Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otocki poczuł, że wpadł w pułapkę.
— Telefonowała do mnie... w pewnej sprawie...
— Jakiej?
— Nie mogę ci powiedzieć...
— Tajemnica?
— Częściowo jest to tajemnica...
Vera znów przywarła do Otockiego całem ciałem. Ton jej mowy przeszedł z gniewnego w proszący.
— Chcę wiedzieć?
— Pojmij, Vero...
— Żadnych wykrętów... Albo ci zależy na mnie, albo nie zależy... To próba... Cóż to za walizka?...
— Zostawiła u mnie...
— Zostawiła? Poco?
— Et, głupstwo...
Otocki był coraz bardziej zmięszany. Z jednej strony jakiś głos wewnętrzny mówił mu, iż po winien zamilczeć o całej przygodzie przed Verą, gdyż opowiadając wszystko, mimo danego nieznajomej słowa, popełni niedyskrecję... Z drugiej zaś strony... Jeśli udzieli wykrętnej odpowiedzi, zrazi do siebie tę piękną kobietę, której czar zmysłowy, przerwany na chwilę, znów poczynał działać... Zresztą... Pannie Rycie chodziło tylko o to, aby nikt z prześladowców o depozycie się nie dowiedział... Vera w żadnym razie do ich grona zaliczać się nie może... Cóż za nieszczęście tedy się stanie...

A czerwone usta Very, rozchylają się znów tak kusząco... Dreszczem go przejmuje wspomnienie o tamtym pocałunku... Durniem byłby ostatnim poróżnić się z nią w takim momencie.

96