Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale zapewne jutro się dowiesz, bo nieznajoma zechce opowiedzieć wszystko! A czy nie mówiła przez telefon, gdzie się obecnie znajduje?
— Nie!
Cień lekkiego niezadowolenia przemknął po twarzy Very. Lecz wywiad i tak znakomicie posunął się naprzód. Ten kuferek, o który jej chodzi, znajduje się tuż, trzymała go niedawno w rączce. Otocki nie domyśla się niczego. W jaki sposób może się domyślić, że sprowadziła ją tutaj nie jego osoba, a żółta torebka? Kładzie on ją z powrotem do szafy — i nawet szafy nie zamyka...
Doskonale...
Lecz wynaleźć należy sposób, aby niepostrzeżenie wynieść stąd walizeczkę...
Nie będzie to trudne, gdyż...
Vera miała z góry ułożony plan. Wszystko rozwijało się zgodnie z tym planem — a przypadkowy telefon nieznajomej tylko ułatwiał zadanie.
— Ach, zapomnijmy o tej torebce! — zawołała nagle — Nie gniewasz się za mój kaprys?
— Niezbyt groźne są te kaprysy!
Och, gdyby mógł przewidzieć Otocki, jak drogo będzie go kosztowało zaspokojenie tego „kaprysu“. Również i nasz praszczur Adam, podając Ewie jabłko, nie przeczuwał, że zato go spotka okropna kara.
Tymczasem Vera stawała się znów kuszącą zalotnicą.
— Dobry... kochany... — przytuliła się, obejmując go ciepłem ramieniem za szyję. — Bardzo kochany... Wart jesteś nagrody...

— Nagrody?

101