Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty mocny... ty silny... Och, jak... teraz pragnę należeć do ciebie.
Spojrzał zdziwiony. Choć w podobnych chwilach różne czułe słówka słyszał z ust przygodnych bogdanek, nie spodziewał się takiej zmiany w zachowaniu się ofiary.
Zagrała w nim duma zwycięskiego samca...
Zacharczał głosem, stłumionym przez namiętność:
— Uch! Morowa dziewucha!... Fajno się pokochamy...
— Czekaj Józek... czekaj... — mówiła słodko — Uczynisz ze mną co zechcesz... Ale nie tak... brutalnie.... Inaczej...
— No... no...
— Przódy chciałabym cię popieścić, wycałować...
— Czego nie?... Możem sie wycałować...
Trzymając ją zmiażdżoną prawie w żelaznym uścisku i przytłaczając ciężarem swego ciała, jakby umyślnie usuwał nieco głowę. Teraz pochylił się ku niej...
— Daj usta...
Wżarła się w jego wargi... Później pobiegłe ustami wzdłuż jego policzka. Poddawał się chętnie tym objawom czułości dziewczyny, gdy wtem drgnął, wyraz bólu wykrzywił twarz, a z piersi wydarł się nieludzki okrzyk.
— Ścierwo, psia mać...
Puścił ją i porwał się na nogi.

Ze zranionego policzka obficie spływała krew i zwisał wyszarpnięty kawał ciała.

130