Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Psia krew! — zaklął cicho i porwał się na nogi.
Pokój wraz z książkami i sprzętami wirował dokoła. Podejść, czy też nie? A może właśnie dobrze, iż w takim momencie nadeszło przypadkowe wybawienie.
Odruchowo pochwycił za słuchawkę.
— Kto mówi? — rzucił nieco jeszcze ochrypłym z podniecenia głosem.
— Ja... — zabrzmiał jakiś niewieści alt na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Ale, kto?
— Nie poznał pan? Ja... Ryta...
— Panna Ryta!... — nie mógł stłumić okrzyku zadziwienia.
— Nie spodziewał się pan? — w odpowiedzi zadźwięczał daleki śmiech — Ta sama... Nieznajoma... Pragnęłam dać znak życia... Telefonuję...
— Ach... rzeczywiście!... — bąkał, nie mogąc rozmawiać swobodnie, skrępowany obecnością Very.
— Jednocześnie raz jeszcze chcę panu podziękować za okazaną mi wówczas dobroć... Mam nadzieję, w najbliższej przyszłości uczynię to osobiście... Sądzę, że moja walizka nie sprawia panu zbyt wiele kłopotu?...
— Walizka? Nie...
— Nikt nie usiłował jej panu odbierać?
— Nie... — skłamał, nie mogąc nadal udzielić szczerej informacji.

— Ale ukrył pan ją dobrze?

94