Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciekawe...
— Począłem ją indagować, ale nic nie chciała powiedzieć, ani kim jest, ani kto ją ściga...
— Może awanturnica?
— Nigdy w życiu! Bezwględnie osóbka z najlepszej rodziny...
— Nadzwyczajne... A jak wygląda?
— Wysoka, blondynka... Niebieskie oczy... Bardzo przystojna....
— Tylko się nie zakochaj...
— Niema obawy...
— I nic więcej się nie dowiedziałeś? Pocóż do ciebie dzwoniła? A walizka?
— Zaraz... Miała ze sobą, skórzaną torbę... Twier dziła, że zawiera ona dokumenty, czy też przedmioty, które prześladowcy pragną jej odebrać nawet za cenę zbrodni.
— Zbrodni?
— Tak! Otóż poprosiłem nieznajomą, aby zechciała u mnie przenocować. Przysięgam, że spędziliśmy czas, jak brat z siostrą... Obiecywała, że nazajutrz wszystko wytłomaczy. Tymczasem nazajutrz zastałem pokój pusty — a na stole kartę, w której prosi, abym jakiś czas przechował tajemniczą walizę i nikomu nie wspominał, że była u mnie. Dziś telefonuje, pragnąc sprawdzić...
— Ach, rozumiem...

— Poczekaj, jeszcze nie koniec! — mówił już teraz szczerze, chcąc jej zdanie posłyszeć o dziwnej przygodzie — po opuszczeniu przez nieznajomą mojego mieszkania, przybyli jacyś dwaj osobnicy, jeden z nich w mundurze przodownika policji. Twierdzili

98