nie szła do Otockiego? Sam podejmuję się sprawę załatwić!
— Pójdę...
— Tak pragniesz zostać jego kochanką?
Vera wyprostowała się dumnie, ostro mierząc wzrokiem swego wspólnika, jakby pragnęła go zmiażdżyć.
— Dość tego! — szorstko i energicznie zabrzmiał głos pięknej kobiety — Dość! Postępuję, jak uważam za stosowne!... Ty masz słuchać... i milczeć... Wypraszam sobie podobne uwagi!...
Ale Waryński również był podrażniony i nie mógł powstrzymać słów, cisnących mu się na usta.
— Nie zapominaj — odparł szorstko — że był czas, kiedyś przemawiała do mnie inaczej!... Nie zapominaj, że ja jedynie wiem najlepiej, ile razy w życiu musiałaś stąpać po trupach i krwi...
Vera zbladła.
— Pogróżki?
— Nie pogróżki.... a stare wspomnienia.
— Ty śmiesz do mnie w ten sposób się odzywać? — jakieś cieplejsze nuty zadźwięczały w jej głosie — Ty? Za to, że pragnę postawić cię na nogi, dać do ręki majątek, zrobić z ciebie człowieka?
— Ale...
— Oto wdzięczność!...
Pani Vera rzuciła się w głęboki fotel. Przybrała pełną oburzenia pozę, jednocześnie, niby niechcący, ruchem gwałtownym odsłoniwszy się cała, tak, że z pod uchylonego szlafroka wyzierały jej obnażone, rzekłbyś w różowym marmurze wykute kształty.
— Oto wdzięczność... — mruknęła powtórnie.
Mężczyzna który już przy jej ostatnich słowach zdołał się opanować, teraz pożerał wzrokiem obraz jaki się jego oczom przedstawił.
— Nie groziłem! — wymamrotał stłumionym przez namiętność głosem, a brzydka, podobna do buldoga twarz nabrała płaczliwego wyrazu — Nie! Nie ośmieliłbym się nigdy... I wiem, że skoro zechcesz, możesz mnie zawsze zgubić, Vero... ale ja cię kocham...
Odetchnęła. Szybko poradziła sobie z pajacem! Toć dla niej każdy mężczyzna jest pajacem i jakże łatwo nim kierować, tylko wiedzieć należy za który pociągnąć sznurek... Czasem gniew, czasem dobroć, czasem sentyment... A ten usiłował się buntować! Na szczęście nikt dłużej, niźli parę minut nie oprze się Verze...
Dawnym tonem już teraz rzekła.
— Mówić mi o miłości, jest to najpewniejszy sposób, abym mężczyzną pomiatała.... chcąc mnie zdobyć, należy cierpliwie oczekiwać i być mi ślepo posłusznym.... Dobrze zapamiętaj to sobie...
— Wiem...
— Skoro wiesz... postępuj odpowiednio... i kategorycznie żądam, aby podobne sceny nie miały miejsca... Nie znoszę zazdrości... A teraz już idź...
— Vero, przebacz...
Jak zahypnotyzowany, wpijał się w nią wzrokiem. Ciągnęło go, nęciło to nagie ciało... lecz nie śmiał...
— Idę! — szepnął pokornie, a ten, któryby nawet znał go dobrze, nigdyby nie przypuścił, że potrafi stać się równie uległy.
— Zawiadomię cię jutro... — rzuciła.
Audjencja była skończona...
Tak zazwyczaj postępowała z mężczyznami pani Vera — i to nawet w tych wypadkach, gdy tych[1]

Tejże nocy, choć o kilka godzin wcześniej, na drugim krańcu miasta, odbywała się nie mniej ożywiona i zagadkowa rozmowa...
Odbyła się ona w jednym z domków przy ulicy Czerniakowskiej, w małem, w głębi podwórza ukrytem mieszkanku.
W mieszkanku tem znajdowały się trzy osoby — właścicielka — pani Jengutowa — duża i tęga, starsza już baba, o nalanej twarzy i nieco krzywem jednem oku, młody apasz, popularnie w sferach złodziejskich zwany — „mądrym Józkiem“ — oraz nasza dobra znajoma — tajemnicza panna Ryta... czy też Felka...
Właściwie na złe przyjęcie, nie mogła się ona uskarżać...
Gdy w ślad za swoim przewodnikiem, znalazła się w gościnnych progach pani Jengutowej — ta choć w pierwszej chwili nie poznała Felki — rychło, ustaliwszy tożsamość, przyobiecała opiekę i jaknajdalej idącą pomoc...
Wyprzątnięto więc w dwupokojowem mieszkanku dla Felki najlepszą, ostatnią izdebkę. Na łóżko legła świeża pościel, a na stole pojawiły się smakowite „zagrychy“, ba... nawet czyściocha...
Po pierwszych powitaniach i ogólnikowej rozmowie, poradzono Felce się przespać i odpocząć po niewygodach więziennych — odkładając na wieczór rozejrzenie się w sytuacji i naradę nad „zamierzoną wyprawą“.
Zgodziła się chętnie na tę propozycję i położyła się na parę godzin do łóżka. Pani Jengutowa, raz jeszcze zaznaczywszy, że o forsę chwilowo nie chodzi — a Felka zapłaci tylko dobrą „dolę“ po skończonej „robocie“ — udała się, zadowolona, do swych zajęć gospodarskich — pan Józek zaś wyruszył na miasto, obiecując powrócić o umówionej porze.
Wieczorem, w rzeczy samej, odbyto naradę.
Felka, wypoczęta i ożywiona, mówiła długo i z zapałem, podczas, gdy tamci jeno w milczeniu słuchali jej słów, kiwając głowami.
Wielce emocjonujący musiał być ten wykład, bo na policzki zebranych wystąpiły rumieńce, a oczy świeciły gorączkowo. Felka w pewnym momencie, pochwyciwszy papier i ołówek, jęła coś na nim rysować, niby plan strategiczny miejscowości przyszłej walki...
— Zrozumieliście? — zawołała.
— Co nie mielim zrozumieć! — potwierdził z przekonaniem Józek — Dziecko trafi...
— Nie przestrasza was „robota“?
— My nie strachliwe...
— To doskonale...
Jengutowa potarła nos w zamyśleniu, a krzywe jej oko łysnęło chciwie.
— Piętnaście tysięców, powiadasz, Felka?
— Najmniej znajdziemy tam piętnaście tysięcy, a może i znacznie większą sumę... Tylko pamiętajcie... Dokumenty są moje...
— A co nam przyńdzie z papirków!
Józek był odmiennego zdania.
— A bez co ty tak, Felka, o te papirki się napirasz?
— Widzicie — rzekła wykrętnie — ja za te dokumenty dostanę pieniądze... i wtedy się z wami podzielę... Wam, bezemnie na nic się one nie przydadzą...
— To je frajer, co chce płacić?
— Pewnie!
Jengutowej i Józkowi wystarczyło to wyjaśnienie. Cwana dziewucha, prócz pieniężnego łupu, chciała jeszcze odwalić jakiś „kant“ — szantażyk zapewne — który również mógł przynieść pożytek.
Ponieważ nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia, dość obgadawszy wszystkie szczegóły, — Józek powstał z miejsca. Oświadczył, że na jutro, najdalej pojutrze, przyszykuje niezbędne „statki“ i będzie można przystąpić do wykonania „roboty“.
Poczem pożegnał się i wyszedł z izdebki, którą zajmowała Felka.
Wyszedł — ale zatrzymał się w kuchence, jakby oczekując na Jengutową.
A kiedy Jengutowa z kolei opuściła swą pupilkę, życząc jej dobrej nocy i zamykając drzwi pokoju starannie za sobą — dał znak, aby baba podążyła w ślad za nim, na schody.
— Co je? — zapytała szeptem, gdy się tam znaleźli...
— Nic... ino...
Chytrze podmignął okiem — a baba zazezowała w odpowiedzi.
— Nawala?
— Nie!
— Granda?
— Tyż... nie...
— To czego mrygasz?...
Apasz zachichotał złośliwie.
— Nie poznałaś, matka? Taka ona Felka, jak wy turecka hrabini...
Stara poczęła mamrotać szybko:
— A nie powiedziałam tobie w dzień odrazu? Jaka ona Felka! Felka ci bendzie gadała jenteligentnie? W więzieniu się nauczyła? Felka tobie bez minut pięć nie wypomni matki... nie klepnie... „taka twoja mać“?
— Rychtyk...
— Ale kto ona je?
— Cholera wi!
Patrzyli przez chwilę w milczeniu na siebie, jakby starając się wspólnie rozwiązać zagadkę.
Pierwszy przemówił apasz.
— Kiedym dziewuchę nad Wisłom obaczył — se myślę Felka! Podchodzę... robi ważną, nie chce gadać... To fest jom trajluje... A to... a owo... bawilim się w piasku. Alem ci kikował w oba!... Jak tylko ona do mnie zaczyna gadane... zaraz skombinowałem... nawala! A ta zaraz marga o „robocie“. Tom ją do was sprowadził, matka... Strugałem frajera...
— A potem, jak u was się ostała, chodu na miasto. Pytam jednego, drugiego z chłopaków... powiadajom, jak siedziała w winzieniu, tak i siedzi Felka... To już tylko się śmiałem, a przyszedłem wieczorem, żeby se wykapować, czego ta frajerka od nas chce...
— Tak to było...
— Uczciwie myśli „robotę“?
— Uczciwie to ona ją myśli! Jeno nie o forsę, a o te papierki jej chodzi!
— Kombinacja?
— Cościk tu ukrytego jezd!
Baba jeszcze zawzięciej podrapała się po nosie i jeszcze zawzięciej zazezowało krzywe oko.
— Co zrobim?
Józek miał już swój plan.
— Co zrobim? Ano tak, jak ona chce! Zrobim „robotę“. Tylko...
— Tylko?
— Tej „facjendy“, tych papirków nie powącha dziewucha... Od niej wydobendziem na co potrzebne i same forsę zarobim!
— Oj, kozak Józek! — zauważyła z uznaniem.
— Trza wywąchać kto ona je! Pewnikiem z bogatej rodziny...
— Gadała, co jutro w dzień wyńdzie... Do telefonu...
— Niech telefoni!... Ty, matka, udawaj niby nic... a dobrze pilnuj dziewuchę...
— Chodzić za niom?
— Furt trzymaj kapę! Równo... świca...
— A jak co skombinuje? Będzie chciała wiać?
— To zamkniem frajerkę! A o robocie i tak wszystko wyznała.
— Jak na tej spowiedzi...
— No, to czego robić szum i se łamać łeb? Idziem spać, matka!
Rzuciwszy ten ostatni frazes, apasz lekko skinął głową i począł schodzić ze schodków. Pani Jengutowa powróciła do kuchenki, starając się zamknąć za sobą drzwi możliwie bez hałasu.
Oboje byli zadowoleni — a niemniej może była zadowolona i panna Ryta — rzekoma Felka — śpiąca obok w pokoju — gdyż nie przeczuwała nowego niebezpieczeństwa, jakie nad nią zawisło.
A z ust łobuza, kiedy schodził, wypadło zdanie.
— I forsiaki ci frajerko zabierzem... i jeszcze z ciebie zrobim... kochankę!



ROZDZIAŁ VI.
Jak grzesznica uwiodła Otockiego...

Otocki wielce niespokojnie kręcił się po pokoju...
Rychło piąta — a o piątej wszak ma go odwiedzić pani Vera...
Uporządkował, jak mógł swój gabinet, ułożył książki, usunął z otomany i krzeseł duże foljały... ba, nawet przyozdobił stół, bukietem zakupionych umyślnie kwiatów — aby możliwie godnie wystąpić, przyjmując w swem kawalerskiem mieszkanku demoniczną węgierkę.
Czemuż jednak po jego twarzy raz po raz przebiegał cień niezadowolenia?..
W gruncie nie wiedział Otocki — czy ma się cieszyć, czy smucić. Właściwie powinien się cieszyć.
Czyż nie rad był miłej wizycie, rokującej tyle rozkosznych emocji?
Przybywa doń kobieta, piękna, powszechnie podziwiana, lwica salonów. Kobieta, o której względy tylu zabiega, a która rzadko kogo zaszczyca swą łaską. Przybywa, wyznawszy mu pierwsza, iż interesuje on ją bardzo — aby przepędzić z nim sam na sam parę godzin... Toć wczoraj dawała do zrozumienia niedwuznacznie, iż łatwo ulega swym „kaprysom“, a rzeczą mężczyzny jest ją na dłużej zatrzymać...
Jakże każdy inny cieszyłby się na miejscu Otockiego!... Nawet za krótkotrwały „kaprys“ pięknej pani — nie jeden gotów poświęcić fortunę...
A jednak...
Dziwny jakiś ogarniał go lęk... Lęk niezrozumiały. Przeczucie niebezpieczeństwa. I podczas, gdy o tajemniczej nieznajomej — pannie Rycie — która cnotliwie przepędziła noc w jego mieszkaniu — myślał z rozrzewnieniem — o wspaniałej grzesznicy — z obawą...
Otocki bowiem umiał tylko w swych powieściach malować mocne i twarde męskie charaktery...
Sam był słaby — bardzo słaby — szczególniej z niewiastami — lękał się, że znajomość z panią Verą zaprowadzić go może za daleko...
Chociaż...
— Tam do licha! — pomyślał ze zniecierpliwieniem — nie jestem małe dziecko! W Verze się nie kocham i nie będę jej służył za zabawkę! Cóż, ostateczne, strasznego się stanie, że przepędzę z nią sam na sam chwil parę... Zachowam się z wielką rezerwą, nie odpowiem na żadne awanse, pocznę rozmawiać o literaturze, zanudzę zalotnicę i pozostawi mnie w spokoju... Sensu niema, uwikłać się w romans z podobnie demoniczną niewiastą... Nie oszalałem, aby szukać guza...
Długo jeszcze uspakajałby może Otocki samego siebie przeróżnemi postanowieniami, gdyby nie zabrzmiał dzwonek u wejścia.
Pospieszył otworzyć... i mało nie krzyknął.
Na progu stała pani Vera — uśmiechnięta — a rzekłbyś łuna biła od niej.
— Dama w szkarłacie...
Istotnie zarówno suknia pięknej pani, jako też jej kapelusik były purpurowego koloru, wiśniowe pantofelki zdobiły zgrabne nóżki, a całość zakańczał dostosowany do tualety bukiet róż, jaki trzymała w swej rączce.
— Dama w szkarłacie! — zabrzmiał srebrzysty jej śmiech — albo krwawy demon! Jak pan woli, szanowny autorze! Sądzę jednak, że nadal nie zechce mnie pan trzymać na schodach, otrząśnie się ze zdumienia i zaprosi do swych apartamentów...
Otocki roześmiał się również.
— Zamieniłem się z podziwu w kamienny słup! W rzeczy samej przypomina pani płomienistego demona, ale wygląda pani w tej szacie cudownie...
— Wiem o tem i przywdziewam ten djabelski strój, gdy pragnę kogoś uwieść i jak szatan prawdziwy, zdobyć jego duszę...
Teraz znajdowali się już w gabineciku. Pani Vera rozejrzawszy się ciekawie dokoła, podeszła do biurka i rzuciła nań niedbale kwiaty...
— To mój dar dla pana!... Czerwone róże... aby przypominały „grzesznicę o krwawych ustach“... Słyszał pan o mojem przezwisku?...
Skinął lekko głową.
— Przezwisko groźne? Prawda? Ale zapewniam, w życiu jestem daleko mniej niebezpieczna, niźli w legendzie... Może pan się mnie nie obawiać!...
— Ależ... — zaprotestował — Czyż mógłbym się obawiać równie uroczej istoty, jak pani!
— To świetnie... Gdy pozna pan mnie lepiej, sądzę zostaniemy wielkiemi przyjaciółmi...
— Nie wątpię...
Wykrzyknik nie zabrzmiał tak gorąco, jakby w podobnej okoliczności zabrzmieć był powinien. Pani Vera nie zwróciła jednak na ten szczegół uwagi, a zbliżywszy się do otomany, zajęła na niej wygodnie miejsce — bodaj to samo, które ongiś zajmowała tajemnicza nieznajoma.
On tymczasem, w milczeniu, spełniał obowiązki uprzejmego gospodarza. Przysunął niewielki stoliczek z owocami, ciastkami i baterją butelek — zapalił płomień pod maszynką z czarną kawą, ustawiał kieliszki i filiżanki.
— Widzę, przygotował się pan na moje przyjęcie — zawołała — bardzo to ładnie z pańskiej strony, choć poco tyle kłopotu! Za ciastka, słodycze pięknie dziękuję... Kieliszek koniaku, lub likieru wypiję chętnie... Lepiej się przy koniaku gawędzi... A przedewszystkiem papierosa, prędko papierosa...
Gdy parokrotnie zaciągnęła się dymem i lekko umoczyła usta w złocistym Martel‘u — wzrok jej spoczął nieco ironicznie na Otockim.
— Dziwi pana moja wizyta?
— Nie dziwi, a wielką sprawia przyjemność! — odparł.
— Doprawdy?
— Zaręczam...
— A ja mam wrażenie, że bardzo dziwi i wciąż pan się zastanawia, co oznaczały wczorajsze moje słowa i jaki jest cel dzisiejszych odwiedzin...
— Ależ pani — począł obłudnie tłomaczyć — cóż może być w tem niezwykłego, że osoba równie samodzielna, jak pani, odwiedziła literata, pragnąc z nim porozmawiać swobodnie...
— Nie o to chodzi...
— Jakto nie o to?
— Moja wizyta ma głębszy cel...
— Głębszy?
Vera trąciła swym kieliszkiem o kieliszek Otockiego i wypiła do dna. Poczem, zagłębiwszy się bardziej jeszcze w poduszki, leżące na otomanie i przybierając rozkosznie niedbałą pozę, rzekła:
— Naprawdę podoba mi się pan...
— Ja? — bąknął, czując, że rozmowa zbacza na niebezpieczne tory.
— Podoba mi się pan i dawno pragnęłam zawrzeć z nim znajomość... Znam pana nie tylko z jego książek, ale i z widzenia... Powtarzam raz jeszcze... Zarówno nasze spotkanie u pani Lali, jako też sąsiedztwo przy stole nie były przypadkowe... Sama ją o to prosiłam....
Otocki mruknął coś niewyraźnie, co ostatecznie mogło uchodzić za zachwyt. W duszy poprzysięgał sobie nie patrzeć na kusicielkę — ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Wprawdzie skierował wzrok do dołu — lecz mała była z tego pociecha — bo choć nie widział twarzy, obserwował ruchy, poruszającego się niedbale, ponętnego, wiśniowego pantofelka.
Tymczasem urocza grzesznica mówiła:
— Czemu tak się stało? Czemu pragnęłam poznać pana? Bo szukam kogoś, kogo mogłabym pokochać i do niego się przywiązać... Życie moje jest takie smutne i szare...
— Ale przecież masz „narzeczonego“! — o mało nie zawołał Otocki.
Vera, jakby odgadła tę myśl.
— Niby jestem związana ze Stratyńskim... Ale... zbliżył się on do mnie w pewnej chwili mojego życia, kiedy naprawdę byłam bardzo sama i bardzo mi potrzeba było opieki... Okazał wiele przywiązania i serca... Myślałam, że i ja z kolei do niego się przywiążę i za serce, odpłacę mu sercem... Niestety...
— Niestety? — powtórzył mimowolnie, gdyż poczynały go „brać“ nie tylko ruchy wiśniowego pantofelka, ale i wyznanie pięknej pani, wypowiedziane głosem, w którym, zda się, dźwięczał smutek i ból...
— Może tylko być mi ojcem! — zadźwięczała skarga — Ja czegoś więcej pragnę!... Jeśli należę do kogoś... to należę cała... Nikogo oszukiwać nie lubię. Wszystko, lub nic...
Otocki drgnął. Czyż Vera rozmawia z nim szczerze i ma względem niego poważniejsze zamiary? Ciekawe...
Spojrzał na nią — i tu poczęła się jego zguba. Oderwać już nie mógł oczu od tej zmysłowej twarzy, od tych czerwonych, jak leśne maliny ust, które niby z cierpieniem wypowiadały znamienne słowa... A w słowach tych dopatrzyłby się wielu luk i niedomówień, mogących natchnąć nieufnością.
— Czemu siedzisz tak daleko? — nagle wyszeptała, przechodząc na poufalszy ton.
Czemu siedzi tak daleko...
Drgnął i odniósł wrażenie, że wzdłuż ciała przebiegł prąd elektryczny.
Nowa zachęta... a ona...
Ona tymczasem zsunęła z główki mały kapelusik i gestem niedbałym rzuciła go na stojące obok kanapy krzesełko. Poczem, zmieniając dotychczasową pozę — wyciągnęła się na otomanie — rozmarzona i kusząca...
— Nie gniewasz się chyba na mnie — jakby zdala dobiegał jej głos — że zachowuję się tak swobodnie i że w ten sposób odzywam się do ciebie...
— Ja miałbym się gniewać... — wzrok jego wpijał się teraz w odsłoniętą prawie całkowicie z pod sukienki nóżkę...
— Ale przypominasz mi kogoś, kto dużą w mojem życiu odegrał rolę... i kogo bardzo kochałam. Niestety tamto dawno umarło... Pozostały wspomnienia... A czasem przyjemnie jest wywołać miraż przeszłości... Rozumiesz... czemu czuję się u ciebie, jak gdybyśmy się znali lat wiele....
Pojął, albo wydało mu się, że pojmuje. Dla tego piękna pani Vera zwróciła nań uwagę, że był podobny do jakiegoś dawnego jej kochanka. To tłomaczyło wiele. I wczorajsze awanse i dzisiejszą wizytę. Nagłe przejście na „ty“ i poufałą pozę.
Dalsze słowa uroczej grzesznicy potwierdziły domysły.
— Gdy tak leżę — cicho rzekła — wydaje mi się, że wróciło „tamto“... Dobrze mi tu... Nikt mnie nie nudzi, nie dokucza, nie dręczy... Chciałabym często cię odwiedzać... jakoś inaczej się oddycha w tym gabinecie, w atmosferze pracy duchowej, wśród obrazów i książek...
— Ależ, ile razy zechce, pani...
— To będzie zależało od ciebie... Czemu psujesz nastrój i nie nazywasz mnie... Verą...
— Jeszcze nie śmiem... Vero...
— Nie bądź dzieciakiem... i chodź tu bliżej... Ręką wskazała, aby zajął obok niej na otomanie miejsce.
Teraz tego rozkazu nie trzeba było dwa razy Otockiemu powtarzać.
Szybkim ruchem znalazł się przy niej. Pryskały najlepsze postanowienia — czar poczynał działać... Mało go obchodziło, czy jest podobny, czy też nie — do jakiegoś tam dawnego kochanka. Ocierał się, siedząc blisko, o tę rozkoszną zalotnicę, czuł ciepło, bijące od jej ciała, a śliczna nóżka, niby niechcący wsparła się o jego kolano...
Vera rzekłbyś, nadal tonęła w wspomnieniach.
— O tak... tak... jeszcze bliżej... jak on.. przysuń się do mnie...
— Droga Vero — bełkotał już obecnie, czując, że drży cały, a z podniecenia zasycha mu w gardle — czy naprawdę mnie odwiedzać zamierzasz...
— To będzie zależało od ciebie...
— Odemnie...
— Tak...
Przymknęła oczy — lecz natomiast rozchyliły się jej wargi... Wilgotne, zmysłowe, czerwone, wyzywające usta...
Rozchyliły się, nęcąc do pocałunku...
Nie wytrzymał...
— A... a... a.. — wyrwał mu się stłumiony okrzyk z gardła i drapieżnie wżarł się w te wargi.
Vera snać przygotowana była na tę pieszczotę. Przygotowana — bo wywołała ją sama. Nie uchyliła ust, ani nie cofnęła główki. Lecz przeciwnie, wciąż trzymając oczy zamknięte, a wyprężywszy się całem ciałem, nagle otoczyła mocno rękoma jego szyję, namiętnie odwzajemniając pocałunek...
Długą chwilę trwali tak złączeni... aż wydało mu się, że wszystko wiruje dokoła i że bólem go przejęło to mocne i wyrafinowane zetknięcie...
Nagle ramiona Very opadły... leżała blada, bezsilna...
Otocki pobiegł zgłodniałemi ustami wzdłuż szyji i piersi, rwąc, oszalały, szkarłatną sukienkę...
Gdy wtem...
Wtem zabrzmiał dzwonek... przeciągły dzwonek telefonicznego aparatu.
— Psia krew! — zaklął cicho i porwał się na nogi.
Pokój wraz z książkami i sprzętami wirował dokoła. Podejść, czy też nie? A może właśnie dobrze, iż w takim momencie nadeszło przypadkowe wybawienie.
Odruchowo pochwycił za słuchawkę.
— Kto mówi? — rzucił nieco jeszcze ochrypłym z podniecenia głosem.
— Ja... — zabrzmiał jakiś niewieści alt na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Ale, kto?
— Nie poznał pan? Ja... Ryta...
— Panna Ryta!... — nie mógł stłumić okrzyku zadziwienia.
— Nie spodziewał się pan? — w odpowiedzi zadźwięczał daleki śmiech — Ta sama... Nieznajoma... Pragnęłam dać znak życia... Telefonuję...
— Ach... rzeczywiście!... — bąkał, nie mogąc rozmawiać swobodnie, skrępowany obecnością Very.
— Jednocześnie raz jeszcze chcę panu podziękować za okazaną mi wówczas dobroć... Mam nadzieję, w najbliższej przyszłości uczynię to osobiście... Sądzę, że moja walizka nie sprawia panu zbyt wiele kłopotu?...
— Walizka? Nie...
— Nikt nie usiłował jej panu odbierać?
— Nie... — skłamał, nie mogąc nadal udzielić szczerej informacji.
— Ale ukrył pan ją dobrze?
— Jest znakomicie schowana!... Proszę się nie niepokoić...
— Doskonale...
— A kiedyż zamierza pani zgłosić się po nią?
— Może jutro... pojutrze.
— Jutro? Pojutrze?
— Tak! Wtedy wszystko wyjaśnię...
— Rozumiem...
— Teraz dłużej rozmawiać mi ciężko!... Zresztą wiem, co chciałam wiedzieć. Muszę już pana pożegnać... lecz rychło się zobaczymy... Do widzenia....
— Oczekuję, niecierpliwie.
Kiedy Otocki odłożył słuchawkę, spostrzegł, iż opiera się prawie o niego Vera. Policzki jej płonęły, oczy błyszczały, a usta krzywił gniewny wyraz.
— Z kim rozmawiałeś? — rzuciła krótko.
— Ot... jedna znajoma...
— I ty w takiej chwili śmiesz rozprawiać... przez telefon?...
Pochwyciwszy za sznur od kontaktu, szarpnęła go gwałtownie i rzuciła na podłogę.
— Ot, co powinieneś był zrobić...
— Kiedy... naprawdę... zgłupiałem... — począł się niezręcznie uniewinniać.
Ale pani Vera indagowała coraz gwałtowniej.
— To twoja kochanka?
— Ależ....
— Nie kłam!... Kochanka?
— Przysięgam...
— Więc, kto?
Otocki poczuł, że wpadł w pułapkę.
— Telefonowała do mnie... w pewnej sprawie...
— Jakiej?
— Nie mogę ci powiedzieć...
— Tajemnica?
— Częściowo jest to tajemnica...
Vera znów przywarła do Otockiego całem ciałem. Ton jej mowy przeszedł z gniewnego w proszący.
— Chcę wiedzieć?
— Pojmij, Vero...
— Żadnych wykrętów... Albo ci zależy na mnie, albo nie zależy... To próba... Cóż to za walizka?...
— Zostawiła u mnie...
— Zostawiła? Poco?
— Et, głupstwo...
Otocki był coraz bardziej zmięszany. Z jednej strony jakiś głos wewnętrzny mówił mu, iż powinien zamilczeć o całej przygodzie przed Verą, gdyż opowiadając wszystko, mimo danego nieznajomej słowa, popełni niedyskrecję... Z drugiej zaś strony... Jeśli udzieli wykrętnej odpowiedzi, zrazi do siebie tę piękną kobietę, której czar zmysłowy, przerwany na chwilę, znów poczynał działać... Zresztą... Pannie Rycie chodziło tylko o to, aby nikt z prześladowców o depozycie się nie dowiedział... Vera w żadnym razie do ich grona zaliczać się nie może... Cóż za nieszczęście tedy się stanie...
A czerwone usta Very, rozchylają się znów tak kusząco... Dreszczem go przejmuje wspomnienie o tamtym pocałunku... Durniem byłby ostatnim poróżnić się z nią w takim momencie.
Nieznajoma jest daleko — a Vera blisko... och, jak blisko... a on jest wszak... tylko... mężczyzną...
Tymczasem uścisk, opierającej się o niego pięknej uwodzicielki, stawał się coraz namiętniejszy. Drażniąco ocierała się prześliczna nóżka, a wiśniowy pantofelek niecierpliwie uderzał o podłogę...
— Powiesz?
Wyczuwał ją prawie całą, po przez cienką szkarłatną sukienkę, wyczuwał przedsmak jej ciała...
Nagle zaśmiał się sztucznie.
— Skoro tak nalegasz...
Może popełni podłość, zdradzając cudze zaufanie. Ale... Teraz zrozumiał, że dla Very można nie tylko popełnić podłość lecz stracić majątek życie...[2] nawet posunąć się do zbrodni.
— Skoro nalegasz — powtórzył, a głos jakim wyrzucał słowa z siebie, zabrzmiał mu obco — powiem....
— Nareszcie! — wyrwało się z jej piersi westchnienie ulgi — Mów prędko...
— Długa i tajemnicza historja — teraz opowiadał, uspokoiwszy sofizmatami sumienie — i sam z niej nie wiele rozumiem... Wyobraź sobie, przed paru dniami poznałem przypadkowo pewną bardzo przystojną, elegancką i inteligentną panienkę...
— Odrazu się domyśliłam, że to o przygodę miłosną chodzi...
— Ależ pozwól mi dokończyć! Zgodziła się ona w rzeczy samej odwiedzić moje kawalerskie mieszkanko, ale znalazłszy się tutaj rozpłakała nagle, oświadczając, że jest przyzwoitą dziewczyną i ucieka przed jakiemiś groźnemi prześladowcami.
— Ciekawe...
— Począłem ją indagować, ale nic nie chciała powiedzieć, ani kim jest, ani kto ją ściga...
— Może awanturnica?
— Nigdy w życiu! Bezwzględnie osóbka z najlepszej rodziny...
— Nadzwyczajne... A jak wygląda?
— Wysoka, blondynka... Niebieskie oczy... Bardzo przystojna....
— Tylko się nie zakochaj...
— Niema obawy...
— I nic więcej się nie dowiedziałeś? Pocóż do ciebie dzwoniła? A walizka?
— Zaraz... Miała ze sobą, skórzaną torbę... Twierdziła, że zawiera ona dokumenty, czy też przedmioty, które prześladowcy pragną jej odebrać nawet za cenę zbrodni.
— Zbrodni?
— Tak! Otóż poprosiłem nieznajomą, aby zechciała u mnie przenocować. Przysięgam, że spędziliśmy czas, jak brat z siostrą... Obiecywała, że nazajutrz wszystko wytłomaczy. Tymczasem nazajutrz zastałem pokój pusty — a na stole kartę, w której prosi, abym jakiś czas przechował tajemniczą walizę i nikomu nie wspominał, że była u mnie. Dziś telefonuje, pragnąc sprawdzić...
— Ach, rozumiem...
— Poczekaj, jeszcze nie koniec! — mówił już teraz szczerze, chcąc jej zdanie posłyszeć o dziwnej przygodzie — po opuszczeniu przez nieznajomą mojego mieszkania, przybyli jacyś dwaj osobnicy, jeden z nich w mundurze przodownika policji. Twierdzili że wiedzą, iż nocowała, że jest obłąkana i że poszukują żółtej walizki...
— Ach...
— Chcieli nawet przeprowadzić rewizję!... Alem się oparł... Później sprawdziłem, że ów przodownik był jakimś jegomościem przebranym tylko za policjanta... Cóż ty o tem wszystkiem sądzisz?
Vera pokiwała głową.
— Nadzwyczajna historja! Jak z kryminalnego romansu wyjęta! Ciekawe, co ta walizka zawiera?... Może naprawdę prześladowcy ścigają dziewczynę... Przypuszczam przyjdzie i wyjaśni... szkoda że nie możesz powiedzieć biedaczce, żeś mi zdradził tę tajemnicę, bo również dopomogłabym chętnie...
— Bardzo to ładnie z twej strony... Ale wyraźnie zastrzegła... Mogłoby to ją urazić, żem się wygadał... Pojmujesz obecnie czemu wzdragałem się początkowo...
Vera przytuliła się do niego pieszczotliwie.
— Mój złoty... mój kochany!... — szeptała — Nie zawiedziesz się na mnie, żeś mi dał dowód zaufania... Inaczej rozgniewałabym się okropnie... Byłam zazdrosna... och, jak zazdrosna...
— Ty byłaś zazdrosna?...
Długi pocałunek zamknął mu usta.
Teraz nie żałował już, że opowiedział Verze o przygodzie. Nic właściwie nie stało się tak dalece złego — najwyżej w razie nowych komplikacji udzieli dobrej rady. Już chciał otoczyć ją ramieniem... i... Gdy nagle ona odepchnęła go lekko.
— Słuchaj! Jeszcze jeden kaprys kobiecy! Ale musisz mi ustąpić! Obiecuję, że nie będę nudziła więcej...
— Cóż to za kaprys?
— Nie wytrzymam! Muszę zobaczyć walizkę!.. — prosiła tonem rozkapryszonego dziecka.
Otocki prawie roześmiał się głośno. Jakże dziwnie umiała się ona zmieniać. Teraz nie przypomina już wczorajszej dumnej królowej, ani wyuzdanej zalotnicy, która spoczywała w rozkosznie niedbałej pozie na otomanie, przed chwilą. Niby młoda, zaciekawiona dziewczyna, posłyszawszy o tajemniczym kufereczku, napiera się, aby choć zdala go ujrzeć... Jeśli tylko tego pragnie... Doskonale...
— Chodźmy! — zawołał, wiodąc Verę nieco podstępnie do swej sypialni.
Zbliżył się do szafy i wyjąwszy kluczyk z kieszeni, otworzył ją. Na dolnej półce wśród bielizny tworzyła sporą żółtą plamę — walizka.
— Zadowolona jesteś?
Błysk triumfu zamigotał nieuchwytnie w wielkich oczach Very.
Wnet jednak postarała się go ukryć...
— Ach, to ona...
Sięgnął po walizkę i uniósł do góry.
— Wcale nawet nie ciężka...
— Nie ciężka?
— Przekonaj się sama...
Dotknęła paluszkami tajemniczej żółtej torby. Wodziła po niej przez chwilę z zafrasowaną minką.
— Ciekawe, co zawiera... Dokumenty? Kosztowności? Pieniądze?
— Wiem tyleż, co i ty...
— Ale zapewne jutro się dowiesz, bo nieznajoma zechce opowiedzieć wszystko! A czy nie mówiła przez telefon, gdzie się obecnie znajduje?
— Nie!
Cień lekkiego niezadowolenia przemknął po twarzy Very. Lecz wywiad i tak znakomicie posunął się naprzód. Ten kuferek, o który jej chodzi, znajduje się tuż, trzymała go niedawno w rączce. Otocki nie domyśla się niczego. W jaki sposób może się domyślić, że sprowadziła ją tutaj nie jego osoba, a żółta torebka? Kładzie on ją z powrotem do szafy — i nawet szafy nie zamyka...
Doskonale...
Lecz wynaleźć należy sposób, aby niepostrzeżenie wynieść stąd walizeczkę...
Nie będzie to trudne, gdyż...
Vera miała z góry ułożony plan. Wszystko rozwijało się zgodnie z tym planem — a przypadkowy telefon nieznajomej tylko ułatwiał zadanie.
— Ach, zapomnijmy o tej torebce! — zawołała nagle — Nie gniewasz się za mój kaprys?
— Niezbyt groźne są te kaprysy!
Och, gdyby mógł przewidzieć Otocki, jak drogo będzie go kosztowało zaspokojenie tego „kaprysu“. Również i nasz praszczur Adam, podając Ewie jabłko, nie przeczuwał, że zato go spotka okropna kara.
Tymczasem Vera stawała się znów kuszącą zalotnicą.
— Dobry... kochany... — przytuliła się, obejmując go ciepłem ramieniem za szyję. — Bardzo kochany... Wart jesteś nagrody...
— Nagrody?
— A to nie nagroda...
Czerwone, zmysłowe usta grzesznicy, pierwsze zbliżyły się do ust Otockiego...
— Całuj...
Obecnie Otockiego nie należało długo uwodzić. Wiodąc Verę do sypialni, aby pokazać torebkę i on miał swoje ukryte zamiary.
Porwał ją w ramiona, jak dziecko podniósł do góry... i...
Nie stawiała najlżejszego oporu, przymknęła tylko oczy, rzekłbyś leżała bezsilna.
A gdy w chwilę później przebiegał pocałunkami wzdłuż jej ciała, niczem oszalały, po szyji i pięknych nóżkach — w jej główce wirowała myśl:
— Walizka... jest... tam obok...
Ale Vera była przecież kobietą... I ją stopniowo ogarniał zmysłowy szał. Drgnęła pod wpływem namiętnej pieszczoty... Ta pieszczota była paląca, jak ogień... Poczęła również namiętnie, a wyrafinowanie, odwzajemniać pocałunki...

— Kochanku mój — szeptała nieco później, wsparta ramieniem o poduszkę i patrząc na Otockiego — zdobyłeś mnie... zwyciężyłeś... jam twoja...
Otocki z nadmiaru rozkoszy czuł się wewnątrz całkowicie pusty. Cała przygoda wydawała mu się jakimś fantastycznym snem. Pragnął tak spoczywać, nie myśląc o niczem...
— Jam twoja — mówiła dalej cicho — bo zaimponować mi można rozumem, ale utrzymać tylko zmysłami... Czy zawsze posiadać pragniesz Verę?
— Pytasz? — spojrzał z za przymrużonych powiek, a lekkie oburzenie zadrgało w głosie. — Nie znałem podobnie cudownej kobiety!...
— Pragniesz posiadać?
— Vero...
— I ja sądzę, że moglibyśmy być ze sobą bardzo szczęśliwi...
I znów pocałunek...
— Widzisz! — skarżyła się, przywarłszy policzkiem do jego policzka... — Mimo pozorów, bynajmniej nie jestem w życiu szczęśliwa... Od dziecka wpajano we mnie przekonanie, że powinnam dążyć do stanowiska, do zdobycia majątku.... I cóż... Dziś posiadam stanowisko, majątek... Czy to dało mi zadowolenie. Mogę, o ile zechcę, zostać żoną Stratyńskiego, a nią nie zostanę...
— Nie zostaniesz?
— Nigdy! Dość tego udawania i światowej komedji. Pragnę robić, co mi się podoba, być sobą...
— Któż ci zabrania?
— Nikt! Dlatego zapoznałam się z tobą... a reszty powinieneś się domyśleć. Och, gdyż twoja Vera, nie oddaje się dla mimolotnej fantazji. To dziś nie wybryk wyuzdanej, a zmysłowej kobietki! Zostałam twoją kochanką... bo zamierzam cię przywiązać na długo do siebie...
— Szczęśliwy jestem, Vero...
— Z nikim cię żaden stosunek nie wiąże? A może obchodzi cię tamta nieznajoma?
— Żartujesz...
— Skoro tak... Sam wiesz, żeś podobny do kogoś, na kim zależało mi bardzo... Tamto umarło, ale nowe uczucie narodzić się może... Miej do mnie zaufanie.
— Jabym ci nie ufał...
— Wszystko obmyślę... A teraz zamknij oczy, nie mów nic... Rozkosznie jest tak leżeć obok siebie i marzyć w milczeniu... Ale... ale... papierosa.
Otocki poruszył się, lecz Vera powstrzymała go za rękę.
— Nie... nie... twojego!... Nie są dobre... Z kolei ja cię poczęstuję.
Sięgnęła po leżącą na nocnym stoliczku torebkę i wyjąwszy z tamtąd złote etui, starannie wybrała dwa papierosy. Ktoś, ktoby przyjrzał im się uważnie, spostrzegłby, że nie były one do siebie podobne. Otocki jednak nie mógł tego dojrzeć.
Sama włożyła mu, brunatnego nieco papierosa, w usta, poczem potarłszy zapałkę o pudełko, podała ogień...
Po chwili oboje zaciągnęli się dymem głęboko...
Ach, jak mu błogo, jak przyjemnie...
Otocki pamiętał, że widział kiedyś następujący obraz. Nosił on tytuł — „Demon zmysłów“. Na powalonym na ziemię mężczyźnie, spoczywała kobieta — upiór, przytłaczając go pięknemi prężnemi piersiami. Była to nawet piękna kobieta, tylko oczy jej błyszczały groźnie, miast włosów, wiły się sploty wężów — a szpony zamieniały palce.
Sytuacja w jakiej znajdował się z Verą obecnie, nie wiedzieć dla czego przypominała mu ten obraz.
I ona prawie cała leży na nim. Po przez cienką jedwabną koszulkę wyczuwał ciepło jędrnego ciała. I ona patrzy, rzekłby pragnąc na zawsze opanować i przykuć. Lecz nic groźnego niema w tym wzroku. Raczej obietnica nowych szałów — a krwawe usta rozchylają się lubieżnie.
— Nie jest demonem Vera! — pomyślał — To tylko kobieta spragniona miłości.
Dobrze mu przy niej...
Otocki głębiej zaciągnął się papierosem i przymknął oczy.
Ale dlaczego ogarnia go senność?...
Chce mu się spać... Czyżby się czuł aż tak dalece zmęczony? Co będzie, jeśli uśnie? Co pomyśli sobie Vera? Wstyd usnąć przy boku pięknej kobiety...
Jednak...
Daremnie walczył ze sobą, daremnie usiłował otworzyć powieki...
Papieros wysunął się ze zesztywniałych palców — zasnął...

Na to tylko oczekiwała grzesznica.
— Udało się!
Wyskoczyła z łóżka, popatrzyła uważnie na kochanka... Rychło się nie obudzi... Za godzinę najwcześniej... Opjumowany papieros znakomicie spełnił zadanie...
Czasu na wszystko starczy...
Wzrok jej pobiegł dokoła... Tam na krześle leży sukienka, ówdzie części bielizny, porozrzucane w pośpiechu niecierpliwą dłonią Otockiego. Na podłodze jedwabne pończoszki i wiśniowe pantofelki...
Lecz Vera nie poczęła się ubierać.
Jak stała — tylko w cienkiej, jedwabnej koszulce — pospieszyła do sąsiedniego gabinetu... Obok biurka leży sznur od telefonicznego kontaktu, wyjęty przez nią niedawno, aby nikt w miłosnym flircie nie przeszkadzał...
Szybko sznur znalazł się na miejscu. Odzywa się telefonistka, Vera wymienia jakiś numer, a bosa nóżka niecierpliwie uderza o podłogę...
Nareszcie.
— To ty? — rzuca zapytanie, posłyszawszy głos, który pragnęła usłyszeć.
— Ja... Czy udało się?
— Znakomicie...
— Gdzie jesteś?...
— Tam...
— Co mam zrobić?
— Przyślesz chłopca... Musi być najdalej za parę minut... Pośpiech konieczny... Sama otworzę...
— Wszystko przygotowałem... Możesz być spokojna... Zjawi się zaraz...
— Czekam... Dowidzenia...
— Ale... ale...
— Co?
— On, śpi?...
— Oczywiście!...
— Czy...
— Mów prędzej!...
— Czy nie posunęłaś się z nim... za daleko?...
— Przestałbyś nudzić... Niema czasu na żarty!
Powiesiła słuchawkę.
Doprawdy, świetną porę sobie wybrał, aby ją męczyć zazdrością.
Nie mógł wynaleźć lepszej....
Choć, gdyby zobaczył Verę w tym stroju — jeno w koszulce — porozrzucane w nieładzie części ubrania i uśpionego w łóżku Otockiego — dowiedziałby się, czy nie posunęła się z nim za daleko...
Vera powróciła do sypialni — i zaczęła się pospiesznie ubierać. Rychło była poprzednią, wykwintną, nieco tylko ekscentrycznie przyodzianą, damą — a puder i róż usunęły z twarzy ślady szaleńczo przepędzonej godziny...
Jednak, gdy stała przed lustrem, cień jakiś raz po raz przebiegał po ładnej twarzy, a wielkie, ogniste oczy mimowolnie dłużej zatrzymywały się na kochanku.
— Czy postępuje właściwie? Popełniła wszak wobec Otockiego zdradę i podłość?
Bo zależy jej na Otockim. Aczkolwiek miał miejsce dziwny zbieg okoliczności i musiała postąpić, jak postąpiła — nie skłamała, oświadczając, że pragnie go przykuć do siebie na dłużej...
Nie skłamała...
Chce zdobyć odrobinę szczęścia w życiu! Przecież nie z nim walczy! Walczy z tą nieprzebierającą w środkach, na pół szaloną dziewczyną, która Otockiego niepotrzebnie wplątała w niebezpieczną przygodę z walizką...
On o niczem się nie dowie... Niechaj tamta się martwi.... Och, Vera dobrze obmyśliła wszystko...
Nagle rozległ się słaby, trzykrotny stuk u wejściowych drzwi.
— Jest! Tak było umówione...
W oczach zamigotał radosny błysk. Zbliżywszy się do otwartej szafy, wyjęła z tamtąd tajemniczą, żółtą torbę i pośpieszyła w stronę przedpokoju. Ciche zapytanie przez drzwi — i uspakajająca odpowiedź.
— Śmiało może pani otworzyć...
Kilkunastoletni wyrostek znalazł się w przedpokoju. Podał Verze sporą paczkę, owiniętą w biały papier. Niecierpliwemi paluszkami szybko usunęła opakowanie — i z tamtąd wyjrzał kufereczek — całkowicie podobny do tego, jaki niedawno jeszcze znajdował się w szafie, a obecnie leżał u stóp Very. Pochwyciła ona właśnie tę pierwszą — „prawdziwą“ — walizeczkę i owinąwszy w przyniesiony papier — aby nikt nie mógł zauważyć, co chłopak zabiera — doręczyła ją wyrostkowi.
— Masz... i uciekaj!... Oddasz paczkę panu, który oczekuje w samochodzie...
— Wiem, proszę pani... Razem z nim przyjechałem!
— Doskonale! Idź już... Powiedz, że będę niedługo!
Wyrostek zniknął — Vera odetchnęła z ulgą.
Nareszcie...
Pozostaje teraz najłatwiejsza część zadania...
Powróciwszy do sypialni, położyła w szafie żółtą torbę, uśmiechając się złośliwie... Głupią minę uczyni ta intrygantka, kiedy odbierze „swój depozyt“ i przekona się, że walizka zawiera stare gazety!
Czy będzie rościła jakie pretensje do Otockiego? Chyba nie! Oboje nie domyślą się nigdy... Walka została zakończona dowcipnie — i bez najmniejszego rozgłosu...
Teraz nikt już Very nie ośmieli się straszyć...
Lecz należy jeszcze wobec kochanka zachować pozory...
Śpi — niewiadomo kiedy się obudzi...
Ale...
Szybko skreśliła kartkę, kładąc ją na widocznem miejscu.
„Wstyd w ten sposób zachowywać się z ładną kobietą. Stary z ciebie pantofel, a nie kochanek... Jestem obrażona, ale dam się... przebłagać... i masz jutro zatelefonować do mnie...“

Otocki otworzył oczy może w godzinę po odejściu Very. Ciężyła mu głowa, czuł oszołomienie i jakimś snem wydawała mu się przeżyta przygoda...
Czy naprawdę posiadł Verę, leżała tu obok niego w łóżku, czy też...
Wzrok padł na pozostawioną kartkę.
Zaczerwienił się...
Istotnie, zachował się, niczem niedołężny dziad! Nie rozumie! Skąd podobna senność, podobne zmęczenie...
Dobrze, że Vera nie obraziła się ostatecznie...
Z rozczuleniem myślał o roskosznej kochance... Żarem przejmowało wspomnienie wyrafinowanych pieszczot... A kiedy, z kolei, począł ubierać się — i wzrok jego przypadkowo spoczął na żółtej torebce — pomyślał, iż wielce będzie rad, jeśli właścicielka zabierze ją jutro od niego.



ROZDZIAŁ VII.
Noc Very.

Vera tegoż wieczora leżała u siebie niedbale wyciągnięta na otomanie...
Obok siedział Waryński — a jego brzydka i zła twarz nosiła wyraz dumy i zadowolenia.
Myśli Very błądziły daleko...
Niedawno zatelefonował prezes, pragnąc ujrzeć narzeczoną, ale wykręciła się od wizyty, pod pozorem silnej migreny. Zbyt wiele na nią dziś spadło wrażeń — zresztą, nie wiedziała sama, jak z nim rozmawiać i czy go wtajemniczyć...
— Udało się! — mruknął tymczasem towarzysz — nie sądziłem, że tak gładko pójdzie...
— Udało się!... — powtórzyła, z pewnem roztargnieniem, jakby zaprzątnięta czem innem.
— Cieszysz się chyba?...
— Oczywiście...
— Otocki nie zauważył nic?
— Zasnął odrazu na otomanie po pierwszym papierosie...
— Świetnie, znakomicie wymyśliłaś! — roześmiał się — Ale bezczelna dziewczyna! — dodał, zmieniając temat rozmowy.
— Istotnie bezczelna...
— Żeby ukraść torebkę z zamkniętej kasy...
— Mogła nam wiele nieprzyjemności narobić...
Mimowolnie spojrzeli oboje na żółty kufereczek. Ten znajdował się obecnie na krzesełku, w pobliżu otomany, na której spoczywała Vera. Znajdował się tam, rzekłbyś umyślnie postawiony, aby się nacieszyć było można jego odzyskaniem.
— Sprawdziłaś zawartość? Nic nie brakuje?
— Nic!
— Co myślisz dalej robić?
Właśnie o to chodziło, że Vera nie miała żadnego planu.
— Co myślę? Wciąż łamię sobie głowę... I tak źle i tak niedobrze...
— Powiesz Stratyńskiemu?
— Jakże mu powiem! Musiałabym wyznać w jaki sposób odebrałam walizkę... A przy jego zazdrości... Z drugiej strony, wcale nie mam zamiaru zatrzymywać pieniędzy i biżuterji, które do mnie nie należą...
— Czemu nie skorzystać?
Gniewny błysk zamigotał w oczach Very.
— Wstydziłbyś się! Raz na zawsze zapowiedziałam, że „tamto“... skończone... Zgubi cię chciwość...
Mężczyzna uśmiechnął się ironicznie.
— Na drogę cnoty wstępuje pani Vera! No... no... Lecz mniejsza z tem.
— Najlepiej wiesz, że tylko o dokumenty mi chodziło! Ładniebyśmy wyglądali i ja... i ty... i Stratyński, gdyby je wykorzystała dziewczyna...
— Wszystko byłoby stracone...
— Niewątpliwie!
— Na szczęście najważniejsze pozostały u mnie w biurku! Zdołała pochwycić tylko część i to te, które posiadał Stratyński...
— Aleśmy je odzyskali... Wszystko skończyło się znakomicie...
— Sądzę, najlepiej będzie, gdy nie powiadomię jeszcze o niczem Stratyńskiego... Zręcznie muszę upozorować odnalezienie torby.... Toć dziewczyna teraz powróci.
— Powróci?
— Skoro przekona się, że kuferek pozostawiony u Otockiego zawiera same stare gazety?... Nie posiada przeciw nam żadnej broni w ręku?
— Ha!... ha!... ha!... Wyobrażam sobie jej zdziwienie!...
— Warta tej nauki! Dawno nie spotykałam podobnej przebiegłości!...
— Wogóle nie pojmuję jej gry!
— Trudno z nią cośkolwiek przewidzieć!
Wypowiedziawszy ten ostatni frazes, Vera przymknęła oczy. Może wspominała raz jeszcze sprytne odzyskanie żółtej torby i szalone chwile, spędzone z Otockim? Może chciała dać do zrozumienia towarzyszowi, iż czuje się zmęczona i pragnie pozostać sama?
Pojął ten niemy znak. Podniósł się z krzesła.
— Widzę, żeś znużona! — rzekł — odchodzę!... Dziś zaśniemy spokojnie... Nie grozi nam nowe niebezpieczeństwo!
— Dobranoc! — odparła, nie zamierzając go dłużej zatrzymywać.
Pocałował ją w rączkę i skierował się do drzwi. Na progu jednak przystanął.
— Vero? — wyrwało się długo hamowane zapytanie — Powiedz, czy naprawdę...
— O co ci chodzi? — nieco otwarła powieki.
— Czy... naprawdę... pomiędzy... tobą... a tym durniem... Otockim... nic...
— Ach, przestań! — niezadowolenie zadźwięczało w głosie pięknej kobiety — Najprzód Otocki nie jest durniem....
— Bronisz go? — twarz mężczyzny znów stała się podobna do złego i zawziętego buldoga.
— Nie bronię!... Ale zbyteczne tu są takie określenia... Jak również zbyteczna twoja zazdrość.
— Nie zniósłbym...
— Nie zniósłbyś? Nic cię nie obchodzi Stratyński, a nagle jakieś żale...
— Tak... Lecz ze Stratyńskim wiąże cię interes, a Otocki...
— Też interes... Wiesz najlepiej... I basta! Powiedziałam zdaje się wczoraj, że chętnie ci w życiu dopomogę, ale nigdy już nie będziesz moim kochankiem...
— Zrozum, Vero...
— Nic nie pragnę zrozumieć! Masz się do tego zastosować, jeśli chcesz, abyśmy pozostali przyjaciółmi...
Mężczyzna
coś mruknął i wyszedł. Po raz drugi w podobnie szorstki sposób pozbywała go się Vera. On jednak nie poprzestanie na roli, jaką mu wyznacza dawna kochanka... Śmieszne!... Obecnie jeszcze ulegać musi — lecz do czasu... A później?... Kto raz całował te rozkoszne ciało, nie tak rychło zapomni...

W parę minut po odejściu towarzysza, również i Vera opuściła swe miejsce...
Powoli jęła chodzić tam i z powrotem w zamyśleniu po pokoju, a głęboka zmarszczka, przecinająca wysokie, alabastrowe czoło pięknej pani, świadczyła, że nie wesołe muszą być jej myśli.
— I Waryński... i prezes... Jak tu się wywikłać z tej matni?... Bo Waryński staje się coraz natarczywszy... A prezes? Czyż wiecznie będzie nad nią ciążyło przekleństwo przeszłości... Czyż dziś, gdy na swej drodze spotkała człowieka, do którego mogłaby się przywiązać, ma go się wyrzec, bo jej kochać nie wolno. Nie wolno kochać? Czyż nie może stać się przyzwoitą kobietą? Co powie Otocki, gdy pozna prawdę? Czy uwierzy, że odwiedzając go nietylko podstęp miała na względzie, lecz również powodowało nią uczucie?
Bo kiedy prosiła Lalę Turowską, aby ją zechciała zaznajomić z pisarzem, niewiele początkowo ją obchodziła jego osoba, później dopiero...
— Ach! — wyrwało się westchnienie z ust Very.
Doprawdy, ktokolwiekby spojrzał obecnie na nią, nie poznałby „grzesznicy o krwawych ustach“. Gdzież podział się wyraz wyzywający, zmysłowy, namiętny — w rysach twarzy przebijało zniechęcenie i ból...
— Ha! trudno... — znów padł okrzyk pełen goryczy z ust pięknej pani.
Powoli zaczęła się rozbierać.
A gdy już miała się położyć do łóżka, wzrok jej spoczął na żółtej torebce.
— Tam będzie bezpieczna...
Ujęła walizkę do ręki, kierując się w stronę sąsiedniego pokoju. Był to niewielki salonik, umeblowany w stylu Ludwika XV — a koło okna stało duże, mahoniowe biurko.
Otworzywszy jedną z bocznych szuflad, Vera nacisnęła na guziczek — rozwarło się tajemne schowanko. Leżał tam plik powiązanych starannie papierów, jakieś większe i mniejsze koperty.
— Do tego pragnęłabyś się dobrać! — z ironją pomyślała o nieznajomej — Długo poczekasz!
Żółty płaski kufereczek spoczął obok papierów. Znów białe paluszki sprawnie poruszyły guziczek — i schowanko zatrzasnęło się bez szmeru.
Vera starannie zamknęła szufladę i powróciła do sypialni, zabierając klucz ze sobą.
Teraz jest spokojna...
Już znalazła się w łóżku. Kładzie kluczyk pod poduszkę. Leży tam również maleńki browning z rękojeścią z masy perłowej — istne cacko. Vera lubi sypiać z tym browningiem — stare przyzwyczajenie z tych czasów, kiedy...
Zdawałoby się miękkie łoże powinno zachęcić do spoczynku. Szczególniej, po dniu obfitym w tyle emocji i wrażeń, jak dzisiejszy...
Ale choć Vera zgasiła światło, długo przewracała się niespokojnie z boku na bok, zanim sen skleił powieki... Lekki sen, drzemka raczej... Lecz nie danem jej było zasnąć na dobre...
Gdyż...
Ledwie światło zgasło w oknach Very, dokoła jej domu jęły się snuć jakieś tajemnicze postacie. Aleja Róż pusta jest zazwyczaj po północy i ten, kto chce się zakraść do parterowego mieszkania nie tak trudne ma znów zadanie...
Vera mieszkała na parterze...
Postacie te oddzielały się od kamienic, to znów ginęły we wnękach. Wyraźne czaty, celem pochwycenia dogodnej pory dla wyprawy, wypatrzenie chwili najbardziej stosownej...
Wreszcie...
Zbliżyły się do siebie ciemne sylwetki — i najwyraźniej rozróżniać można było zarysy mężczyzny i kobiety.
— Czy już śpi? — zabrzmiał cichutki kobiecy szept.
— Ano, z godzinkę światła nie pali...
— Zaryzykujemy?...
— Możem, Felka...
Kobieta przybliżyła się do swego towarzysza, udzielając mu ostatnich wskazówek.
— Zostanę tutaj i ostrzegę w razie niebezpieczeństwa...
— To się wi...
— Gwizdnę dwa razy, jak mnie uczyłeś...
— Rychtyk...
— A ty, jak tylko wejdziesz... skieruj się na lewo. Tam stoi duże biurko. Wyłamiesz boczną szufladę i znajdziesz wewnątrz mały guziczek... Gdy go pociśniesz, otworzy się skrytka.... W skrytce leżą pieniądze i papiery... Zabieraj wszystko.
Apasz skinął głową, lecz nagle przyszła mu na myśl refleksja:
— A nie obudzi się ona... ta gospodyni?...
— Niema obawy! Musisz tylko bardzo cicho się sprawiać! Drzwi od sypialni zamknięte...
Podejrzliwy cień przemknął w oczach mężczyzny.
— Nima tak...
— Jakto? O co ci chodzi?
— Pójdziem razem...
— Ja mam iść z tobą!
— A bo co...
Podobny zamiar nie wchodził w plany dziewczyny.
— A kto zostanie na czatach?
— Nie trza kapy! Ja ino ciebie, trochę się boje...
— Mnie, Felki?
— Felka... Felka!... Później obaczym! Nie liziesz razem, nima roboty...
Zdecydowała się błyskawicznie.
— Idę!...
Apasz zbliżył się do okna i z wielką wprawą nacisnął na szybę. Po chwili szyba, bez najlżejszego dźwięku leżała na trawniku, znajdującym się przed domem.
Wskazał na otwór.
— Pirwsza liź...
Podsadził ją i wnet znalazła się wewnątrz pokoju — a on jednym susem, jak kot, wskoczył wślad za nią.
Zdala majaczy mahoniowe biurko.
Już są tuż przy nim. Dziewczyna wskazuje szufladę, on cicho wyciąga narzędzia. Tak cicho, że zda się to nie porusza się człowiek, a lekko skrzydłem brzęczy zapóźniona mucha.
Krótki, suchy trzask — szuflada ustąpiła — już widać guziczek, otwierający wrota sezamu... Lecz jakże daleko czasem bywa od ust do brzegu puharu.
— Kto tam? — słychać z drugiego pokoju, sąsiedniej sypialni, kobiecy głos.
Chwilę stoją w niepewności. Co robić?
— Kto tam? — pada powtórny okrzyk — Odezwać się, albo strzelam!
To Verę zbudził z lekkiego uśpienia cichy trzask. Vera nie lubi w podobnych wypadkach żartować. W mahoniowym biurku znajdują się papiery i żółta torebka, którą odebrała z takim trudem. Niezawodnym instynktem przeczuła niebezpieczeństwo.... Służąca znajduje się w dalszych pokojach, tu niema czasu do stracenia...
Drobna rączka chwyta za wysadzany masą perłową browning. Browning ten — to cacko — ale i on żartować nie lubi...
— Bu.. u... m... — grzmi strzał w zamknięte drzwi a z drzewa sypią się drzazgi.
Lęk zamigotał w oczach apasza.
— Wali, psia ją mać!... Odjazd...
Ręka dziewczyny już dosięgła guzika... Rozwiera się skrytka, palce niemal dotykają papierów... Dotykają żółtej torby, lecz w zamieszaniu nie może tego spostrzec...
— Bum... bum... — znów dwa po sobie następujące strzały.
Vera wyskoczyła z łóżka i powoli zbliża się do drzwi. Z ramienia zsunęła się koszulka, odsłaniając pierś, jest prześliczna, podobna do Venus, wychodzącej z morskich fal...
Cóż ją teraz obchodzi uroda?
Ogarnął ją żywioł walki. Nie lęka się z napastnikami spotkania. Pociąga za cyngiel raz po raz — rychło otworzy drzwi...
— Czego, jak głupia stoisz? — brzmi wściekły szept apasza — chcesz kulkę pod ziobra?...
Palce dziewczyny trzymały prawie tyle upragnione dokumenty...
Ale mocna dłoń mężczyzny szarpnęła ją za rękę, pociągając do wyjścia...
— Zaczekaj...
— Chodź, ty psia twoja mać...
Siłą pociągnął do okna... Uniósł do góry — i oboje znaleźli się na zewnątrz.
— Coś zrobił?
— Cicho!... — wyrwał mu się zły syk.
Istotnie na ucieczkę był już najwyższy czas. Vera rozwarła drzwi do saloniku i znów dała dwa wystrzały na oślep.
Otwierano okna górnych pięter. Zewsząd, zbudzone hałasem, wyzierały wystraszone, zaspane twarze. Zdala słychać tupot nóg i przeraźliwe policyjne gwizdki.
— Biegiem... w Aleje!... — krótko rozkazał apasz — skryjem się między drzewka...
Pogoń zbliżała się, na szczęście, od strony Koszykowej. Udało im się, w rzeczy samej, trzymając się wciąż w cieniu, przemknąć w Ujazdowskie Aleje i tam utonąć w mroku.
Noc była ciemna i dżdżysta.
Tymczasem Vera, zapaliwszy światło, przystanęła przed otwartą skrytką.
Na chwilę niespokojnie zabiło jej serce. Czyżby? Nie! Papiery i żółta torba pozostały nietknięte...
Ale, jaka śmiałość! Jakie ścisłe i pewne wiadomości! Wiedzieli gdzie szukać! Szuflada wyłamana, odnalezione schowanko... Jeszcze sekunda, a to, o co walczyła tak zawzięcie znalazłoby się w posiadaniu wrogów.
Och, bo nie są to napewno zwykli włamywacze...
— Jej sprawka! — pomyślała z gniewem — Ależ tupet i odwaga! Nie cofa się przed niczem! Rozumiem teraz, czemu się ukrywa! Ale kim mógł być wspólnik? Bo najwyraźniej widziałam zarysy dwojga postaci, kiedy uciekali przez okno! Mężczyzny i kobiety... Z zawodowemi przestępcami się łączy panienka?
Vera musiała jednak widocznie posiadać powody, aby z nikim nie dzielić się swojemi spostrzeżeniami.
Gdy, nieco później, przybyły policjant, rozpytywał ją, czy nie zauważyła ilu było włamywaczów i czy choć w przybliżeniu nie może określić ich wyglądu, odparła najspokojniej:
— Byłam zdenerwowana, nic nie pamiętam... Wiem tylko, że strzelałam, pociągając odruchowo za cyngiel... Ilu ich było? Jak wyglądali? Nie umiem określić!... Musieli już uciec, spłoszeni strzałami, kiedy weszłam do pokoju... Czy nikogo nie podejrzewam? Nie, absolutnie nikogo...
Tak mówiła do policjanta, piękna pani Vera, bardzo szybko i bardzo starannie zamykając schowanko i szufladę.
Tu nastąpił koniec jej informacji...
Czemu Vera zataiła prawdę?



ROZDZIAŁ VIII.
Uwięziona.

Apasz ani na chwilę nie wypuszczał ręki dziewczyny z uścisku. Ta szła milcząc, z pochyloną głową, jakby po nieudanej wyprawie, wszystko ją przestało obchodzić. Stąpała, zamyślona, w kałuże dżdżu, które z chlupaniem rozbryzgiwały się pod jej nogą.
On również nie odzywał się ani słówkiem, a tylko wciąż poruszające się usta, świadczyły, że żuje przekleństwa. Długo kluczyli przeróżnemi uliczkami, zanim znaleźli się na Czerniakowskiej. Słota i ciemność sprzyjały ucieczce. Wreszcie spoceni i zmoknięci — nie zatrzymywani przez nikogo — znaleźli się w zacisznem mieszkanku pani Jengutowej.
— No? — zagadnęła baba, spozierając ponuro na przybyłych, gdyż ich zewnętrzny wygląd świadczył, że „robota“ nie poszła pomyślnie.
— Cholera, nie jenteres! — krótko rzucił apasz.
— Kapa?
— Kapa nie kapa! Ale ta gospodyni, co miała być taka uśpiona, kulkami nas powitała, matka... Ledwiem znogowali...
Zezowate oko wiedźmy z niedowierzaniem spoczęło na dziewczynie.
— Napuściła na wodę?
— A kto ci inny!...
Dziewczyna, gdy tylko weszła do izby, opadła bezsilnie na krzesło. Zmarszczywszy czoło, w zamyśleniu patrzyła przed siebie, całkowicie obca temu co się dokoła działo jak i słowom, które padały.
— Swojom prowadziła kombinacje! — tłomaczył dalej — my ostali, jak głupie!... I forsiaki w biurku nie migały wcale...
— Nie było forsy?
— Nic... ino papiery...
Stara zbliżyła się do dziewczyny i szarpnęła ją silnie za ramię.
— Gadaj, panna, co znaczy?
Przy szorstkich słowach Jengutowej, niby obudziła się ze snu.
— Ach! — zawołała z rozpaczą — Dla czegoś ty mi przeszkodził, Józek! Jeszcze chwila, a miałabym dokumenty! Ale odciągnąłeś mnie siłą...
— A kulki? Każdemu życie miłe....
— Lepsze było dostać kulą i zabrać papiery, niźli tak powrócić z niczem...
— Z frajerstwa tobie rozum pomieszało...
Apasz chodził po izbie, sapiąc gniewnie i roztrącając sprzęty. Nagle zatrzymał się i krzyknął groźnie, patrząc jej prosto w oczy.
— Powiadaj zara, kto ty?
Widoczne zmięszanie odbiło się na ładnej twarzyczce.
— Jakto, kim jestem? Wiesz dobrze! Felka!...
— Taka ty Felka, jak ja cysarz amekański... My z Jengutową tylko udawali, że ci wierzym... Wyznaj prawdę!
— Powtarzam, Felka....
— Nie łżyj!...
Poczuła, że znalazła się w niebezpiecznej sytuacji. Jeśli przedtem żywili podejrzenia, to ze względu na zamierzoną wyprawę nie wypowiadali ich szczerze. Obecnie chcą dowiedzieć się wszystkiego...
Co robić?
Powstała raptem z miejsca, powziąwszy postanowienie.
— Słuchajcie! — rzekła — W rzeczy samej nie jestem Felką! Moje prawdziwe nazwisko nie wiele was objaśni! Ale względem was postępowałam uczciwie! Nie moja wina, że nie udała się wyprawa! Tak samo naraziłam się na niebezpieczeństwo, może śmierć... Zresztą jej wynik jest dla mnie stokroć przykrzejszy, niźli dla was...
— No to co?
— Pragnę obecnie was opuścić! Może jutro, pojutrze powrócę z lepszą „robotą“...
— Kcesz odejść?...
— Tak!...
Apasz uśmiechnął się dziwnie.
— A ja tobie powiadam, że się ostaniesz...
— Pocóż mam zostać?
Ujął ją za ramię i podmignął okiem.
— Uważaj no, ty! Nie takie my frajery, jak se myślisz... I ciebie też my przejrzelim!
— Mnie?...
Apasz skinął głową.
— Na durch...
— Cóż wy o mnie wiecie?
Teraz cicho, ale dobitnie wyrzucał ze siebie słowa.
— Pannaś ty z bogatej rodziny, a nie żadna z ferajny... A bez te papirki chcesz kombinacje odwalić...
— Choćby...
— To my z tego musim mieć swoją dole i tak ciebie nie puścim... Wszystko wyznaj... Co jest z papirami i co znaczą one?...
— Tego nie dowiecie się nigdy!
— Nie gadasz?
W tonie apasza zabrzmiała pogróżka, ale i oczy dziewczyny zabłysły.
— Jak wszystko szczęśliwie zostanie zakończone, to was wynagrodzę! Powtarzam, przyjdę jutro...
— Te, widzisz hrabina!
Kierowała się do wyjścia — ale on brutalnie pochwycił ją za rękę.
— Puść...
— Nie puszczę...
— Siłą chcesz mnie zatrzymać?...
Ściskając jej ramię coraz mocniej — syknął:
— I o papirkach zaśpiwasz... i żebym panne na fest trzymali... będziesz mojom kochanką.
— Ja... twoją... kochanką?
Niekłamane oburzenie zadźwięczało w głosie dziewczyny. Ale w oczach apasza wyczytała, że ten bynajmniej nie żartuje.
Grały w nich zwierzęce błyski.
Ogarnął ją lęk.
Samochcąc w dobrą wpadła pułapkę. Lecz któż mógł przewidzieć, że „wyprawa“ przyjmie podobny obrót. Gdyby wszystko poszło pomyślnie, gdyby zdobyto pieniądze — napewno, doręczywszy papiery, pozostawiłby ją w spokoju.
Tymczasem...
Obecnie chce się „odegrać“ i zabezpieczyć. „Robota“ nie udała się. Próżno tracił czas. Rozumie, że jeśli ona odejdzie nigdy więcej jej nie zobaczy i domniemany zysk na zawsze przepadnie. Chce ją posiąść, aby przykuć do siebie. Domyśla się, że pochodzi z bogatej i porządnej rodziny. Skoro zostanie jego kochanką, może od rodziny uda mu się za nią wydostać okup, lub od niej — za milczenie. Sądzi, że opanowawszy ją całkowicie, dowie się co znaczą te papiery i w jaki sposób na nich zarobić można...
Świetnie wszystko obmyślił. Teraz się nie cofnie! Mieszkanko leży na odludziu. Jengutowa, na pewno, nie stanie w jej obronie. Co robić? Nawet krzyk nie pomoże — zresztą czyż wolno w tę całą historję mieszać ludzi postronnych? Tak, weźmie ją siłą. Boże! Co robić?
Takie to myśli, niczem błyskawice, krzyżowały się w głowie dziewczyny, podczas gdy apasz prawie już obejmował ją ręką.
— Przenigdy! — zawołała gwałtownie, sama nie wiedząc ani co mówić, ani co począć, aby wybrnąć z matni — Przenigdy, nie będę należała do ciebie...
— Wiela ja sie bede pytał...
— Precz!
Odepchnęła go siłą — zatoczył się o parę kroków, ale ten nagły opór podniecił apasza jeszcze bardziej.
— Te, matka! — krzyknął w stronę megery — Ostaw nas samych... Bendzie wesele!...
Jengutowa bez słówka wyszła do kuchenki, zamykając drzwi za sobą. I ona pojęła, że cała przygoda zysk przynieść może, o ile Józek postąpi z dziewczyną, jak zamierzył postąpić... A scena taka, jaka miała za chwilę się odbyć, scena brutalnego owładnięcia kobietą, aby z niej uczynić posłuszne narzędzie — czyż to dla niej pierwszyzna?...
Dziewczyna stojąc w kącie pokoju, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, poczęła nagle prosić:
— Józek! Co ci z tego przyjdzie? Jeśli chodzi o pieniądze... Mogę dać zapewnienie... Opamiętaj się!... Zechciej być człowiekiem!...
Lecz apasz zamienił się w pełne chuci zwierzę.
— Jak ciebie, dziewucha, mocno wyściskam to poznasz, że ze mnie człowiek...
Wszelkie prośby są obecnie daremne...
Czyż z nikąd nie pospieszy ratunek?
A za chwilę znajdzie się we wstrętnych objęciach. Już owiewa zapach źle domytego ciała i przepoconej bielizny. Mocne, żelazne łapy obejmują ją wpół i niosą tam... do sypialni... Źle ogolony podbródek drapie policzki, a cuchnące alkoholem i tanim tytoniem usta, szukają jej ust.
Jeszcze usiłuje błagać...
— Józek... puść...
Uścisk staje się coraz mocniejszy... Parę kroków... tam w głębi łóżko... Nie... nie... nie... niemożebne... Toć to chyba zły sen?... Jej ciałem ma się rozkoszować ten brudny, wstrętny drab...
— Ratunku! — pada niespodziewanie przeraźliwy okrzyk...
— Drzyj się, drzyj panna!... Ile kcesz!... Nikt nie przyleci...
— Ra... a... tunku... Ratunku...
— Frajerka...
Nawet nie usiłuje zatkać jej ust. Wie, że w tym domu wołanie o pomoc nie zadziwi nikogo i nikt nie zechce wsadzać nosa w cudze „jenteresy“.
Już zaciągnął ofiarę na łóżko...
Padli na nie oboje...
Dziewczyna zamilkła. I ona zrozumiała, że krzykiem nic tu się nie poradzi.
Ale walczy zawzięcie. Rzuca się, pragnie wywinąć z żelaznego uścisku, kopie, drapie...
Lecz cóż znaczy jej opór, wobec tego silnego, muskularnego draba.
Powoli, bawiąc się niczem kot z myszą, unieruchamia ją całkowicie.
W pokoju słychać tylko dwa świszczące oddechy — kobiety i mężczyzny.
— No? Czegoś się stawiała, głupia... Rychtyk dopasowana z nas para...
Przyciska ją z całej mocy...
Nagle oczy dziewczyny, które dotychczas trzymała zamknięte, otwarły się; dziwny uśmiech wykwitł na jej twarzy, a z ust wydobył się cichy szept:
— Ty mocny... ty silny... Och, jak... teraz pragnę należeć do ciebie.
Spojrzał zdziwiony. Choć w podobnych chwilach różne czułe słówka słyszał z ust przygodnych bogdanek, nie spodziewał się takiej zmiany w zachowaniu się ofiary.
Zagrała w nim duma zwycięskiego samca...
Zacharczał głosem, stłumionym przez namiętność:
— Uch! Morowa dziewucha!... Fajno się pokochamy...
— Czekaj Józek... czekaj... — mówiła słodko — Uczynisz ze mną co zechcesz... Ale nie tak... brutalnie.... Inaczej...
— No... no...
— Przódy chciałabym cię popieścić, wycałować...
— Czego nie?... Możem sie wycałować...
Trzymając ją zmiażdżoną prawie w żelaznym uścisku i przytłaczając ciężarem swego ciała, jakby umyślnie usuwał nieco głowę. Teraz pochylił się ku niej...
— Daj usta...
Wżarła się w jego wargi... Później pobiegła ustami wzdłuż jego policzka. Poddawał się chętnie tym objawom czułości dziewczyny, gdy wtem drgnął, wyraz bólu wykrzywił twarz, a z piersi wydarł się nieludzki okrzyk.
— Ścierwo, psia mać...
Puścił ją i porwał się na nogi.
Ze zranionego policzka obficie spływała krew i zwisał wyszarpnięty kawał ciała.
— Ścierwo!... ścierwo!... — ryczał — Ugryzła... jak suka... ugryzła...
Oszalały z cierpienia, bił pięściami przed siebie na oślep.
Ale zaledwie parę słabszych ciosów, dosięgło dziewczynę. Zwinnie, ześlizgnęła się z łóżka i skoczyła w róg pokoju.
Tam na komodzie leży torebka. Umyślnie, nie zabrała tej torebki na wyprawę, nie chcąc mieć zbytecznego balastu. A w torebce znajduje się browning. Jeśli wydobędzie go, zanim drab powali ją uderzeniem na podłogę — jest uratowana.
On, na szczęście, chwilowo zaniechał myśli o zemście i ponownem prześladowaniu. Krew z rany broczyła coraz silniej. Wie, że i tak dziewczyna mu się nie wymknie.
— Poczekaj no ty.. swołocz... Ja się odegram!...
Wypadł do sąsiedniego pokoju, wołając na Jengutową:
— Prędzej, matka... Ugryzła, cholera... Dawać wode i gałgan...
Wiedźma, spojrzawszy na zalanego krwią Józka aż jęknęła z oburzenia i pośpiesznie poczęła się krzątać.
On tymczasem stojąc nad miednicą, szybko wydawał rozkazy:
— Przymknij ścierwo na klucz!... Jeno sie troche ogarne, zara to draństwo rozumu naucze... Za włosy po izbie potaskam...
Jengutowa natychmiast spełniła zlecenie. Podeszła do drzwi pokoju, w którym wciąż wtulona w kąt, stała dziewczyna — i obrzuciwszy ją złym, zawziętym wzrokiem, przekręciła klucz, mrucząc:
— Już Józek tobie równo ziobra porachuje, suko!...
Tego jej tylko było potrzeba. Drzwi są zamknięte. W woreczku odnalazła browning. Zanim Józek zdąży zatamować krew, upłynie dobrych parę minut!
Nie namyślając się, zbliżyła się do okna.
Jengutowa mieszka na pierwszem piętrze... Ale to jedyna droga ucieczki. Nie przewidują oni, że na podobną odwagę się zdobędzie i z pierwszego piętra wyskoczy...
Och, wielu rzeczy oni nie przewidują, do jakich jest zdolna...
Palce dziewczyny gorączkowo pochwytują z komody serwetę, a z łóżka prześcieradło. Szybko więc je kręci — sznur gotów.
Cichutko otwiera okno... lekki skrzyp... sekunda oczekiwania....
Nie, tamci nie posłyszeli nic. Stłumiły skrzyp — plusk wody i głośne przekleństwa apasza.
Acha! Niedoczekanie! Po raz drugi nie dostanie on jej w swe łapy!...
Improwizowany sznur zawisł na haku, znajdującym się przy oknie.
Pochwytuje palto, kapelusik, torebkę...
Wyrzuca je na podwórze — i padają tam prawie bez hałasu, na wilgotną i rozmiękłą od słoty ziemię...
Znów chwila oczekiwania...
Wszystko idzie dobrze...
Teraz wskakuje na parapet... Sznur zwisa już na dół... Odwagi!...
Nie, to wcale nie takie straszne!...
Drobne rączki mocno uczepiły się zręcznie sporządzonej liny... Opuszcza się coraz niżej... Jeszcze i jeszcze... Rychło dosięgnie ziemi... Lecz linka się kończy... Co robić? Och, taki skok zaryzykuje...
Dziewczyna upadła na jakieś oślizgłe kamienie — ale wnet poderwała się na nogi. Nic się nie stało — tylko trochę boli ramię... Zapewne, duży siniak najwyżej...
A czas nagli...
Szybko wdziała jedwabne palto i nasunęła kapelusik na główkę. W rączce trzyma torebkę — w niej są — browning i pieniądze...
Te utorują drogę do wolności...
Zerknęła poza siebie...
Przez otwarte okno, widać jasno oświetlony pokój, z którego wydostała się przed chwilą. Jest pusty — nie zauważono jej ucieczki.
Jeśli dalej się uda...
Biegnie do bramy. Wie, gdzie mieszka dozorca. Puka i szepce cichutko:
— Proszę otworzyć! Pani Jengutowa zachorowała! Lecę po doktora!
Wyjrzał zaspany stróż. Prędko wsunęła mu dwa złote do ręki. Nie zdziwiła go bynajmniej podobna hojność, gdyż „tacy“ lokatorzy mieli zwyczaj opłacać się sowicie.
Uf! Nareszcie...
Ledwie zatrzasnęły się za nią drzwi, pobiegła szybko Czerniakowską w stronę śródmieścia, rychło ginąc w nocnym mroku.
Jedno niebezpieczeństwo minęło... Lecz jakże do celu daleko!
Kiedy, w parę minut może później, apasz obandażowany i drżący z wściekłości, zajrzał do więzienia, w którem spodziewał się zastać ofiarę — aż usta otworzył ze zdziwienia. Otwarte jednak okno i sznur skręcony z serwety i prześcieradła, wnet go objaśniły o prawdziwym stanie rzeczy.
Wybiegł do dozorcy.
— Wychodziła ta panna, co to mieszka u Jengutowej? — rzucił.
— A tak! — posłyszał odpowiedź — Do apteki! Po likarstwo dla starej...
— Likarstwo... likarstwo... psia mać! — mruknął. — Ja jej dam likarstwo!... Z pod ziemi wykopie...
Nie wszczął jednak poszukiwań. Rozumiał, że obecnie, po nocy, będą bezowocne...
Głośno klnąc, powrócił na górę.
Długo wślad za nim patrzył pan dozorca, nie pojmując, czemu przeklina „pannę“ że poszła po lekarstwo i czemu ma obandażowaną głowę...
Do tylu jednak niezwykłych spraw już przywykł w tym domu na Czerniakowskiej...



ROZDZIAŁ IX.
Nieznajoma po raz drugi odwiedza Otockiego.

Otocki kręcił się po gabinecie niespokojnie od rana...
Parokrotnie siadał za biurkiem, wyciągał rękopis rozpoczętej powieści, usiłował pisać... Ale djalogi wydawały mu się bezbarwne, sceny pozbawione życia...
Już trzeci dzień... Toż samo było i przedwczoraj, lecz wtedy wspomnienie o nieznajomej przeszkadzało w pracy. Dziś nieznajoma odeszła na drugi plan — a miejsce jej niepodzielnie zajęła — Vera...
Czyżby był tak zmienny w swoich uczuciach?
Zadawał sobie to zapytanie — i odpowiedź wypadała — nie!
Jeśli nawet jest słaby, szczególniej w postępowaniu z niewiastami — to posiada usprawiedliwienie.
Nieznajoma podziałała tylko na wyobraźnię — Vera na zmysły. Ryta, otoczona tajemniczością, ciekawiła go więcej, jako powieściopisarza — Vera — jako mężczyznę. Nie znając Very, rozczulał się nad niezwykłemi przygodami, jakie spotkać mogły dziwną dziewczynę — poznawszy „grzesznicę“ — domniemane te przygody mniej go poczęły interesować.
Tamta jest daleko — a Vera blisko... Ryta wykorzystała tylko jego mieszkanie, jako bezpieczne schronienie, nie darząc nawet zbytniem zaufaniem, bo nie chciała nic powiedzieć o sobie — Vera przyniosła mu w darze królewską ofiarę swego wspaniałego ciała, dając do zrozumienia, że długo pragnie do niego należeć...
Tak...
Nieznajoma jest bardzo przystojna — ale Vera piękna! Nie wie o Rycie nic — i może go z nią oczekiwać wielkie rozczarowanie — o Verze wie dużo, lub domyśla się wszystkiego...
— Więc Vera... Tamta zabierze walizkę, opowie prawdziwą, albo zmyśloną przygodę, którą wykorzystać będzie można w powieści, lub noweli... a z Verą...
Jakże rychło miał Otocki snuć zupełnie inne wnioski...
Teraz, siedząc za biurkiem, wciąż myślał o ślicznej grzesznicy. Dreszczem go przejmowało wspomnienie o jej pieszczotach i pocałunkach. Kochana, dobra, urocza.... Czemuż tak obawiał się Very... toć mimo demonicznych pozorów, to tylko kobieta spragniona uczucia i miłości...
Ach, żeby jaknajprędzej ją ujrzeć powtórnie...
Odeszła, kiedy zasnął w nieprzyzwoity sposób. Odeszła, pozostawiwszy ironiczną kartkę. Nie musiała jednak czuć się obrażona, bo w tej kartce prosiła, aby dziś do niej zatelefonował.
Kilkakrotnie chwytał Otocki za słuchawkę, lecz kładł ją z powrotem, aby zbyt wczesnym dzwonieniem, nie przerwać snu kochanki.
Wreszcie, gdy wybiła jedenasta — o tej godzinie dla wszystkich pięknych kobiet w Warszawie zaczyna się ranek — zdecydował się — i wymienił numer.
Słyszy głos Very.
— Hallo...
— To ja, pani Vero, ośmieliłem się...
Śmiech zabrzmiał na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Poznaję, poznaję... Ale czemu tak oficjalnie?
— Nie wiem...
— Możemy rozmawiać swobodnie! Jestem sama w pokoju! Co, wyspałeś się?
— Och, Vero! Wstydzę się strasznie...
— Niema czego!... Tylko na drugi raz proszę być dla dam uprzejmiejszy! Ja zato, dziś nie spałem prawie całą noc...
— Cóż się stało?
— Wyobraź sobie, zakradli się do mieszkania złodzieje...
— Złodzieje?
— Tak! Wyłamali szufladkę od biurka, gdzie przechowuję pieniądze...
— Ależ, okropne...
— Na szczęście obudził mnie hałas. Zerwałam się z łóżka, dając parę wystrzałów na oślep...
— Wystrzałów?
— Stale sypiam z browningiem... Przestraszyli się i uciekli...
— Nic nie zginęło?
— Nie zdążyli zabrać... Szkody są nieznaczne!... Stłuczona szyba... i zepsuty zamek u szuflady!... Lecz i to już naprawione...
— Szczerze... szczerze winszuję!... Skończyło się na strachu!... Musiało cię to porządnie zdenerwować?
— Trochę!
— Biedna Vera! Co za bezczelność! Co za zuchwalstwo! Nie pochwycono przestępców!
— Uciekli, zanim przybyła policja!
— Nikogo nie podejrzewasz?... Toć musiał ktoś dobrze obznajmiony z rozkładem mieszkania im udzielić wskazówek, gdzie znajdują się pieniądze...
— Bo ja wiem? Nie! Nie podejrzewam nikogo..
— Ale... ale... dziewczyna...
— Dziewczyna?
Otocki przypomniał sobie raptem, podsłuchaną rozmowę, jaką Vera wiodła ze Stratyńskim i w podnieceniu, wywołanem posłyszaną wiadomością, teraz się wygadał.
— Cóż za dziewczyna? — nalegała — a głos jej zadźwięczał dziwnie.
Otocki nie mógł się już cofnąć.
— Widzisz — począł — wtedy, na przyjęciu u Turowskich, zupełnie niechcący pochwyciłem parę frazesów, które zamieniłaś z prezesem... Wspomnieliście o jakiejś dziewczynie... o jakiejś ucieczce...
— Och, słyszałeś? — jeszcze dziwniej zabrzmiał głos pięknej pani.
— Przypuszczałem, że to panna służąca okradła cię i uciekła...
— Dobrześ przypuszczał! — ni to westchnienie ulgi, ni to ironiczny wykrzyknik wypadł z ust Very — Tak... panna służąca... Poginęły suknie... klejnoty...
— Myślałem tedy, że to może ona naprowadziła obecnie złodziejów... Tylko dlatego pozwoliłem sobie powtórzyć treść owej rozmowy i przepraszam za mimowolną niedyskrecję...
— Nic strasznego się nie stało, żeś podsłuchał o tej domowej kradzieży... Rzeczywiście, bardzo przywiązana byłam do dziewczyny i dotknęła mnie jej przewrotność... Ale to niema żadnego związku z włamaniem...
— Sądzisz?
— Jestem przekonana... Dziewczyna podobno znajduje się gdzieś na wsi... Lecz porzućmy te nudne tematy... Ja również chciałam telefonować...
— Pragniesz mnie odwiedzić? — zawołał radośnie.
— Nie! Tym razem ty przyjdziesz z wizytą!
— Vero! — jęknął żałośnie, gdyż liczył na spotkanie sam na sam z kochanką.
— Kto posiada różę, musi znosić jej kolce...
— Zrozum...
— Proszę bez wykrętów!... — zaśmiała się wesoło. — Masz być... i koniec!... Pragnę cię zobaczyć... O ile nawet nie będziemy mogli rozmawiać swobodnie, bo przy obcych musimy zachować pozory, zawsze zdążę ci szepnąć, kiedy znów spotkamy się... bez świadków... i pogawędzimy... długo... długo...
Poczuł się całkowicie wynagrodzony, za dzisiejszą, oficjalną wizytę.
— Kocham cię, Vero! — zawołał.
— Ja?... Tak... trochę... Nie lubię śpiochów! — posłyszał odpowiedź.
— Przestań dokuczać...
Ale piękna pani snać musiała kończyć telefoniczną rozmowę.
— Więc wieczorem! — rzekła — I pamiętaj, że poważnie myślę o naszej przyszłości!... Wszystko zależy od ciebie... Do widzenia...
Jeszcze chciał coś mówić, lecz ona już powiesiła słuchawkę.
Złota kobieta, ta Vera!
Myśli o ich przyszłości... Wczorajsze odwiedziny nie były mimolotnym kaprysem, powzięła dlań, widocznie, głębsze uczucie...
A on? On gotów rozmiłować się na życie i śmierć w Verze...
Ze zwykłą sobie lekkością, Otocki, zapominał o wielu szczegółach. Zapomniał o opowieści pana Tonia, tyczącej się niezwykłych przygód w Paryżu „grzesznicy o krwawych ustach“ — zapominał, że jest „narzeczoną“ Stratyńskiego.
Na chwilę nie zastanawiał się nawet, w jaki sposób ułożyć się może stosunek, pomiędzy nim, średnio zarabiającym literatem — a lwicą salonów, przywykłą do hołdów i do rozrzucania pieniędzy pełnemi garściami...
Współżycie z Verą wydawało mu się jakimś cudownym snem — trwającym stale w rozkosznych objęciach kochanki...
Zadowolony, z powrotem zasiadł do biurka i zajął się pracą... Pogodnego nastroju nie mąciło nawet przypomnienie o wieczornej wizycie. Bowiem Otocki z zasady niecierpiał uroczystych zebrań — a przewidywał, że u Very zbierze się wielce dystyngowane — ale sztywne i nudne towarzystwo... Lecz cóż robić? Ma ona rację... Każda róża posiada swe kolce... Stokrotnie później zostanie zato wynagrodzony...
Szybko zaczął pisać... Teraz łatwo i gładko biegły z pod pióra zdania, sceny, szczególniej miłosne, poczynały nabierać siły i życia.... W powieści swej Otocki przedstawiał dzieje, ubogiego artysty, zakochanego beznadziejnie w miljonerce... Mimowolnie bohaterka poczęła w zarysie przypominać Verę, a bohater...
Długo pisałby Otocki i może udałoby mu się zakończyć ten tętniący namiętnością i miłosnym żarem rozdział, gdyby nie nagła przeszkoda...
— Drr... — zadźwięczał dzwonek u wejściowych drzwi.
Zły, odrzucił pióro i pośpieszył do przedpokoju, zamierzając jaknajprędzej spławić intruza, który przerwał tak dobrze zapowiadającą się pracę...
Otworzył — i szeroko rozwarł oczy ze dziwienia.
Przed nim stała nieznajoma — panna Ryta.
Pochłonięty całkowicie swem uczuciem dla Very — zapomniał i o niej — i o tajemniczej walizce.
— Ach, pani! — zawołał, starając się przybrać obecnie uradowaną minę.
— We własnej osobie!... — uśmiechnęła się lekko — Cieszy się pan, że mnie widzi powtórnie?
— Bardzo... bardzo...
Nie kłamał. Znów odezwała się w nim ciekawość. Przybywa po walizkę i wszystko wyjaśni.
— Zresztą przygotowany byłem na odwiedziny! — mówił, prowadząc ją do gabinetu. — Uprzedziła pani wczoraj telefonicznie... Nie wiedziałem tylko o której to nastąpi godzinie...
— Przyszłam wcześniej, niźli zamierzałam... Ale tak już złożyły się okoliczności...
— Wszystko dobrze się zakończyło? — zadał obcesowe zapytanie.
— Hm... owszem...
Wykrzyknik ten zabrzmiał tak słabo, że bynajmniej nie świadczył, aby naprawdę wszystko miało zakończyć się dobrze... Przeciwnie, zadźwięczało w nim zniechęcenie, czy rozczarowanie.
Z resztą Otocki, obrzuciwszy przelotnym wzrokiem siedzącą teraz w pełnem świetle nieznajomą, sam mógł się zorjentować, iż coś poszło nie po jej myśli.
Twarzyczka nosiła wyraźnie ślady nieprzespanej nocy. Oczy miała podkrążone, policzki nieco zapadnięte, z pod kapelusika wysuwały się włosy w nieładzie, a dokoła ust wyraźnie rysował się grymas niezadowolenia. Sam ubiór był jakiś pomięty i wywalany. Wykwintny jedwabny płaszczyk nie posiadał poprzedniej świeżości, a sukienka wyglądała, jakgdyby dziewczyna gdzieś upadła na ziemię, lub błoto.
— Panno Ryto! — począł ciepło, poruszony tym widokiem — niechże pani, nakoniec, szczerze opowie gdzie była, co się z nią działo.
— Dlaczego?
— Bo... — nie dokończył, wskazując ruchem ręki na jej strój.
— Bo? — powtórzyła, marszcząc brwi.
Postanowił wypowiedzieć się szczerze.
— Choć pani twierdzi, że wszystko poszło dobrze, pani wygląd zewnętrzny świadczy, że musiała pani przeżyć jakieś niezwykłe przygody...
— Żadnych przygód nie przeżyłam! — odparła sucho. — Szłam do pana z dość daleka, a ponieważ w nocy padał deszcz...
— Pani szła do mnie, aż nocą?
— Widocznie...
— Skąd?
— Chyba to obojętne...
Zniechęcony, wzruszył ramionami. Znów te same kłamstwa i wykręty.
— Panno Ryto! — rzekł poważnie — jeśli ośmieliłem się zadać te parę zapytań, to tylko przez prawdziwą życzliwość... Zresztą sądziłem, iż skoro pozostawiła pani u mnie walizkę, zechce obdarzyć i dalszem zaufaniem... Widzę jednak, że te zapytania są pani nie na rękę, lub też nie może na nie odpowiadać... Powtarzam więc to samo, co oświadczyłem za pierwszym razem... Nie myślę ani wdzierać się w cudze tajemnice, ani też narzucać niepożądanej pomocy...
— Ach! Pomocy!... pomocy!... — zawołała z rozdrażnieniem. Na co mi się przyda pańska pomoc? Przecież pan... Jeszcze się zastanowię... Ale przedewszystkiem... Kuferek?
— Jest!... Leży u mnie bezpieczny w szafie... Zaraz przyniosę.
— Doskonale! Nie miał pan przez niego żadnych przykrości.
— Przykrości? Nie! Ale...
— Ale...
— Usiłowano go odebrać...
Dziewczyna drgnęła silnie.
— Odebrać?
— Tak! Nie chciałem tego opowiadać wczoraj przez telefon...
— Jakżeż to było?
Otocki, rad z wywołanego wrażenia, powoli powtarzał:
— Rychło po pani odejściu, zjawił się do mnie jakiś przodownik w towarzystwie tego jegomościa, który wówczas panią śledził w restauracji.
— Czerwony, podobny do buldoga?
— Tak... tak...
— Wraz z policjantem? Nadzwyczajne!
— Twierdzili, że jest pani obłąkaną, która uciekła opiekunowi, zabierając ze sobą w żółtej torebce cenne przedmioty.
— Świetne!
— Dalej twierdzili, że wiedzą, iż pani nocowała u mnie, a nawet pozostawiła walizeczkę... Chcieli przeprowadzić rewizję, ale temu się oparłem...
— A przodownik?
— Odszedł, jak niepyszny! A kiedym później sprawdził w komisarjacie, ustaliłem, że był to oszust, przebrany za policjanta...
Westchnienie ulgi wyrwało się z ust nieznajomej.
— Znakomicie pan się spisał!
— Wnioskując z tych faktów — kończył Otocki swą relację — doszedłem do przekonania, że istotnie groźni prześladowcy panią ścigają... Więc...
— Więc pragnie pan nadal pozostać moim rycerzem... Zobaczymy... Teraz poproszę o torebkę...
— Już niosę...
Otocki pospieszył do sypialni, otworzył szafę i wyjął z tamtąd żółty kufereczek, który znajdował się ukryty, śród stosu bielizny.
Przyniósł go i postawił na stole.
— Oddaję depozyt w całości... nietknięty...
Podeszła i jęła walizkę oglądać. Snać oględziny wypadły pomyślnie, bo szepnęła.
— Nie wiem, jak dziękować....
— Głupstwo, panno Ryto!...
Wyjąwszy niewielki kluczyk z ręcznej torebki, wsadziła go w zamek. Ale kluczyk obracał się powoli, jakby źle dopasowany, wreszcie przekręcił się ze zgrzytem...
— Dziwne...
Również z trudem otworzyła drugi zamek, i pospiesznie zajrzała do środka.
Zajrzała — później zagłębiła rękę...
— Co takiego?
Smukłe palce jęły na stół nerwowo wyrzucać zawartość walizeczki. Stare, pomięte gazety, parę pustych pudełek po papierosach, kilka drobnych kamieni, rzuconych, jakby na urągowisko...
— Boże! Cóż to znaczy?
Otocki rozszerzonemi ze zdziwienia oczami patrzył na te „skarby“ — i nic nie rozumiał.
— Pani tylko.... to... — mało mu się nie wyrwało — od napaści chroni?
Ale ona z zaczerwienioną z gniewu twarzą, zawołała w jego stronę.
— Proszę natychmiast się przyznać!
— Do czegóż mam się przyznać?
— Niech pan nie udaje!
— Ja! — coraz większe zdumienie ogarniało Otockiego.
W oczach dziewczyny migotały złe błyski, mówiła, twardo, zawzięcie, podkreślając swe słowa uderzeniami ręki w stół.
— Włożyłam do tej walizki dokumenty i biżuterję, odnajduję jakieś śmiecie... Co pan zrobił z papierami i klejnotami?
— Ależ, zapewniam...
— Kłamstwo!
Otocki przeraził się nie na żarty. Ładna historja. Warjatka, albo szantażystka. Pocóż się wdał w tę całą niewyraźną przygodę. Jest niezwykle podniecona, zmaluje tu u niego w mieszkaniu awanturę. Skandal! Ale może uda się ją uspokoić łagodną perswazją.
— Niechże się pani zastanowi, panno Ryto! — począł tłomaczyć — Oddaję pani walizkę w takim samym stanie, w jakim ją pani pozostawiła. Nie otwierała jej pani przy mnie, więc nie wiem, jaka była jej zawartość, lecz zaręczam, że nikt u mnie jej nie tknął... Jeśli, istotnie, znajdowały się tam kosztowności i dokumenty, a twierdzi pani, że z tamtąd je wyjęto, musiało to nastąpić, zanim pani w mojem mieszkaniu się znalazła...
— Niemożebne!
— Czemu?
— Zanim wyszłam od pana, raz jeszcze sprawdzałam zawartość walizki....
Wzruszył ramionami. Wszystko poczynało mu się rysować nagle w nowem świetle, a on, głupiec, wpadł w pułapkę. Toć ta dziewczyna sprytnie odegrała komedję, bałamucąc go zmyślonem prześladowaniem, aby pozostawiwszy pustą walizkę, zażądać następnie znacznego odszkodowania za jakoby tam znajdującą się biżuterję... No... no... Dobry ananas z tej panienki...
— Oświadczam kategorycznie — rzekł teraz innym już tonem — że u mnie z tego kuferka nic nie zginęło i zginąć nie mogło...
— Nie wyjął pan?
— Zbyteczne powtarzać...
Otocki wyrzekł ostatnie słowa tak stanowczo, że spojrzała nań niepewnie i jakby cień wątpliwości przebiegł po jej twarzy. Dalej jednak jęła zapytywać.
— A ci, którzy odwiedzali pana?
— Nikt mnie nie odwiedzał!
— Proszę sobie dobrze przypomnieć?
— Nikt...
Z niedowierzaniem pokręciła głową.
Otockiego nudziło śledztwo. Na co te błazeństwa — skoro zaraz zażąda pieniędzy. Wtedy będzie wiedział, jak zareagować. Zresztą, w rzeczy samej nikt, poza Verą, przez te dni go nie odwiedzał. A śmieszne chyba byłoby, gdyby dziewczynie opowiedział o Verze... Aby ją skompromitować i oddać na pastwę nowych „sztuk“ szantażystki? Cóż pozatem, Vera może mieć wspólnego z walizką... Nie otwierała jej i nie zabierała biżuterji — to pewnik...
— Łaskawa, panno Ryto! — odparł ostro — Nie wiem ani kim pani jest, ani jak pani się nazywa! Ale, przyznam się, niepodoba mi się zachowanie pani! I ta historja z walizką...
— Cóż się panu nie podoba? — znów jej twarz przybrała wyraz groźny.
— Nie lubię, gdy się we mnie wmawia różne bajeczki. Do tych należy twierdzenie, że z kufereczka zginęła biżuterja.
— Jestem przekonana!...
— A ja jestem przekonany, że nigdy wogóle żadnych kosztowności tam nie było...
— Pańska bezczelność przechodzi wszelkie granice...
— Moja bezczelność? Hm... Proszę w takim razie zawiadomić policję!
Cios został celnie wymierzony, bo na wspomnienie o władzach bezpieczeństwa, nieznajoma zmieszała się widocznie. Ale tylko na chwilę. Wnet gniew jej wybuchł z nową siłą, a odpowiedź wypadła inaczej niźli się spodziewał Otocki.
— Policję! Wie pan doskonale, że tam po pomoc zwrócić się nie mogę...
— Ja, wiem?
— Inaczej nie ośmieliłby się pan urządzić... tego kawału...
— Nie urządzałem żadnego kawału...
— Łajdactwo!
— Zechce pani natychmiast się uspokoić i zmienić względem mnie swój ton!
Oboje zmierzyli się roziskrzonemi ze złości oczami. Podniecenie nieznajomej doszło do szczytu. Nietylko ją okradł, jak zwykły rzezimieszek, nie tylko zabrał dokumenty, na których jej tyle zależało, ale teraz zapiera się, przybierając pozory obrażonej godności. Co za przewrotny drań...
Straciła panowanie nad sobą.
— Jest pan złodziej!... Zwyczajny złodziej!... I to taki udaje porządnego człowieka!... Powieściopisarz... literat...
— Proszę przestać...
— Nie przestanę... Uważam pana za ostatniego łotra!
— Pani!
— Jakto udawał obrońcę uciśnionych! A kiedy mu zawierzyłam, zabrał, co miałam najcenniejszego, bo wiedział, że to mu ujdzie bezkarnie...
— Et, bzdury!...
— Ręczę, że pan nawet połączył się z mojemi wrogami...
— Wrogami?
Otockiego opuściła nawet złość. Jeśli początkowo sądził, że dziewczyna jest szantażystką i awanturuje się, chcąc wydusić z niego jaką sumę pieniężną — teraz nabierał przekonania, że z pozbawioną rozumu wypadło mieć do czynienia. Nadal wmawia, że w walizce, zawierającej śmiecie, znajdowały się klejnoty... Do policji zwrócić się nie może?... Ma to ujść bezkarnie? Zwąchał się z wrogami?... Warjatka!...
Spokojnie wyrzekł:
— Ulega pani halucynacjom...
Tupnęła nóżką — i przez chwilę wydawało się, że ma zamiar rzucić się na niego.
Halucynacjom... Oto piosenka moich prześladowców!... Chcą ze mnie zrobić obłąkaną! Wszystko rozumiem...
— A ja rozumiem — przerwał, — że ta cała scena przeciąga się za długo!
— Ach, wyprasza pan z mieszkania? Oczywiście idę! Chwili nie pozostanę dłużej!... Ale jedno zapowiadam...
— Mianowicie?
— Dziś odpłacić się nie mogę! Niechaj pan się cieszy owocami swego łotrostwa! Ale zemszczę się, zemszczę... O... i prędko....
— Niecierpliwie będę oczekiwał....
— Pan śmie drwić? Szubrawiec, bandyta! Okradł, ograbił właśnie w takiej chwili... kiedy jutro... Jeszcze kpi!... Czyż nie znajdę sprawiedliwości na świecie?... Po stokroć lepiej było zostać kochanką apasza...
Wykrzykując w podnieceniu te słowa, dziewczyna pobiegła do przedpokoju i rzuciwszy na Otockiego ostatnie, pełne pogardy spojrzenie — wyszła, głośno zatrzaskując drzwi za sobą...
Odetchnął...
Nareszcie pozbył się warjatki...
Jakby chcąc usunąć ostatnie ślady przykrego zajścia podszedł do stołu, na którym leżała pozostawiona żółta torba, włożył w nią z powrotem porozrzucane stare gazety i pudełka — poczem wyniósłszy do kuchenki, rzucił do kąta.
Jutro podaruje ją stróżce. Bo nieznajoma chyba o walizkę się już nie upomni. A nie chce przechowywać tej torby, jaka go naraziła na tyle przykrości. I na przyszłość w różnych „przygodach“ będzie ostrożniejszy.
Bogu dzięki, że tak wszystko pomyślnie się zakończyło. Chociaż podobna awantura nie należy do przyjemności. Ale gdyby to naprawdę była szantażystka, domagająca się za rzekomo pozostawione i zabrane jej klejnoty — pieniędzy?
Brr... aż strach pomyśleć...
Ale cóż to wszystko znaczy?
Obłąkana? Napewno obłąkana! W takim razie jednak czemu opiekun, który jej poszukiwał nie podszedł do nich natychmiast w restauracji, a nazajutrz zjawił się z jakimś typem, przebranym za przodownika?
A może to naprawdę był przodownik — tylko Otocki, w podnieceniu źle zapamiętał numer i źle go powtórzył komisarzowi? Może nie czynili oni dalszych poszukiwań, uwierzywszy jego gorącym zapewnieniom i protestom... Lecz i oni twierdzili, że dziewczyna zabrała kosztowne przedmioty, biżuterję...
Tam, do licha!...
Et, szkoda łamać sobie głowę! Dobrze, że wyplątał się z tej całej niewyraźnej historji!
Choć Otocki usiłował zapomnieć o niemiłej przygodzie, jako natura nerwowa, długo uspokoić się nie mógł.
Dopiero parogodzinna przechadzka — i myśl o oczekującym go zebraniu u Very — przywróciły nieco równowagę ducha.
Ach, jak to dobrze, że poznał Verę! Z nią przynajmniej nie narazi się na żadne przykrości...

Otocki zastał wieczorem u Very prawie to samo towarzystwo, co i u doktorostwa Turowskich. Tylko mniej liczne. Już to w Warszawie stale się to zdarza, że w „salonach“ napotyka się jednych i tych samych ludzi. Była więc, oczywiście, pani Lala, kilka rozflirtowanych mężatek, pan Tonio, jacyś młodzi ludzie z tajemniczemi minami, w amerykańskich okularach, oraz paru „mężów politycznych“ wycofanych z obiegu — lecz lada chwila spodziewających się teki ministra.
Vera powitała go niezwykle serdecznie — na ile pozwalały jej światowe konwenanse. Wydało mu się jednak, iż mimo wesołej minki, na czole jej osiadł cień smutku.
— Czyżby miała zmartwienia? — pomyślał. Nie wypadało jednak zapytywać. Nie wypadało również zbyt ostentacyjnie asystować. To też zamieniwszy z nią parę banalnych frazesów, zbliżył się umyślnie do pani Lali.
— Zadowolony pan? — wesoło zawołała, gdy zajął obok miejsce.
— Zawsze jestem zadowolony, kiedy przy pani siedzę....
— Och! — pogroziła lekko paluszkiem — co za uprzejmość! Ale nie o to pytam...
— Tylko?
— Że dzięki mnie wszedł pan w przyjaźń z naszą „grzesznicą“...
— Niezwykle miła i urocza kobieta!...
Może głos Otockiego zabrzmiał goręcej, niźli sam tego pragnął, bo pani Lala zaśmiała się wesoło.
— No... no... Widzę, „wpadł“ szanowny mistrz...
— Trudno kochać się w kobiecie, która jest narzeczoną innego! — odparł wymijająco.
Pani Lala była zbyt dobrze wychowaną osóbką, aby przewlekać drażliwy temat. Zresztą pragnęła podzielić się z Otockim inną wieścią...
— Ale i dzisiejsze zebranie posiada swoją atrakcję! — rzekła, zmieniając temat rozmowy.
— Atrakcję?
— Po raz pierwszy ujrzymy córkę prezesa, pannę Stratyńską...
— Stratyńską? — powtórzył, przypominając sobie opowiadania Tonia — powróciła z zagranicy?
— Tak! Od paru dni znajduje się w Warszawie i dziś ma przybyć wraz z ojcem! Podobno bardzo przystojna i miła panienka... Ciekawam, jak się ułoży jej stosunek do naszej gospodyni i czy pani Vera będzie zadowolona z podobnie dorosłej „córki“...
Nieco ironji zadźwięczało w głosie pani Lali. Odczuł to dobrze Otocki — i pomyślał, że może właśnie przybycie przyszłej pasierbicy wpłynęło na postępowanie Very. Wszak niedwuznacznie dawała do zrozumienia, że cięży jej „narzeczeństwo“ ze Stratyńskim.
Może zadałby jeszcze jakie zapytanie, ale w tejże chwili nastąpiło coś tak niezwykłego — że szeroko otworzył ze zdziwienia oczy, a prawie głośny okrzyk wyrwał mu się z gardła..
— Niemożebne...
Na progu salonu ukazała się smukła blondynka, o wielkich, chabrowych oczach, za nią postępował prezes Stratyński... Och, znał doskonale Otocki i te włosy złociste i te rozmarzone oczy... Tylko teraz patrzyły one pogodnie, a usta uśmiechały się uprzejmie, podczas, gdy parę godzin temu jeszcze, u niego w mieszkaniu, krzywił je zły grymas i padały z nich słowa szorstkie i obraźliwe...
Śni chyba? Złudzenie? Nie, niema najlżejszej wątpliwości! Panna Stratyńska jest tą samą nieznajomą — którą poznał w tak dziwnych okolicznościach, a która u niego pozostawiła walizkę... Walizkę, jaka miała rzekomo zawierać biżuterję — a naprawdę zawierała stare gazety i pudełka...
— Oszaleć można...
— Cóż się panu stało? — zapytała pani Lala, spozierając ze zdziwieniem na Otockiego, który stał blady, z wlepionemi w pannę Stratyńską oczami i bełkotał słowa bez związku. — Przeraził pana widok córki prezesa?
— Nie... kiedy... bo...
— Nie wygląda przecież groźnie...
— Urocza panienka! Istna z niej wiochna!...
— A może zakochał się pan odrazu? Co za gorące serce! Pani Vera... teraz Stratyńska...
— Ach, gdyby pani wiedziała! — mało nie zawołał, lecz powstrzymał się w porę, mruknąwszy znów coś na tyle niezrozumiałego — że pani Lala jęła posądzać, iż jej towarzysz uległ atakowi nagłego obłędu.
Z trudem odzyskiwał pozorny spokój. Przeróżne myśli krzyżowały się, jak błyskawice w jego głowie. Co robić? Jak ona się zachowa, gdy go ujrzy niespodzianie? Czy znając jej gwałtowny charakter, nie wywoła publicznego skandalu? Toć wypadła z mieszkania, niczem furja...
To też stał z wlepionemi w posadzkę oczami, cały drżący — gdy z kolei znalazł się przed panną — aby zadość uczynić przyzwoitości towarzyskiej.
— Moja córka, Ryta!... — posłyszał głos prezesa — Pozwól, że ci przedstawię pana Otockiego, naszego znanego powieściopisarza...
— Ryta!... — powtórzył w duchu — Więc nie kłamała, że tak ma na imię... No... zaraz wybuchnie... albo nie poda ręki...
Lecz jeśli Otocki zdołał się całkowicie opanować, panna Ryta również panowała nad sobą. Panowała nawet może daleko więcej. Ani jeden muskuł nie drgnął na ładnej twarzyczce, pąs nie oblał policzków — a ust nie opuścił uprzejmy uśmiech...
— Bardzo mi miło!... — rzekła uprzejmie.
— Tak ci miło, żebyś mnie chętnie utopiła w szklance wody! — zauważył w duchu, całując niby z wielkiem przejęciem wyciągniętą rączkę.
Uf! Najgorszy moment przeszedł! Panna Stratyńska wciąż w towarzystwie ojca, oddaliła się, aby powitać znajomych — Otocki pozostał sam.
Ryta!... Jej głos!... Ale jakże wspaniale umie udawać?... Może obecnie dowie się, nareszcie, prawdy o historji z walizką... Co znaczyło opowiadanie o prześladowaniach...
Otocki, ukryty za wielką palmą, zdobiącą róg salonu, pożerał wzrokiem — dziwną osóbkę... Och, ile dałby za to, aby się do niej zbliżyć i choć słów parę zamienić swobodnie...
Ona tymczasem rozmawiała wesoło z paniami. Zamieniła parę dowcipów z Verą, coś z ożywieniem jęła opowiadać starszym panom, nie zwracając rzekłbyś na Otockiego najlżejszej uwagi.
Nie wytrzymał.
Spostrzegłszy, iż szczęśliwym zbiegiem okoliczności, na chwilę przystanęła sama na środku salonu, śmiało podszedł do niej.
— Gniewa się pani jeszcze na mnie? — otwarcie zapytał.
— Ja? Na pana? — niezmiernem zdziwieniem rozszerzyły się chabrowe oczęta.
— Przecież...
— Jakże mogę się gniewać na kogoś, kogo po raz pierwszy w życiu widzę?...
— Miałem wrażenie, że znamy się dobrze!
— My? Dobrze?... — zabrzmiał srebrzysty śmiech — Nie pojmuję... Czytałam, co prawda, kiedyś pańską powieść...
— Och! — żachnął się — Nie o powieść chodzi! Walizka...
— Wa... lizka?...
— Czemu pani udaje?
Panna Stratyńska wzruszyła ramionami i rzuciła na Otockiego niespokojne spojrzenie, jak ktoś, kto nagle zetknął się z szaleńcem.
Poczem, nie odpowiadając nawet na zapytanie — odwróciła się i szybko odeszła.



ROZDZIAŁ X.
Ryta zostaje kochanką apasza.

Otocki około pierwszej w nocy powrócił do domu... Powrócił zły na siebie i bardziej jeszcze zaciekawiony, niż przedtem...
Z panną Rytą nie usiłował nawiązywać powtórnie rozmowy — ale chciał wszystko opowiedzieć Verze... Może ona uchyliłaby rąbek zagadki. Lecz Vera, spełniając obowiązki uprzejmej gospodyni, tak była zajęta i tak jej wciąż asystował Stratyński, — iż paru słów szczerszych nie sposób z nią było zamienić... Szepnęła tylko, że jutro zatelefonuje...
Do jutra czekać — długo!... A tyle dręczących myśli wiruje w głowie...
Córka prezesa ucieka z domu? Córka prezesa jest zawikłana w niewyraźną awanturę? Pojawia się u niego blada, nieszczęśliwa, w wywalanym ubiorze — a w parę godzin później, przy boku ojca i w najlepszej z nim zgodzie wchodzi do salonu Very, uśmiechnięta, wesoła, elegancka, w najmodniejszej sukience?
Co znaczy historja z walizką i opowiadanie o biżuterji, której nie było?
Wiele godzin zasnąć nie mógł Otocki, powtarzając sobie wciąż te same zapytania i nie znajdując odpowiedzi...
Tymczasem...
Do zenitu doszłoby chyba jego zdziwienie, gdyby na odległość dojrzał nowy obraz...
Oto, mniej więcej o tej porze, kiedy niespokojnie z boku na bok w łóżku przewracał się, odległemi uliczkami miasta podążała nieznajoma — panna Ryta.
Nie zdobił jej jednak wytworny i drogi strój. Na twarzy nie wykwitał wesoły, beztroski uśmiech...
Szła, przyodziana, w swój poprzedni, nieco pomięty płaszczyk, dokoła ust rysował się wyraz zawziętości i gniewu, a pochylona główka świadczyła że trapią dziewczynę nowe troski...
Dokąd podążać mogła panna Ryta?
Czy znowu nad Wisłę, aby w znajomości z apaszami poszukiwać niebezpiecznych przygód? czy na Czerniakowską, gdzie oczekiwał Józek, który poprzysiągł jej zemstę?... Wydostawszy się cudownym sposobem z niewoli, samochcąc pragnęła wpaść w łapy brutalnego draba?
Niemożebne!...
A jednak... Jednak ładna osóbka kierowała się najwyraźniej w stronę domu, gdzie znajdowało się mieszkanie Jengutowej...
Szaleństwo!...
Snać podobne refleksje nawiedzać musiały główkę panny Ryty — bo raz po raz w wyrazistych oczach przebiegał cień lęku — chwilami wydawało się nawet, że zamierza się cofnąć...
Nie! To tylko odruch, rychło stłumiony silną wolą i nieodwołalnie powziętem postanowieniem..
Idzie dalej... Idzie wzdłuż ulicy Czerniakowskiej, niczem zahypnotyzowana do wytkniętego celu...
Dzwoni do bramy...
Otwiera zaspany dozorca... Patrzy, nieco z podełba na dziewczynę — ale ją wpuszcza do środka. Nie przywykł dziwić się niczemu.
Ryta przebyła podwórko... W oknach mieszkania Jengutowej ciemno...
Ot, te same okno, przez które wczoraj uciekła...
Jakże oni się zadziwią! Byle Józek znajdował się w domu...
Powoli wstępuje na schody... Jeszcze pora się cofnąć... Tamci śpią, nikt dziewczyny nie zatrzyma... nikt nie domyśla się jej obecności...
Nie cofnie się jednak...
Już stuka... Zrazu słabo, potem coraz mocniej...
Czy Jengutowa obudzi się i otworzy?
Musiała posłyszeć stukanie — bo z za drzwi dolatuje szuranie i odgłos kroków... Idzie z namysłem, niepewnie... Tu, na Czerniakowskiej nocna wizyta — oznacza niebezpieczeństwo.
— Kto tam? — słychać ochrypły głos baby, w którym drży nieco ukrytej obawy.
— Ja... Felka...
— Kto?
— Felka! Wpuśćcie, pani Jengutowo!... Uciekłam, ale z dobrej woli powracam...
Drzwi uchylają się podejrzliwie. A nuż dziewucha sprowadziła „gliniaka“? Nie! Jest sama, pokorna...
Zezowate oko wiedźmy od stóp do głowy złośliwie zmierzyło dziewczynę..
— Czego kces?
— Mówię, że powróciłam do was...
— Kces, cholero, żeby Józek tobie ziobra połamał... Ty, potaskówka...
Ryta puściła mimo uszu obelgę.
— Jak mu wszystko wytłomaczę, zrozumie, daruje i żadnej krzywdy nie zrobi... Czy zastałam Józka?
— Co nima być! Nocuje...
— Mogę wejść?
Baba wzruszyła ramionami i wpuściła Rytę do środka. Zrozumiała, że jeśli powraca, to aby całkowicie oddać się pod ich władzę.
— Józek tam śpi! — mruknęła, wskazując ręką w stronę izdebki, poprzednio zajmowanej przez dziewczynę. — Idź!... Pogadaj!... Jak tobie manta, psiamać, nie spuści... frajerka, nie Jengutowa jezdem... Wczora fasony odwala, chłopa, jak suka gryzie... a dziś po nocach się bradziaży!... Krześcijańskim ludziom ino strach goni...
Dziewczyna nie zważała na gderanie starej.
Wbiegła do pokoiku. Na łóżku, na pół oparty o poduszkę siedział apasz, obudzony głośną rozmową. Ręka jego bawiła się, niby niechcący, leżącym na kołdrze browningiem. Snać nie poznał jeszcze po głosie dziewczyny — i na wszelki wypadek szykował się na spotkanie możliwego niebezpieczeństwa.
Głowę miał obwiązaną, był brudny, nieogolony, a z pod rozchełstanej koszuli, wyzierała szeroka, porosła gęstym, czarnym włosem pierś.
Na jej widok, palce wypuściły browning, a po twarzy przebiegł zły i okrutny wyraz.
— Józek! — zawołała żywo — Wróciłam! Musisz mi wybaczyć....
— Hrabini wróciła!... — syknął z ironją.
— Zaraz wszystko pojmiesz! — prędko teraz z jej ust padały słowa. — Pojmiesz, dlaczego wczoraj tak się zachowałam — zerknęła na obwiązany policzek — ale naprawdę... nie mogłam... Najlepszy jednak dowód, że mi na was... że mi na tobie zależy... jest to... iż narażając się nawet na twój gniew... z powrotem tu się znalazłam... Zachowałeś się wczoraj zanadto względem mnie brutalnie... Zrozum, że ze mną trzeba postępować inaczej, niż z kobietami, które znałeś dotychczas... Ale chcę być twoją... Przysięgam.... twoją...
Apasz na to miłosne wyznanie nie odparł ani słówkiem. Patrzył na dziewczynę uważnie, przymrużywszy jedno oko, jakby ją pragnął wysądować do dna.
— Nie wierzysz mi, Józek? — zawołała — Bij mnie, katuj, jam twoja...
Przez chwilę poczuł się przyjemnie połaskotany w swej dumie męskiej. Pragnie go, powraca, chce należeć do niego.
Niema jednak lepszych psychologów, jak te nadwiślańskie dzieci, wśród ciągłych walk i podstępów wyrosłe. Poznał on już wczoraj nieco przewrotność bogdanki — i przeważyło w nim niedowierzanie.
— Nie trajluj! — rzekł krótko.
— Sądzisz, że kłamię?
— Nie trajluj, bo nie nabujasz...
— Józek, zastanów się? Pocóż w takim razie tu z powrotem się znalazłam...
Roześmiał się złośliwie.
— Mądraś ty, siostro! O... mądra! Pocoś się znalazła? Bez miłość?
— Oczywiście...
— Taka ta twoja miłość, jak psa do kota kochanie... Ale chcesz się dowiedzieć, to ja tobie powiem...
— No...
— Bezemnie tobie nie wychodzi jenteres!... Zwiałaś ty, myśląc, że samej się uda... Nie wyszło!... To tera znowu do Józka... Potrzebny... Nawet moją kochanką uczciwie myślisz się ostać i mój gniew tobie nie straszny, bylem pomógł... Nie tak, panna?
Dziewczyna zagryzła wargi — przejrzał jej grę. Postanowiła całkowitą szczerością pozyskać jego zaufanie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
— Masz rację! — odparła.
Apasz uniósł się na swem posłaniu. Zrozumiał, że dziewczyna nareszcie nie gra komedji.
— Słuchajno! — oświadczył — Gadaj, jak człowiek... Może dojdziem do zgody!... Ino bez dawniejszej grandy... Nie zalewaj i nie napuszczaj na wode... Bo, jak pragnę wolności, gnaty połamie...
Ostatni wykrzyknik nie uczynił na niej najmniejszego wrażenia.
— Zbyteczne pogróżki! Sama powiem...
— Pirwsze gadaj! Kto ty?
— Nazywam się Stratyńska! Ryta Stratyńska...
Drgnął. Nazwisko Stratyńskich było powszechnie znane.
— Co? Córka tego... bogatego... fabrykanta?
— Tak!
Jeszcze nie wierzył.
— Łżesz....
— Nie kłamię! Jestem jego córką! — odparła stanowczym tonem.
Pokręcił aż ze zdumienia głową.
— I ty... zwiałaś? Ty do nas... chcesz przystać?
— Chcę...
— Na ojca naprowadzasz „robotę“?
Na twarzy dziewczyny odbiło się wahanie. Dobierała słów, aby mu wytłomaczyć wszystko najzwięźlej i najjaśniej.
— Widzisz — poczęła — uważaj dobrze...
— No... no...
— Mój ojciec chce się po raz drugi ożenić... Z niejaką Verą Gerlicz... Zapewne nigdy o niej nie słyszałeś, ale to niema nic do rzeczy... Ta Vera Gerlicz jest awanturnica, zbrodniarka jeszcze daleko gorsza od najgorszego z twoich kolegów... Gorsza, bo brak jej serca i nie zna litości.
Józek pochłaniał słowa Ryty, choć dobrze jeszcze nie wiedział, dokąd to zmierza. Ona tymczasem mówiła dalej.
— Postawiła mojemu ojcu za warunek przed ślubem, aby zapisał na nią prawie cały majątek... Nasz majątek! Bo matka, która nie żyje, wniosła znaczny posag... Wtedy ja i mój brat pozostalibyśmy z niczem... Brat ma dopiero szesnaście lat i wychowywał się wraz ze mną zagranicą. Kiedy dowiedziałam się o szaleństwach ojca, postanowiłam im przeszkodzić...
— Patrzajcie... — mruknął, poczynając coś nie coś pojmować.
— Przyjechałam przed tygodniem ze Szwajcarji. Początkowo probowałam wytłomaczyć ojcu, że Vera jest zła i przewrotna, że ograbi go z pieniędzy i ucieknie. Toć tak już parokrotnie postąpiła w życiu, pozostawiając nawet trupy na swej drodze...
— Taka ci to, cholera?
— Widzisz! Ale perswazje nie odniosły skutku. Wówczas zdobyłam się na krok stanowczy. Dostawszy się sprytnie do skarbczyka ojca, zabrałam z tamtąd klejnoty, pozostałe po matce, oraz dokumenty, mogące być bardzo niemiłe dla Very...
— Po co ci była druga „robota“? — zauważył, coraz bardziej zaciekawiony.
— Zaraz! Te dokumenty nie znaczyły jednak wiele! Natomiast, doszło do mojej wiadomości, że w schowanku u siebie, przechowuje ona papiery, których treść dla niej jest tak kompromitująca, że gdybym je zdobyła, ojciec musiałby zerwać małżeństwo...
— Acha! — krzyknął — Już se kombinuję!... A nic nie wyszło z roboty...
— Rozumiesz chyba, jaka byłam wściekła... A tu ty zacząłeś zaloty...
— Skąd ja mogłem wyfajnować... Myślałem... wszystkich dziewucha nawala...
— Jeszcze nie koniec! Kiedy uciekłam od was, udałam się do tego pana, u którego pozostawiłam walizkę. Cóż się okazało? Ukradł jej zawartość — klejnoty i papiery — a napchał starych gazet.
— Psi syn...
— Później, jak gdyby nigdy nic, powróciłam do domu, do ojca... Ale tam nawet szkoda czasu na rozmowę... Z głowy mu Very nie wybiję... Zaczął się awanturować o klejnoty i dokumenty... Groził, że mnie zamknie w klasztorze... Skorzystawszy więc z dogodnej pory, znowu się wymknęłam i przybiegłam do was... Teraz wiesz wszystko...
— Wiedzieć, to wiem!... A coś ty zamyśliła?
Oczy dziewczyny zabłysły.
— Chcę się zemścić! — padł ostry okrzyk.
— Odegrać?
— Tak! Na Otockim, na Verze!... Muszę odebrać Otockiemu biżuterję, papiery... Muszę skompromitować Verę... Gdybym odebrała choć te dokumenty, jakie znajdowały się w walizce, już musi się ona ze mną liczyć...
— A ja niby mam być rychtyk, twój pomocnik?
— Jeśli mi dopomożesz, jeśli udzielisz mi pomocy, zrobię, co zechcesz! Zostanę natychmiast twoją kochanką, a gdy odzyskamy rzeczy, ukradzione przez tego łajdaka Otockiego i ojciec pójdzie na ustępstwa, uczciwie podzielę się z tobą... Wierzysz mi?
— Chyba gadasz prawdę...
Słowa te wyrzekł Józek z namysłem. Od dłuższej chwili w jego głowie krzyżowały się różne myśli i różne kombinacje.
Choć mocno wydawała mu się narwaną i nieobliczalną — córka bogacza Stratyńskiego — korzyści, wynikające z podobnej „spółki“ zarysowały się jasno.
Przedtem domyślał się tylko, że musi pochodzić z zamożnej rodziny, obecnie wiedział, kim jest.
Gdyby nawet nie udały się „wyprawy“, gdyby nawet nie zdobyto pieniędzy w taki sposób, w jaki ona to sobie wyobraża — o ile zostanie jego kochanką — prezes Stratyński prędzej, czy później ofiaruje znaczną sumę za milczenie, za zatuszowanie skandalu. Dziwna wprawdzie córka — aleć zawsze córka, jego dziecko i dziedziczka.
Jeśli zeszłym razem chciał wziąść ją siłą, aby przykuć do siebie — teraz pojął, że użycie siły będzie zbyteczne...
Ona pragnie swojem ciałem zapłacić za pomoc, ona zgodzi się na wszystko — przez zemstę...
Przez zemstę!...
Och, niema lepszych psychologów, jak rycerze ulicy, wśród ciągłych walk i niebezpieczeństw wyrośli... Świetnie rozumie... Jakże złośliwie skombinowała wszystko dziewczyna... Toć stary Stratyński umrze ze wstydu i żalu, gdy się dowie, że córka jest kochanką złodzieja i do złodziejskiej przystała bandy...
Cóż jego to obchodzi?
Posiądzie ładną „kobitę“. W przyszłości niedalekiej czeka go okup bogaty. Niema potrzeby „odegrywać“ się nawet za wczorajsze, za zeszpecony policzek. Stratyńska dobrowolnie w jego objęciach — to najlepsza satysfakcja...
— Chcesz ostać się mojom? — raz jeszcze zapytał.
— Tak! — odparła bez namysłu.
— Bez nijakiego krętactwa...
— Nie...
— Coś gadała... toś, jak na spowiedzi gadała?
Oczy dziewczyny zabłysły. Uderzyła się mocno w piersi.
— Przysięgam... Narażasz się dla mnie na różne niebezpieczeństwa, chcę więc, abyś miał całkowite zaufanie... Będę należała do ciebie, aż do całkowitego zwycięstwa!
— A jak skończym „robote“?
— Przypuszczam, pieniądze wystarczą...
Znów w głosie jej zabrzmiała duma — Stratyńskiej.
Józek nie nalegał. Niewiele mu zależało na takiej „pomylonej, kołowatej“ kochance. Stosunek miłosny miał tylko — przypieczętować umowę.
— Myślisz tu się ostać? — rzucił, jakby chcąc dobrze zrozumieć jej plany.
— Nie! — odparła szybko — Wpadłam do was na parę godzin... Powrócę do domu przed świtem... Pozornie zachowam z ojcem jaknajlepszą zgodę, aby uśpić ich czujność... Vera ma się na baczności po ostatnim włamaniu... Dopiero za parę dni wywącham, gdzie ukrywa skarby... Ale natychmiast, jutro pojutrze, zajmiemy się tym łotrem Otockim... Ach, pasy darłabym z podobnego drania...
— Sie zrobi! — mruknął.
Mruknął, niby obojętnie — ale o mało nie podskoczył z radości. Obawiał się w duchu, czy ojciec całkiem nie przepędził zwarjowanej dziewczyny, czy nie wyparł się jej... Lecz, jeśli ona powraca „tamuj“, jeśli z ojcem jest pozornie dobrze — czuje już w kieszeni furę złota... Szczęśliwy los skierował go wtedy chyba nad Wisłę... A Otockiemu „ziobra policzy“... Szczególniej jeśli „chycił“ kosztowną biżuterję...
— Rozbiraj sie! — rzucił krótko.
Dziś nie trzeba było dziewczynie dwa razy powtarzać rozkazu...
Poleciały, rzucane niecierpliwą ręką, w różne kąty izdebki — kapelusik, płaszcz, sukienka...
Znalazła się w objęciach złodzieja...
Tak, ładna i elegancka Ryta przywarła do brudnej, spoconej i obrośniętej piersi apasza...
Och, gdybyż to dojrzał prezes Stratyński... Toż on ludzi na najwyższych społecznych stanowiskach uważał za ledwie godną dla swojej córki partję...
Gdybyż widział ów uścisk splecionych ciał — dobrowolne pohańbienie swego dziecka...
Dziwny, zaiste, przedstawiał się obraz... Ni to obraz namiętności, ni to zimnej, a wyrachowanej rospusty.... Bo nie był to zmysłowy szał — mimo nawet gorących pieszczot — a z obu stron — kupieckie wyrachowanie...
Oj, Ryto! Jakże daleko prowadzi chęć zemsty.
Widocznie podobne refleksje musiały nawiedzić i jej główkę...
Bo gdy nieco później, ubierała się pospiesznie, spoglądając ze źle tajonym wstrętem, na leżącego w łóżku draba — z jej ust wybiegł cichutki, ledwie dosłyszalny szept:
— Więc taką była moja pierwsza noc miłosna!
Smutny, pełen rozpaczy szept... Lecz gdy się popełni czyn szaleńczy, niepowrotny — żałować już jest za późno....








  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak dalszej części zdania.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; w miejsce majątek życie winno być majątek, życie lub majątek życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.