Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bum... bum... — znów dwa po sobie następujące strzały.
Vera wyskoczyła z łóżka i powoli zbliża się do drzwi. Z ramienia zsunęła się koszulka, odsłaniając pierś, jest prześliczna, podobna do Venus, wychodzącej z morskich fal...
Cóż ją teraz obchodzi uroda?
Ogarnął ją żywioł walki. Nie lęka się z napastnikami spotkania. Pociąga za cyngiel raz po raz — rychło otworzy drzwi...
— Czego, jak głupia stoisz? — brzmi wściekły szept apasza — chcesz kulkę pod ziobra?...
Palce dziewczyny trzymały prawie tyle upragnione dokumenty...
Ale mocna dłoń mężczyzny szarpnęła ją za rękę, pociągając do wyjścia...
— Zaczekaj...
— Chodź, ty psia twoja mać...
Siłą pociągnął do okna... Uniósł do góry — i oboje znaleźli się na zewnątrz.
— Coś zrobił?
— Cicho!... — wyrwał mu się zły syk.
Istotnie na ucieczkę był już najwyższy czas. Vera rozwarła drzwi do saloniku i znów dała dwa wystrzały na oślep.
Otwierano okna górnych pięter. Zewsząd, zbudzone hałasem, wyzierały wystraszone, zaspane twarze. Zdala słychać tupot nóg i przeraźliwe policyjne gwizdki.

— Biegiem... w Aleje!... — krótko rozkazał apasz — skryjem się między drzewka...

120