Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A główki nie rozsadzały niepokojące troski...
Wsparta o balustradę, łowiła z rozkoszą, pełne czaru swoiste życie rzeki — wtem...
— Szanowanie... — zabrzmiał tuż nad jej uchem głos.
Obok stał młody, dwudziestoparoletni może chłopak, w którego oczach przebijała się bezczelność i zuchwałość.
— Szanowanie... dla hrabini... — powtórzył.
Z pewnym lękiem obrzuciła wzrokiem sylwetkę wysokiego dryblasa — typowego nadwiślańskiego andrusa — ubranego dość porządnie, w lakierach, ale z gołą głową i w rozchełstanej na piersiach koszuli. Trzymał ręce w kieszeniach, uśmiechnięty ni to ironicznie, ni to przyjaźnie.
— Panu właściwie o co chodzi? — zagadnęła dość ostro, podczas gdy mała rączka ścisnęła kurczowo w kieszonce palta rękojeść browninga. W pobliżu niema żywego ducha. A nad Wisełką panują swoje prawa i kto sam się nie obroni, tego nikt nie obroni
Ale andrus nie zdradzał złych zamiarów.
— Cie... cie... — wymamrotał z podziwem — jaka hrabini wyśtafirowana...
— Nie rozumiem...
— Co tu głową kręcić i po próżnicy trajlować...
— Ja głową kręcę?
— Jak pragnę zdrowia! Niby cię, siostro, nie poznałem, chociaż takaś ważna! W tym piasku razem się bawilim...
— Ja? Z panem?

A niby z kim? Nie udawaj, Felka...

41