Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz Vera nie poczęła się ubierać.
Jak stała — tylko w cienkiej, jedwabnej koszulce — pospieszyła do sąsiedniego gabinetu... Obok biurka leży sznur od telefonicznego kontaktu, wyjęty przez nią niedawno, aby nikt w miłosnym flircie nie przeszkadzał...
Szybko sznur znalazł się na miejscu. Odzywa się telefonistka, Vera wymienia jakiś numer, a bosa nóżka niecierpliwie uderza o podłogę...
Nareszcie.
— To ty? — rzuca zapytanie, posłyszawszy głos, który pragnęła usłyszeć.
— Ja... Czy udało się?
— Znakomicie...
— Gdzie jesteś?...
— Tam...
— Co mam zrobić?
— Przyślesz chłopca... Musi być najdalej za parę minut... Pośpiech konieczny... Sama otworzę...
— Wszystko przygotowałem... Możesz być spokojna... Zjawi się zaraz...
— Czekam... Dowidzenia...
— Ale... ale...
— Co?
— On, śpi?...
— Oczywiście!...
— Czy...
— Mów prędzej!...
— Czy nie posunęłaś się z nim... za daleko?...
— Przestałbyś nudzić... Niema czasu na żarty!

Powiesiła słuchawkę.

106