Przejdź do zawartości

Żywot i sprawy Pełki/Część trzecia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki
Podtytuł z notat familijnych spisane
Część trzecia
Wydawca Księgarnia T. z o. p.
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia T. z o. p.
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ III.

Dwa dni potrzeba było pracowitym nogom i niemniej żwawemu językowi łowczego, aby odkryć miejsce pobytu pani podczaszyny. Znalazł wreszcie jejmość swą i pierwszy się jej przedstawił, zapowiadając razem Pełkę.
— Nie uciekłyście nam, — rzekł, całując pulchną rączkę — widzisz asińdzka, co to wierna miłość znaczy.
— Pełki tego tom się domyślać mogła, ale co waszmości, tom się nie spodziewała — odezwała się podczaszyna...
— On mnie też „volens nolens“ pociągnął, — dodał łowczy — bo to człek woli żelaznej...
Podczaszyna brwi ściągnęła.
— Daj mi pokój — rzekła — to zbój!
— A kogoż zabił? — spytał Godziemba.
— Mów nie kogo, ale ilu? a skądżeby te jego bogactwa pochodziły, jeśli nie z rozbojów? Gdzież to się kopią takie precjoza i klejnoty, i dostatki tak, aby nikt o tem nie wiedział, i żeby się z tem taić potrzeba. Oczywista rzecz, iż pochodzenie ich nieczyste być musi.
Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy z drugiego pokoiku wyszła blada i smutna nowa księżna, na którą spojrzawszy, stary domu przyjaciel nie miał jej serca szczęścia winszować. Na twarzy też matki, która na swojem postawiła, nie znać było wielkiej radości — raczej jakiś gniew w sobie zamknięty, co się wstydził wybuchnąć. Zdziwienie odmalowało się na licu Jadwigi. Matka spojrzała znacząco na łowczego, ażeby się z tęsknością Pełki nie wygadał...
Serce się staremu ścisnęło. Domyślał się, iż mu może zakaże też Pełce mówić, że ją znalazł, a nie chcąc się ani poddać rozkazowi, ani przekroczyć, wolał uniknąć i co prędzej podczaszynę pożegnać. Wyszedł więc rychło. W domu zastał już Pełkę, ubierającego się jakby w odwiedziny.
— A to dokąd? — zapytał.
— Naprzód do księżny, — westchnął Medard — a potem do króla jmci...
— Wiecież o księżnie?
— Od wczora, — rzekł Pełka — przecież moi ludzie wyszukać ją musieli... i wynaleźli.
Godziemba nie powiedział mu nic o swej bytności i tak się rozstali, a Pełka na zamek jechał. Przybył wszakże w porze, gdy ks. prymas był na radzie u króla i wskazano mu inny dzień na posłuchanie, z czego prawie rad był. Wprost więc wyruszył do podczaszyny i księżny.
Nie wzbroniono mu wstępu, lecz sama tylko matka go przyjęła.
Pełka wszedł poważnie, z twarzą spokojną i nie okazując wielkiego wzruszenia; podczaszyna blada była i drżąca.
— Przybyłem pani podczaszynie i pani ekswojewodzinie winszować, — rzekł, nie siadając i trzymając się z czapką w ręku w środku komnaty — czy jest czego, czy nie, to już nie moja rzecz, a obowiązkiem przyjaciela domu dopełnić, co należy.
— Przyjaciela domu! podchwyciła podczaszyna z przekąsem — bardzom wdzięczna, że się waszmość przyznajesz do tego nazwiska, ale ja w waszmości tylko sąsiada widzę.
— Jak się podoba, — odparł Pełka — ja z siebie sądzę, pani wedle siebie — to pewna, że najlepiej życzę, choć serce boli.
— Skądże ten ból — syknęła jejmość.
— Jeśli go pani się nie domyślasz, pocóżbym o nim prawił? — mówił ciągle spokojnie bardzo Pełka. — Nie byłbym może ośmielił się natrętnie wciskać, gdyby nie było obowiązkiem mym oznajmić też pani, iżbyś się miała na ostrożności, bo wiem, iż już zaszła jedna omyłka.
— Jakaż to? — szyderczo mówiła podczaszyna.
— Co do księcia Prońskiego — ciągnął dalej Pełka. — Prońskich rodzina nic o nim nie wie, dlatego i w sprawie o spadek odsunięto go. Prońskim być może, ba! i podkomorzym cesarskim, ale nie księciem... Dobra śląskie w piaskach i wydmach długami oberowane... a o samym człowieku różnie mówią...
Podczaszyna słuchała, coraz się mocniej rumieniąc.
— Gdyby nie był zięciem moim, powiedziałabym, aby się z waszmością sam za te potwarze rozprawił, — ale go na jatki i waszmości szablę posyłać nie myślę, — więc tylko odpowiem sama wam: że to nasza rzecz, a nie jegomości... Trzymaj sobie o nim, co się podoba, a my też o was będziemy to myśleli, co chcemy...
Warga jej drżała, gdy to mówiła.
— Pani podczaszyno, — zimno odezwał się Pełka — nie pierwszy raz w życiu spotykamy się coraz nieprzyjaźniej — racz mi pani objawić, com przewinił?
Pokora Pełki, zamiast rozbroić, do najwyższego gniewu przywiodła panią Pociejową.
— Waszmość jak kleszcz wpiłeś się w nasz dom ze swoją przyjaźnią nieproszoną i niedziękowaną. Nie chcemy z wami nic mieć wspólnego, ani nawet znajomości... Idź waszmość swoją drogą.
— Pójdę niezawodnie, — odezwał się Pełka — ale mi pani nie możesz zabronić szacunek i afekt dla pani ekswojewodziny zachować w sercu...
To mówiąc, skłonił się poważnie i odchodził, gdy z drugiego pokoju weszła powoli dziwnie zmieniona Jadwiga. Pełka na widok jej się wstrzymał, nie patrzał już wcale na podczaszynę, która wzrokiem go zdawała się chcieć wyganiać; przeszedł bokiem i z litością, jakby dla ofiary, postąpił ku młodej pani, witając ją czule. Tem zuchwalstwem poruszona matka, sama nie wiedząc co począć, zwróciła się doń plecami, jakby w pomoc z drugiej izby wołać kogo chciała. Lecz na szczęście księcia tam i nikogo nie było.
Medard podszedł ku Jadwidze.
— Przyszedłem pani winszować i życzyć — rzekł, zmuszając się do uśmiechu.
Jadwiga podniosła oczy pełne wyrazu i smutny uśmieszek przebiegł po jej ustach; podniosła rękę, jakby mu ją podać chciała, wtem matka odwróciła się i spostrzegła to, i gwałtownie pochwyciwszy córkę za rękę, cała zaperzona, gniewna, drugą wskazała drzwi.
— Dosyć tego! idź mi waszmość natychmiast i nie pokazuj się więcej! kwitujemy go ze znajomości, z przyjaźni i z odwiedzin...
To mówiąc, ciągnęła córkę za sobą.
Pełka z litością się uśmiechając, stał i patrzał, spokojność jego do reszty wzburzyła rozgniewaną matkę.
— Pani, — odezwał się do Jadwigi — widzisz i słyszysz, jak jestem sponiewierany, choć zaprawdę na to nie zasłużyłem... Nie sądź jednak, żebym wziął to do serca... Proszę nie zapominać, żem przysiągł na niem nosić jej barwę, a w niem pamięć o was... i gdybyś pani kiedy pomocy, dłoni, opieki potrzebowała — racz się o nią udać do mnie... Choćby z drugiego końca świata, przybędę...
Spojrzeli tylko na siebie, Jadwiga opierała się jeszcze, matka, silniejsza, pociągnęła ją już gwałtem i obie znikły za zatrzaskającemi się drzwiami.
W chwili, gdy miał Pełka wychodzić i zmierzał do progu, ukazał się na nim nieznajomy mu z osoby książę Proński. Domyślił się tego Pełka łatwo z opisów, a on też musiał odgadnąć w nim nieprzyjaciela, bo się oczyma zaiskrzonemi zmierzyli, obaj stając przeciwko sobie.
Podczaszyna, która czy sądziła, słysząc drzwi odmykające się, że Pełka wyszedł, czy domyśliła się powrotu księcia, wbiegła, rzuciwszy Jadwigę, do pierwszej izby.
Medard, obróciwszy się, spostrzegł ją i miał tyle zimnej krwi jeszcze, że się odezwał:
— Może pani podczaszyna zechce mnie księciu przedstawić, abyśmy, gdy się zdarzy gdzie w świecie spotkać, obcymi sobie nie byli.
Tego już było zanadto, zapomniała się podczaszyna.
— Tak! należy, abym waćpana przedstawiła księciu, — zawołała trzęsącym się głosem — jest to sąsiad nasz, pan Medard Pełka, o którym mu podobno wspominałam — który nas raczy ścigać i prześladować, i swojemi afektami pokoju nam nie daje... Czasu wojny, szczęściem, znikł był nam z oczu na lat kilka i zjawił się, chwaląc nie wiedzieć jak nabytemi bogactwy... a dziś przybył nas łaskawie ostrzec, że książę jesteś może Prońskim, ale pewno nie żadnym księciem, i że dobra śląskie trzech szelągów złamanych nie są warte.
Mówiła tak prędko, iż pochwycony nagle tem położeniem niespodzianem, książę stanął jak wryty... Był to człowiek wytrawny, zimny, dworską służbą do hamowania się znać przyuczony, polityk wielki.
Pobladł, słuchając i zdając się namyślać, co odpowie. Oczyma zmierzył raz i drugi Pełkę, który też ruszać się nie myślał.
— Nie wiem skąd waszmość — odezwał się wkońcu, zwolna cedząc słowa, jakby je ważył — wiedzieć możesz o mojem księstwie i o wartości dóbr śląskich?
— Panie podkomorzy cesarski, — odparł Pełka — bo tego tytułu mu nie odmawiam: nie ja mu zaszczytu księstwa przeczę, ale własna jego rodzina. Co się tyczy dóbr, kto bywał po świecie, ten zawadzić mógł o Zielony Gród i o Kamień...
Proński spojrzał nań, długo wlepiając oczy — ruszył ramionami i odstąpił ode drzwi, jakby mu drogi do wyjścia nie chciał dłużej tamować.
— Honoru to mojego nie dotyka! — odezwał się podkomorzy — wolny sąd każdemu. Kłaniam uniżenie.
Pełka, który sądził, że się to gorzej skończy, skłonił się spokojnie i odszedł do progu, gdy za jego plecami odgrywała się niema scena między podczaszyną a zięciem... Popatrzała nań pogardliwie, szydersko i powróciła krokiem szybkim do córki...
Pan Medard szedł wolno, sądząc, że go dogoni pan podkomorzy cesarski, lecz miał czas i konia dosiąść, i wyjechać z podwórza, nie śpiesząc, a nikogo nie ujrzał za sobą. Tak się skończyły te odwiedziny, które groźnemi być obiecywały.
Smutny powrócił do domu pan Medard, rozmyślając, co dalej pocznie, bo mu tylko jeden obraz Jadwigi stał na myśli. Postanowił zostać w Warszawie, dopókiby ona tam była, a może i dłużej, bo mu już w Gołczwi i okolicy nie smakowało.
Znać w tej długiej wędrówce, z którą się taił i o niej nic nikomu mówić nie chciał, nawykł do czynniejszego życia; gwar więc miejski potrzebny mu był do niego, a cisza wsi nie smakowała.
Znalazło się też w okolicy, z powodu sejmu, znajomych i powinowatych, z wojska towarzyszów i różnych starych jeszcze ze szkolnych ław braci a druhów poddostatkiem, a tegoż dnia wieczorem zjawił się i Wacek Rożański.
Od owego pamiętnego rozstania nie widzieli się wcale, ani wiedzieli o sobie; najprzód więc wielkiem sercem padli w objęcia jak przyjaciele, których rozłąka przywiązania pomnożyła, nie ujęła.
— Wacku serdeczny! a skądże mi cię Bóg dał! — zawołał Medard.
— Pełko miły, jam cię opłakał! Szczęśliwa godzina, gdym cię żywym i zdrowym mógł ujrzeć...
Ściskali się tedy jak rodzeni, a Godziemba przytomny czuł, że tu się już bez kubków nie obejdzie, i ślinę połykał.
Ledwie na ławie posiadali, sypnęły się pytania...
— Gdzieżeś bywał? — rzekł Wacek.
— Trzymaj, że na tamtym świecie — śmiejąc się, zawołał Medard. — Nikomu o tem nie mówię, a są przyczyny ważne, dlaczego tak czynię — nie pytaj więc o to, co się dziś ze mnie nawet dla ciebie dobyć nie może. Niech ci będzie dosyć na tem, że mnie zdrowym i całym widzisz. — Cóż z tobą? ożeniłeś się?
— A jakże! — westchnął Wacek — pięć już lat temu jak do ołtarza szedłem, dwóch synków dała mi moja Julka... Widziałeś ją?
— A jakże, choć krótko! owego wieczora ze Szwedami! — zaśmiał się Medard — i pamiętam ją doskonale.
A no, terazbyś nie poznał, bo mi jeszcze wypiękniała, i owa nieśmiała, rumieniąca się dziewczynina tak mnie za czuprynę trzyma...
Zatulił usta kułakiem.
— No — a ty?
— Jam wolny dotąd jak ptak, — westchnął Medard — a raczej skuty niewolnik, bom o pierwszej, którą umiłowałem, zapomnieć nie mógł nawet naówczas, gdy o całym sobie zapomniałem... Wojewoda, mąż jejmości, zmarł — śpieszyłem na głowę, by w czas przybyć, a że mi się sporo grosza przez te lata uciułać dało... myślałem, że matkę skruszę... A no, gdy komu nienawiść i zemstę poprzysięże kobieta, nigdy nie przebaczy. Wydarto mi ją znowu! wydarto mimo jej woli!
Pełka spuścił oczy i podparł się na ręku...
— Toż mi cię żal szczery! — odezwał się Wacek — ale też bracie mój, — dodał — nie godzi się ani przeciw wodzie płynąć, ani przeciwko losom się opierać, a życia krótkiego święcić... Było sobie twarzyczki poszukać, a posiedzieć, a przystać, a zasmakować, tamtejbyś zapomniał i byłbyś szczęśliwy!
— Nigdy, — odrzekł Pełka — naturę mam upartą, za nią pokutuję.... ale mnie nie przerobi już nikt... Rad jestem, żeś ty szczęśliwy.
— W domu! jak w raju, — mówił Wacek — ale poza nim gospodarka! Bieda... a łanowe, a podatek, a staje, a nieurodzaj, a posucha, gradobicie... woda... a chłopiska zdradliwe... pokoju mało, kłopotu wiele.
— Gdzież go niema! — odezwał się Medard, widząc, że niosą kubki i wino — zabijmyż troski winem i siadaj, rozgość się jak w domu... boś u mnie.
— Słyszę, toś i dwór sobie kupił! — mówił Wacek — szczęśliwy człecze.
— I Gołczwięm odebrał, — rzekł Pełka — i ziemi do niej szmat cudzej przybędzie, bo mnie na groszu Bóg błogosławił — ale co mi po tem! wolałbym ja inne błogosławieństwo...
Trącili się kubkami, do których i łowczy przystąpił.
— Przecież z podczaszyną poszło dobrze? — spytał ciekawy.
— Tak, dobrze, — uśmiechając się, odezwał się Pełka — że mnie za drzwi forowano, a na progu omal podkomorzy nie pokąsał.
Łowczy się po twarzy uderzył, bo miał zwyczaj taki, Wacek ciekawie rozglądał się po domu i rozłożonych bogactwach...
— Po pańsku u waszeci! — zawołał — co się zowie... Dobrze ci posłużyła podróż...
Medard nic nie odpowiedział. Poszli tedy razem po izbach, gdzie zaraz szkatułę bursztynem i kością słoniową sadzoną, misterną wielce ofiarował na znak drużby Wackowi, a gdy przyszli do sypialni, gdzie oręż był rozwieszony, i samych szabel z garniturami ze dwadzieścia wisiało w pochwach bogatych, dodał do niej i piękną szablę, przyczem łowczy, który się bardzo dziwował karabeli jednej, dostał ją na swój dział, bo go też z próżnemi rękami odprawić przy obdarzonym nie wypadało.
Obszedłszy cały dwór i nadziwowawszy się różnym osobliwościom, poszli do stajni. Tu też było się czem lubować, bo koni stało do trzydziestu tak dobranych, że między niemi i jednego nie zobaczyłbyś, coby nad kilkaset nie był wart złotych. Osobno pańskie wierzchowce pod dekami szytemi, osobno woźniki grube, dorodne, silne, a dobrane po cztery i po sześć jak bracia rodzeni. Zatem szły niemniej godne widzenia przybory stajenne też pańskie, bo do każdego wierzchowca był rząd i siedzenie dwojakie, na dzień powszedni takie, żeby drugiemu i od święta uszło, i od parady, któremu się było tylko dziwować, bo i to, z czego je robiono, i robota sama równo drogie były. Sam Pełka miał oprócz tego dla własnego wyboru dywdyków i rzędów kilka, i czubów dla koni swych i wszelkiego rynsztunku wielki zapas, tak że mógł, gdy chciał wystąpić z tatarska, z węgierska, z turecka, i po niemiecku, i po flamsku, i jak mu się żywnie podobało. Do tego kołczanów w łubach szytych bogato coniemiara było i skrzydeł husarskich...
Jedna kolebka pozłocista i kotcze całe, najprzedniejszemi skórami kryte, a aksamitami wybijane, stały też pod dachem. Czemu wszystkiemu Wacek się dziwił i radował, bo miał duszę poczciwą a wcale niezazdrosną — ciekawość go tylko zdejmowała coraz gorętsza nad tem, jak Pełka do tego wszystkiego przyszedł i gdzie to mógł zdobyć.
Z samych tych bogactw wcale domyślać się nic nie było można, bo były różnego pochodzenia i, jak pospolicie naówczas w Polsce, z całego snadź świata poprzywożone, ze Wschodu i z Zachodu.
Służba zaś Pełki cała nowa, oprócz jednego Gabryka, który z nim powrócił tak ogorzały, jako i sam pan, a jeszcze więcej milczący — nie wiedziała o niczem.
Gdy tak wszystko obeszli, a napowrót przy dzbanie siedzieli — począł Wacek zręcznie zachodzić ze skrzydła, jakby się co nieznacznie o losach i przygodach Pełki dowiedział — ten jednak miał się dobrze na ostrożności, i choć obaj, pijąc, się podweselili, a łowczy pił tak, iż podczaszynę klął, Medard się nie wydał z niczem.
Ani Rożański, ani Godziemba nie dobyli z niego słowa, z któregoby cokolwiek wysnuć mogli — a że nie było nigdy w naturze polskiej do zbytku się taić, dziwiło to ich, — nareszcie i wszystkich zarówno... bo do dworku Pełki niejeden zaglądał.
Skończyło się też na tem, na czem zwykle ludzie kończą, gdy zagadkę mają przed sobą: poczęto ją rozwiązywać z najgorszego końca.
— Mówcie, co chcecie, — szeptał nazajutrz Godziemba między swoimi — gdy się człowiek tak tai, że pary z siebie nie puszcza, już tam na dnie męty jakieś być muszą. Gdyby w kraju był, toćby go przecież ktoś kędyś spotkał, więc oczywista rzecz, włóczył się zagranicą...
Było tego wieczora szlachty dosyć przy winie, gdy tak rozmawiał łowczy — szczególnie Chełmian, Lubelczyków, Podlasiaków i z sąsiedniej Rusi.
— Żeby go nikt nigdzie nie spotkał, — odezwał się Mierzwiński niejaki, który służył wojskowo pod Potockim — tego nie powiem. Opowiadał mi Żabicki, iż lat temu ośm zjechał się z nim na Ukrainie, gdzie podówczas Pełka też żołnierką się bawił.
— Pełka! — odparł Godziemba — i ja też niejednegom Pełkę spotykał, bo ich po województwach dosyć, lecz czy ten sam, to wielkie pytanie. Na Rusi, w Lubelskiem, na Mazurach, w Sandomierskiem, w Krakowskiem Pełków się snuje dość — młodego mógł spotkać, a nie tego.
— Czemuż właśnie nie tego, gdy go opisuje podobnie? — zarzucił Mierzwiński.
Wszczął się spór, podniósł głos Żołudek, który był postarzał i utył ogromnie, że dla brzucha ledwie chodził i tem swe nazwisko usprawiedliwiał, dowodząc, iż fama niosła, jakoby Pełka przez Szwedów w niewolę wzięty był i w niej trzymany, że potem w niemieckiem wojsku służył, u księcia jakiegoś w łaski wpadł i obdarzony przez niego powrócił, po śmierci dobrodzieja...
Zaprzeczał znowu temu Parafianowicz Rusin, bo ten słyszał za najpewniejszą rzecz, iż w cesarskim wojsku był i w jakiemś oblężeniu miasta na skarb wpadł, który mu się prawem łupu dostał. Mówili inni, że w Siczy kozackiej się ukrywał i z Zaporożcami na miasta tureckie chodząc z czajkami, stamtąd owe bogactwa przyniósł.
A Grabiński na ostatku przysięgać był gotów, że z Węgier dostatki te przywiózł i że go widziano, gdy z wozami ładownemi od Bardjowa ciągnął na Spisz i Kraków do domu...
W rzeczy jednak samej były to powiastki ukute z tego, że czego się jeden domyślał, to drugi zasłyszawszy, już na pewne podawał. Bądź co bądź, jak to u nas bywało, że tajemnica nikomu na zdrowie nie wychodziła, choć ciekawi byli wszyscy tego Pełki i jego fortuny, choć doń chodzili jak na odpust konie i siodła oglądać, i wino wypijać, wszyscy się odwracali od człowieka, którego przeszłość była pokryta jakąś zasłoną, — kłaniano mu się zdaleka, zasiadano go słuchać, a w poufałość nie wchodził nikt — jakby się osmolić lękał.
Jeśli kogo to bolało, najwięcej pono Wacka Rożańskiego, który od innych więcej nie wiedział, ale kochał Pełkę i wierzył, że niczem się niepoczciwem skalać nie mógł. Uczęszczał on codzień do dworku przyjaciela, a wkońcu na dłuższy pobyt dając się namówić, przeniósł do niego. Siadywali po całych dniach, rozmawiając o przeszłości lub grając w warcaby; bywało i tęskno, że Rożański chciał więcej ludzi przywabić — odsuwali mu się i wymykali, albo przyczyny nie mówiąc, lub dając do zrozumienia, że im coś w tym człowieku śmierdziało. Parę razy ująwszy się za przyjaciela, Rożański do szabli się musiał brać; markotno mu to wkońcu było.
Jednego tedy wieczora postanowił się rozmówić we cztery oczy.
Odstawiwszy więc warcabnicę — co miał na sercu, wyspowiadał szczerze, kończąc:
— Wierzaj mi, Medardzie miły — najgorsza to rachuba chcieć się ciemnością oblekać — ludzie za to samo potępiają.
— A mnie to co szkodzi? — odezwał się Pełka obojętnie — niech sobie mówią, co chcą! Kto mi ufa a żyje ze mną, temum tem więcej wdzięczen; kto nieżyczliwy, ten choćby co posłyszał, za baśń weźmie i też będzie prawił co i przedtem. Niema więc nic do czynienia, tylko tem sobie krwi nie psuć i dać im pokój. Gdy przyjdzie czas, to się wszystko wyjaśni.
— A kiedyż czas ten przyjdzie? — spytał Wacek.
— Albo ja wiem! — ruszywszy ramionami, rzekł Pełka. — Jużciż, gdyby mi się godziło mówić, tobiebym zwierzył moje przygody — a no — nie pora!
Zaciął się tak na tem, że go już Rożański ruszyć dalej nie mógł, a że przeprzeć postanowił, jął mu tedy dowodzić, że i on wkońcu, za innymi idąc, porzucić go będzie musiał, gdyż widział w tem słuszność, że ludzie jasno w przeszłości przeglądać się chcieli.
— Słuchaj, Wacek — rzekł Medard, — wolno ci czynić, co zechcesz. Opuścisz mnie, to cię ze łzami uściskam i przebaczę tę krzywdę — a no, mnie groźba żadna nie zmusi do postąpienia przeciwko myśli własnej. Wola twa...
Wackowi go się żal zrobiło — dał pokój, ale ciekawość urosła jeszcze.
Gdzie się kolwiek pokazał Pełka z końmi i ludźmi, oczy wszystkich na siebie obracał. Mężczyźni jeszcze nie tyle może byli ciekawi i natrętni, ile kobiety. Dla tych historja Pełki i podczaszanki była taką ponętą, iż gdy przez miasto jechał, okna wszystkie pełne były i pokazywano go sobie palcami.
On zaś na żadną kobietę ani spojrzał, co najwięcej pono Wacka dziwiło, bo ten, choć żonę kochał, oczyma się bałamucić był gotów zawsze i słówkami igrać.
Nierychło po przybyciu do Warszawy przypomniał sobie Pełka spotkanie na gościńcu z Wiśniowieckimi i zaprosiny księżny wdowy... Namówiwszy więc Wacka z sobą dla komitywy, wybrali się obaj w odwiedziny. Ale tu już występu żadnego i parady nie było, aby szlachetnemu ubóstwu wielkiego rodu nie urągać. Wziął Medard i najmniej pokaźnego konia i najpospolitsze siedzenie, i rząd rzemienny, i służby niewiele, a sam się czarno odział, od kity nawet spięcie odjąwszy.
Księżna hetmanowa zajmowała dworek mały z wielkiem podwórzem na przedmieściu ówczesnem... Został on z prastarych czasów jeszcze, choć nigdy za rezydencję nie służył, a na chwilowy pobyt ledwie starczył. Dziś i tego pobożnej pani dosyć było, bo się tu mało kto zjawił, chyba z krewnych a koligatów.
Dwór, choć niepokaźny z pozoru, we wnętrzu był pańskim i wspaniałym pamiątkami przeszłości. Zostało z niej aż nadto do przybrania ścian i komnat, które słudzy, przywiązani może nad wolę swej pani przyozdobili. Sprzęt wszystek zdradzał magnata... i tu już niełatwoby się kto ubóstwa domyślił. Wszystkie ściany wybite adamaszkami i skórami złoconemi, podłogi kobiercami perskiemi, a sprzętu wspaniałego więcej było, niż go mały dom mógł strzymać. Więc od sieni począwszy, rozlegały się szafy z zamorskiego drzewa rzeźbione, sadzone i stoły z marmuru i mozaik, i obrazy, i kredensa jeszcze sreber pełne, ale więcej gliny i cyny, której na wojsko sprzedawać nie było można.
Podniosła się nieco, witając gości, hetmanowa, a choć im wskazała miejsce, przez poszanowanie usiąść nie chcieli. Księcia Michała nie było, gdyż przy królu się znajdował. Już naówczas, mimo zaklęć i próśb, abdykacja królewska była postanowiona i losy kraju przyszłe niepokoiły wszystkich. Jedna hetmanowa z rezygnacją chrześcijanki patrzała w przyszłość.
A gdy rozmowa się poczęła o tem, rzekła:
— Już od śmierci królowej jmci spodziewać się tego należało; z nią Kazimierzowi największa siła, najzdrowsza rada, najjaśniejszy rozum i najtęższe serce ubyło. Dodajcie żal i znękanie, jakże to brzemię miał dźwigać?
— Prawda to — odezwał się Wacek — aliści dla kraju i srom, i niepewność wielka, co mu losy zdarzą; król doświadczenie miał, kraj znał i na sercach mu nie zbywało — a któż wie, co spotka nowego?...
Na tę rozmowę wszedł powracający z zamku z wesołą twarzą książę Michał i przypadł zaraz do kolan matki, która go czule za głowę uścisnęła. A znać było z oczu jej, iż tych u króla odwiedzin ciekawa była i niecierpliwa skutku się dowiedzieć. Na bladej twarzy jej odmalował się niepokój, wstrzymała rękę syna, patrząc mu w oczy. Zawahał się nieco młody pan, ale prędko przemógł jakiś wstyd i odezwał się głośno:
Wielce mi był miłościwy król jegomość — anim potrzebował mu się przypominać, bo zobaczywszy mnie i rękę swą pańską do pocałowania dając, odezwał się: „Tak mi jest miła pamięć królowej jejmości, iżbym rad, co było żywej wolą, po zgonie spełnił. Wiem, że wam dawała pensję z własnej szkatuły, więc póki królem jeszcze jestem, zapłacę i ja, uważając to za dług święty.“
Gdy domawiał tych wyrazów z widoczną radością, księżna podniosła oczy, w których się łza kręciła.
— Niechże mu Bóg zapłaci za jego serce królewskie dla dziecięcia Jeremiego i pamięć woli nieboszczki. Bogdaj mu wygnanie, na które się skazał, lekkiem było i ziemia obca gościnną, i lata ostatnie spokojem, którego nie zaznał na tronie...
Tak ze szczerością wielką spowiadali się z ubóstwa swego matka i syn... a snadź niewielki ów dar przychodził w porę do domu ogołoconego, bo książę zaraz dodał, iż się do podskarbiego królewskiego udawał i że mu nazajutrz wypłacić przyobiecano.
Zwrócił się zatem z uprzejmością wielką do Pełki, pytając go, co czynił? Na co, odpowiadając, przyjaciela przedstawił mu Medard i względom polecił.
Wesoło dosyć rozmawiając, poznawali się bliżej z księciem Michałem, który jedną tylko zbytnią nieśmiałością grzeszył, zresztą umiejąc się podobać wszystkim... bo w nim dobroć i chętne serce czuć było. Lecz w synu Jeremiego nie było odwagi ojca, snadź w młodości nieszczęście i troski go złamały i nauczyły pokory... Wśród obcych też żyjąc, nabrał obyczaju nieswojskiego, układnym będąc do zbytku... Grzecznością swą ziębił, choćby się doń radzi ludzie zbliżali.
Chwilę jeszcze na rozmowie tej zabawiwszy, Pełka z Rożańskim pożegnali hetmanową i księcia, który ich do ganku przeprowadził. Kazano konie podać z ulicy na podwórze, a gdy Pełka swojego miał dosiadać, spojrzał nań książę Michał...
— Dzięki królowi jmci, — rzekł — i ja też dawno pożądanego pod siodło konia dostanę, bom, z czem się nie taję, i jednego dobrego nie miał...
— A cóż się ze stadami książęcemi stało? — zapytał Rożański.
— Poszły jedne pod żołnierzy i padły razem z nimi, drugie popędzono za rubieże nasze! — wzdychając, rzekł ks. Michał. — Już ojciec nieboszczyk opłakiwał ich stratę, mnie się i widzieć ich nie dostało...
Gdy się rozstali, westchnął Pełka.
— Nie wstydże to Rzeczypospolitej — rzekł — dać synowi takiego ojca zostać bez konia i dworu, bez ziemi prawie i sługi?
— I Rzeczpospolita też straciła ziemię i sługi! — rzekł Rożański — a syn jakże do ojca niepodobny! Niemca z niego zrobili nieśmiałego i grzecznego, snadź aby mógł ocaleć w pokoju — bo ten zda się do wojny niezdatny!
— Może się choć późno odezwie krew... — dodał Pełka.
Smutny widok żałobnego dworku hetmanowej długo im stał w oczach.
Wstrzymywał, jak mógł, przyjaciela Medard, aby mu w stolicy towarzyszem był, lecz w końcu i Godziemba za podczaszyną gdzieś wyciągnął, i książę Proński, żonę zabrawszy, znikł gdzieś, pociągnąwszy ku Śląsku i Rożański zaczął się do swojej Julki wybierać pilno.
Przyszło, pożegnawszy go, pozostać Pełce samemu prawie, bo się do niego mimo zaprosin nikt nie garnął... W tem osamotnieniu ledwie nie jeden ks. Michał mu został, do którego czasem mógł pójść i godzinę przebyć na rozmowie... Resztę czasu spędził albo przy książce, której niebardzo lubił, w stajni z końmi i wiernym Gabrykiem, albo na przechadzce samotnej. Ale mu się na gorszą samotność do Gołczwi nie chciało. Prędzej już mógł się spodziewać zobaczyć tu jakim trafem księżnę, niż na wsi, a był tego przekonania, iż ona, tam spróbowawszy cesarskiego dworu, nie wytrzyma i albo z mężem, lub sama do Polski powróci... Myślał, że może potrzebować będzie jego pomocy i opieki, którą jej przyrzekł, naostatek — sam dobrze nie wiedział, dlaczego w stolicy został... Jakiś instynkt raczej, niż rachuba tu go trzymała; a choć ludzie od niego stronili, niewiele zważał na to.






Pełka był pierwszym, który srebra swe zniósł i pod stopy nowoobranego króla, Michała Wiśniowieckiego, rzucił...
Tajemnica, która te lata życia Pełki otaczała, uśpiona była przez to, że on sam mało się w świecie pokazywał... Teraz zażądał u dworu się stawić i między ludzi znowu wnijść.
W tych myślach, widząc się z Godziembą trzeciego dnia po elekcji, odezwał się doń:
— Widziałeś się, panie łowczy, z boginią swoją?
Łowczy westchnął.
— Właśniem o niej mówić miał — rzekł, — Boginią nie jest, chociaż, prawdę powiedziawszy, Endymjon wysiwiał, a bóstwo strasznie utyło... I to jest dziwna rzecz, iż ta kobieta, mimo tylu trosk i takiej ruchawości, zamiast wychudnąć, jeszcze ciała nabiera...
Rozśmiał się Pełka.
— Snadź te troski niebardzo jej dogryzają; — odpowiedział — nie jest ona ani dla waszmości czuła, ani dla córki, ani dla nikogo na świecie, oprócz siebie samej.
— Licha tam! — szepnął łowczy — przecieżem ją widział łzy lejącą...
— Kiedy?
— Nie dalej, niż pozawczoraj...
— Cóż to? czy faworyt piesek zdechł? czy papuga?
— Nie żartuj waszmość, — odezwał się Godziemba, wzdychając — abyś tego nie żałował.
— Cóż to tam było? — bystro spoglądając, mówił Pełka — czy tajemnica?
— Nie proszono mnie o nią, — zaczął Godziemba — pono tam z tem małżeństwem coś niedobrze...
— Mówże waszmość? przyszły wieści jakieś?
Godziemba się zająknął... potarł czoło, nie wiedząc, czy ma zmilczeć, czy mówić dalej: ale Pełka go naglił i już na pół słowie zatrzymać się nie było podobna.
— Nie zdradź mię tylko waszmość, iż ode mnie to wiesz, to już opowiem wszystko... — odezwał się łowczy. — Niedawno się pobrali, a już bardzo tam źle... Z listu księżny widać, iż z mężem się poróżniła. Powiózł ją wprost, jak sobie życzyła, na dwór cesarski... Siła tam zawsze ludzi i kawalerów dostojnych, i książąt, i grafów imperji... Co dziwnego, że się młodej kobiecinie chciało ludziom podobać? Mimo swych lat dwudziestu kilku, zawsze to dziecko jeszcze. Może się i potrzpiotała, a pewnie tam tak dalece nic złego nie było, przecież się to staremu nie podobało...
— I cóż? — zawołał Pełka, drżąc z niepokoju i niecierpliwości — i cóż?
— Dysymulował podobno, aż wreszcie — kończył Godziemba — namówił jejmość na podróż do Śląska... Pojechali tedy zwiedzać owe zamki sławne... Książę ją tam zawiózł... sam prysnął, a ją nieboraczkę pod strażą pono w jednym z tych zamków osadził...
Pełka załamał ręce, brew mu się ściągnęła.
— Zabićby tego łajdaka! — krzyknął w pierwszym wybuchu gniewu. — Jakto! żeby on śmiał? To nie może być!
— Z wielkim strachem, bo jej i pisać nie wolno, przekupiwszy ludzi, księżna, do matki dając znać, o sobie napisała...
Z jej listu więc najpewniejsza wiadomość. Prońskiego od dwóch miesięcy niema, a ona tam sama z dwojgiem sług pod strażą niemal trzymana, łzy leje...
Pełka słuchał, wsparty o stół, nie dając już wcale poznać po sobie, jakby go ta wiadomość obchodziła. Pomyślał długo, nim usta otworzył.
— Powiedzcież choć wy podczaszynie, — odezwał się wkońcu — że niczyją to winą, tylko jej własną, że ona ten los córce zgotowała... że płakać nie powinna, bo tego chciała... bo to jej sprawa, tej kobiety...
— Nie mów waszmość nic na nią — przerwał Godziemba. — Boginią moją jest, nie mogę słuchać... A! coprawda, to nie grzech — powinnaby sama jechać, córkę z tych rąk wyzwolić — i nie ma odwagi. Powiada, iż się lęka, aby i jej więzienie podobne nie spotkało, gdy się książę ulęknie rozgłosu...
— Cóż myśli? — zapytał Pełka.
— A no, płacze... Po kobiecemu, „ultimum refugium lacrimae“....
Śniadali potem milczący, bo Pełkę jakby kto przybił, mówić nie mógł, czoło tarł, wąsy targał, wzdychał, wstawał, chodził, rozmyślał i jak łowczy o co zagadnął, odpowiedzi innej otrzymać nie mógł, tylko: „Coś waszmość mówił? nie słyszałem.“
Jakoż myśli własnych słuchał tylko cały czas i łowczy, widząc, że już tu niema co robić, wkońcu go pożegnał.
Chodził jeszcze po dworku Pełka do południa, a gdy do stołu dano, nie jadłszy wstał — i chodził znowu do nocy i nie położył się spać do późna, a Gabryk przedrzemał krótką czerwcową noc do świtu, czekając na zawołanie.
Dniało już, gdy się Medard rozebrał i legł, a w parę godzin wstał i na Gabryka zawołał:
— W drogę jedziemy! — rzekł krótko — sposobić się...
— Do Gołczwi? — zapytał Gabryk, ziewając.
— Nie, — odparł Pełka — ale koni powodnych dwa, troki dobre, i broń jak najlepsza...
— Jużciż nie na wojnę, bo o niej nie słychać?
— Tak jak na wojnę, — krótko rzekł Pełka — dziś musi być gotowo pod noc. Dni gorące... Nocą dla koni iść zdrowiej — wyruszymy z północy...
Wiedział Gabryk, że się wiele więcej nie dowie i zamilczał... Z południa pojechał Pełka na zamek...
Król naówczas, choć jak w oblężeniu trzymany, wszystkich przyjmował, dano i jemu posłuchanie... Czekało nań różnej szlachty i panów dosyć — wyszedł młody król nieśmiało, kłaniając się i unikając ręki dawać do pocałowania. Wystrojony po niemiecku, w peruce ogromnej, którą dla mody nosić musiał, wydał się Pełce zmienionym bardzo, zbladłym jeszcze i zmęczonym. Uśmiechem go powitał i podszedł zaraz ku niemu.
— Dlaczegom ja waszmości jeszcze dotąd nie widział? — rzekł — podziękować mu chciałem... Mówiła mi matka, coś dla niej uczynił; znalazłem imię wasze na spisie tych, co mnie obdarzyli. Król Michał za księcia Wiśniowieckiego dług by rad zapłacił.
— N. Panie, — odezwał się Pełka — dług dawno zapłacony łaskawem dla mnie sercem w. k. mości, zapłacony z nawiązką.
I skłonił się.
— Przyszedłem tylko dziś pożegnać w. k. mość, na dłuższy czas potrzebując się stąd oddalić — i prosić pana miłościwego o zachowanie mi w sercu jego łaski i życzliwości.
— Tych waszmość pewien być możesz, — odezwał się król — lecz cóż za podróż mnie was pozbawia?
— Pilna i w takiej sprawie, iż o niej mówić nie mogę — dodał Pełka, wzdychając.
— Na długo?
— Ani tego wiem — rzekł Medard.
— Niechże Bóg szczęści — po chwili milczenia odezwał się król, zdejmując z palca pierścień. — Uczyń mi to waszmość, abyś ode mnie choć tę małą przyjął pamiątkę. Pochodzi ona od ojca mojego, była rodzinną pamiątką, lecz jest wolą mej matki i moją, ażeby się ona waszmości na znak mej wdzięczności dostała. Byłeś mi przyjacielem, gdym innych nie miał; dziś mi ich dosyć korona przyprowadziła, a wszyscy mniej są drodzy od was... boście do mnie nie na fortuny kole przyjechali.
Pełka ucałował rękę królewską. Rozmowa przerwać się musiała, bo tuż nadchodzili inni panowie a dygnitarze z pilnemi sprawami, którym król na siebie czekać dać nie mógł.
Pełka, który z innymi razem słyszał tę wieść, naówczas szerzoną powszechnie, iż król drugiego dnia obiadując u prymasa, od stołu wstawszy, zachorzał i było otrucia posądzenie — popatrzył z uwagą na oddalającego się... W istocie wycieńczenie, znękanie, boleść znaczna była na twarzy Michała, ale trucizną dlań nie była ta, którą mu z kuchni jakoby podać miano; truto go już, mnożąc mu troski, a odmawiając posiłku i serca... W otoczeniu swem czuł niechęć i nieszczerość... Pokora, którą go otoczono, wymuszona i fałszywa, podobniejsza była do szyderstwa...
Z przykrem wrażeniem cofnął się Pełka, ustępując miejsca innym, i wyszedł z zamku zadumany nad losami ludzkiemi. Koronę mu szlachta mogła dać, ale ani szczęścia, ani spokoju...
Wróciwszy do domu, tegoż dnia Pełka do trzosa z kufra nasypał garścią złota tyle, ile ich trzos i on mógł podźwignąć. Przepasał się nim i nie kładąc się nawet spać, z północy o konie gotowe zawołał... Wierny Gabryk i on ruszyli przez śpiące miasto i nie widziani od nikogo, ze dniem byli już od Warszawy daleko.
Łowczy, przyszedłszy na śniadanie, ze zdumieniem dowiedział się, iż Pełki w domu nie było i że niewiadomo ani dokąd, ani na jak długo wyjechał.
Dawno to zasiedlony kraj ów Śląsk i ślady innego życia zostały na jego ziemi do dziś dnia. Każda epoka po sobie jakąś przyszłości przekazuje ruinę: tu szlachecko-rycerski żywot i wojny nasiały zamków po wzgórzach i małych twierdz u brzegu rzek...
Wiele z nich zostało, jak skorupki puste, z których wyszło, co w nich niegdyś ruszało się i żyło; w niektórych jeszcze dogorywały życia ostatki w XVII wieku. Lecz mieszkańcy dawni, czatujący na łup napastnicy, królikowie na małych państewkach rozbiegli się po szerokim świecie i ledwie czeladź smętna odrapanych murów strzegła.
Tak teraz wyglądał Branibórz księcia Prońskiego, przezwany Brunenburgiem, mały zameczek u brzegu niewielkiej rzeczułki, na wyniosłem wzgórzu, z którego resztki murów pozostałe, cała główna budowa i stara wieżyca, bielały zdala na pasmie lasów, które je okrążyły. U stóp zameczku rozciągała się dawna osada z kościołem i murowanemi w części, częścią drewnianemi, domkami. Okolica była zapadła, odludna, oddalona od wielkich gościńców i skazana położeniem na martwe wegetowanie wśród ciszy lasów i pustyni piasków. Zamek sam zdawał się tu dziwacznem zjawiskiem, gdyż nieprzyjaciel dostaćby się tu ani pragnął, ani łakomił, a kraj najchciwszemu nie zasmakowałby zdobywcy.
Wprost z małej mieściny droga się pięła pod górę, za zwodzonym mostem, ku bramie starej, siedzącej szeroko pośród murów okólnych, najeżonych kilku basztami. Ponad bramą dwie wieżyczki chude sterczały jakoś niezgrabnie... Nad wrotami wmurowane stare herby nieczytelne świadczyły o przeszłych posiadaczach; wyżej nieco wykuty był patron miejsca z chorągwią...
Wrota jeszcze były w stanie obronnym, okute żelazem, najeżone ćwiekami, a mała furta boczna zastępowała je zwykle, bo mało tu kto z wozem wjeżdżał.
Za murami i wrotami nic już widać nie było, i zamek niknął z oczu przychodzącemu. Dopiero przebywszy ciemną, głęboką bramę, której drugie wrota od podwórza broniły, wszedłszy w środek, można się było zamczysku przypatrzyć.
Budowa była osobliwszą, i snadź nie razem wzniesiona, jak Kraków, bo i kamień polny, i cegły, i wapień krajany w sztuki wypełniały w znacznej części niepotynkowane mury... Zamek stał w środku podwórza, przyparty do wieży kwadratowej starszej[1] niż on był, z herbami też i kamieniem ciosanym na bokach, i zlepiony jak gniazdo nieregularne, z każdej strony, boku, a raczej co krok inaczej wyglądał. Gdzie niegdzie miał dwa piętra, indziej trzy, to znowu mur bez okien goły, a daszki, przyczółki, czapki gontowe i poczepiane pokrycia z dachówek dowodziły, że budowniczym wcale o symetrję nie chodziło. Niektóre części były ozdobnie wykonane, inne grubo i niezgrabnie, łuk gotycki, półokrągłe zasklepienie i linje proste żeniły się, żyjąc z sobą w zgodzie.
Z dawnych czasów pozostały gdzie niegdzie w ścianach jakichś ozdób ślady, z dawnej pobożności wizerunki Chrystusa i kalwarje poprzylepiane do ścian... przypominały kościół... Nade drzwiami tu i owdzie herb jeszcze tkwił napół zatynkowany.
Wszystko to smutne było, opuszczone jakieś, ubogie, ciasne — bez życia. W podwórzu niegdyś brukowanem, którego kamienie napół ziemia okryła, rosła trawa i chwasty. Na murach nawet gdzie niegdzie czepiały się dziko tu wyrosłe krzewiny leśne i drzewka. Ze szczelin wyglądały mchy i stwardniałe pleśni płaszcze... Gdzie niegdzie brakło na dachach gontów przegniłych i obsuniętych dachówek... w niektórych oknach błony były potłuczone, a części ich, zamiast po staremu w ołów, w drzewo już były niezgrabnie oprawne.
Obchodząc zamek, trudno było główne wnijście odgadnąć, bo ich tu do siebie prawie podobnych było kilka.
To, które niegdyś do wspanialszego za dawnych czasów zamczyska wiodło, odznaczało się szerokiemi drzwiami, które zamurowawszy, w nich ciaśniejsze nowe pomieszczono. Na tablicy nad niemi stał napis zatarty, z którego tylko kilka głosek luźnych jeszcze odczytać się dawało. Ze ścian wyskakiwało parę ganków z balasami, parę klatek murowanych szafiastych i jedne schody drewniane, uczepione przy murze, prowadziły wprost na piętro.
Oprócz zamku do murów przypięte stały szopy jakieś i domy, pomieszane z sobą, od których wydeptane ścieżyny do zamku prowadziły.
Tam, gdzie kortyny stare, niżej spadając, kawał góry dziedzińcowi zostawiły, znudzony snadź mieszkaniec tej pustelni kamiennej założył rodzaj ogródka... Kilka starych drzew rosło na obrywie i krzewy się zdziczałe plątały koło nich... Z pobożniejszej epoki stał tu wśród lip krzyż kamienny, który deszcze, mrozy i skwary potrosze obłupywały...
Zamczysko ciche... puste, stało, zdając się dogorywać; przecież choć tam żywej duszy widać po całych dniach nie było, ścieżki dowodziły ludzi, zamczyste bramy i ślady wozów i koni...
Skazany na pobyt w tem więzieniu musiał, nawykłszy doń, zamknąć się potem, aby do świata nie tęsknić i swój sobie świat zbudować w cichem tem kółku kamiennem...
Gorącego dnia czerwcowego, gościńcem jedynym, wiodącym ku mieścinie, jechał podróżny ze sługą, który wiódł dwa konie pokryte. Oglądali się po okolicy ciekawie, ostrożnie... i nie pędzili zmęczonych koni... Brnąc po piasku, dobili się tak do pierwszych domostw i wjechali w długą ulicę, ku rynkowi wiodącą, przy którym stał murowany kościół.
Naprzeciw niego wiecha zielona, wywieszona nad przyczółkiem, zwiastowała gospodę. Na blaszanej chorągiewce na dachu wystrzyżony dzban, stanowił godło jej, zwała się bowiem gospodą „Pod złotym dzbanem“, chociaż w niej inny nigdy nad gliniany i cynowy nie postał.
Niemiec był jej gospodarzem... Nie miał on, oprócz dni targowych, jarmarków i odpustów, wiele do czynienia, chyba, gdy panów mieszczan na radę poufną schodzących się przyjmował.
Podróżny był tu jedną z tych osobliwości, widywanych tak rzadko, iż go w kronikę zapisywano. Musiał to być człowiek zbłąkany, bo tędy nie wiodła żadna utorowana droga. Mieszkańcy Braniborza żyli w tej szczęśliwej spokojności, jakby jedną stanowiąc rodzinę, i dzieci mogły w koszulach wychodzić na rynek dla zabawy, będąc w nim jak u siebie w domu.
Gdy pod wieczór w pustej ulicy zatętniały końskie kroki, a zbrojni podróżni ukazali się, jadąc zwolna i rozglądając po mieścinie, wprędce niemal cała ludność wysunęła się na progi, do okien, w ulicę, aby to zjawisko osobliwsze oglądać...
Dzieci zaczęły uciekać wprawdzie, ale u drzwi się skupiały... Ile było psów, wybiegły, zjadliwie ujadając i w ślad gromadą przeprowadzając podróżnych.
Nim owi goście dostali się do rynku, w którego domach mieszkali honoratiores i właśnie pod gankami powychodzili sobie używać wieczora, który chłodniejszym się być obiecywał — dzieci, psów i różnego rodzaju stworzeń cała gromada ciągnęła się za nimi.
Najciekawszy był widok spętanego konia, który, podzielając zajęcie powszechne cudzoziemcami, choć powoli podskakując, ciągnął też za nimi, dla zrobienia znajomości z luźnemi końmi zapewne. W rynku wrażenie było też niemniejsze. Pasły się na nim dwie krowy burmistrzowskie, które zrazu niespodzianym widokiem osłupiałe, puściły się potem z podniesionemi ogonami, jak szalone, ku swoim podwórkom. Ludzie i tu nie dali się wyprzedzić zwierzętom... gospodynie z warząchwiami, dziewczęta z kijami i miotłami, jakby w obronie ojczystych progów, stanęły.
Ostatni wyszedł Niemiec z gospody, w krótkich spodniach, w pończochach, trzewikach ogromnych, białej szlafmycy, porozpinany poufale, co sam zaraz spostrzegłszy, jął się żywo obciągać... aby wystąpił z całą powagą do podróżnych, którzy gdzie indziej, niż do niego, zajechać nie mogli.
Jakoż rozpatrzywszy się nieco, cudzoziemcy owi zakręcili „Pod wiechę i złoty dzban“, co widząc, właściciel jął knechta wołać co żywo, aby sam powagi swej nie potrzebował narażać, odbierając konie własnoręcznie.
Na twarzy owego Franza Müllera, gdyż tak się zwał właściciel „wiechy“, tak było znać wypiętnowane pochodzenie jego, iż starszy z podróżnych pozdrowił go odrazu po niemiecku. Dźwięk tego języka podwoił służbistość Müllera... zdjął okrycie głowy i obnażył łysinę, kłaniając się i zapraszając. Podróżny też na szlachcica i rycerza wyglądał odrazu, poznał w nim Polaka Müller i nie mógł się tylko wydziwić, że tak łatwo po niemiecku szwargotał.
Przed bramą zsiedli pan i sługa z koni, a Müller poprowadził ich do izby czystej i oddzielnej, którą mógł gościom ofiarować. Zaręczał przytem, że u niego chyba ptasiego mleka mogło im zabraknąć.
Niewiele do tego zdając się przywiązywać wagi, podróżny wszedł, milcząc, do izby, obejrzał się i głową tylko skinął.
Müller, z natury gadatliwy, a w tym wypadku nie dziw, iż ciekawością niezmierną zdjęty, pozostał w progu. Szło mu o to, aby gromadzącemu się już przed domem tłumowi mógł przynieść jakąś pewną o tych zabłąkanych podróżnych wiadomość.
Acz zmęczony, rycersko wyglądający mężczyzna począł się trochę rozbrajać i zdawał się dosyć do gawędy skłonny.
— Piaski macie szkaradne, mości gospodarzu — rzekł, zdejmując misiurkę od pasa i szablę.
— U nas? piaski? tak! — rzekł Müller z pewną dumą — piaszczysty grunt, ale to niczem w stosunku do wydm w okolicy... Niech się pan przejedzie po Wignach...
— Dziękuję, — odpowiedział podróżny — mam tego dosyć.
— Piaski to są żyzne, bronił się Müller; a właściwie nawet ziemi tej błogosławionej piaskami nazwać nie można... Lecz siedzą na nich ludzie, którzy chybaby bicze z nich chcieli kręcić... gdyby tu Niemcy przyszli, rosłaby pszenica...
— A panem tu macie Polaka... — wtrącił podróżny — na nieszczęście.
Müller popatrzał.
— Nie jest to nieszczęście, — przecedził przez zęby — lecz to chyba, że tu nigdy nie siedzi.
— Jakże? przecież się go musicie spodziewać, gdy tu już żonę sprowadził i posadził?
Ta znajomość stosunków miejscowych tak mocno zdziwiła Müllera, iż na chwilę, zatopiony w domysłach, zamilkł. Po głowie mu chodziło, kto to mógł być taki, co tak o wszystkiem wiedział? Najprostszym domysłem było posądzenie, iż ktoś do tego pana należący i od niego przysłany. Müller, mający się za przebiegłego, sądził, iż niechybnie zgadł.
— Ale zamek wygląda pusto — rzekł odniechcenia podróżny.
— Zamek? pusto? — powtórzył Müller — no! zdaleka! może! Wszakże jest to jeden z najpiękniejszych Rittersburgów w okolicy... gruntownie zbudowany... pioruny w niego biły, a nic mu nie zrobiły... Ściany trzyłokciowe... a w środku jest na co patrzeć. Wspaniały był i nic mu dziś zarzucić nie można. Jest w nim wszystko... Studnia na wypadek oblężenia doskonała.. sale rycerskie... kaplica... a więzienia! Gdybyś pan widział więzienia i lochy... i izbę torturową... i sądową... Wszystko jest...
Podróżny się uśmiechnął nieznacznie, lecz smutno.
— Ale w nim dawno nie mieszkano? — zapytał.
— Dawno! o! dawno! Jednakże księcia naszego poprzednik, po którym te dobra sprzedano... siedział tu czas jakiś i umarł nawet. A trzymał dwór znaczny i lubił wygody... Codzień potrzebowano wołowego mięsa, i piwo szło beczkami na zamek...
— Teraźniejszy wasz książę także tu przebywał?
Na to pytanie Müller nie zaraz odpowiedział.
— Książę podkomorzy — rzekł wkońcu — bawi na cesarskim dworze; czasem zjeżdża dla obejrzenia, czy wszystko w porządku... posiedzi dni parę... ale mu nudno..
— Żonę tu jednak posadził? — odparł podróżny.
To wspomnienie wydało się podejrzane gospodarzowi... Poszedł po rozum do głowy:
— Rozumiem, — rzekł w duchu — chce mnie wybadać, to szpieg książęcy. Radby, żebym co bryznął, aby mnie wypędzono i Polaka osadzono w gospodzie... alem niegłupi.
Tak wyrozumowawszy sobie, Müller odezwał się głośno:
— Pewnie sam też przyjedzie — a we dwojgu z młodą żoną nudno im nie będzie.
Tak doskonałą dawszy odpowiedź, Müller pot otarł z czoła. Czuł, że triumfuje.
Podróżny chodził po izbie. Postanowił mu gospodarz okazać, że się na rzeczy rozumie i dodał:
— Pan też zapewne znajomy księcia pana, i może do dworu?...
Uśmiechnął się, to mówiąc. Podróżny się zamyślił, zwrócił i rzekł:
— Nie... zbłąkałem się w okolicy... i ot tak wypadkiem tu jestem... czystym wypadkiem.
— Ktoby ci uwierzył? ha! zdrajco ty jakiś — w duchu szeptał Müller — nie złapiesz ty mnie.
— Przypadkiem? — dodał, śmiejąc się. — Ale cóż to za osobliwy wypadek, że się waszmość tu dostałeś właśnie, gdzie znajomy pan, a nawet i wiadomo już, że tu żona jego mieszka?
— Bom długo służył na cesarskim dworze — odrzekł podróżny — no — i wiem o tych, co tam są... Możeby mi wypadło i księżnę jutro odwiedzić...
— A tak! pewnie! — w duchu myślał Müller — udawaj obcego, udawaj — a ja co wiem, to wiem.
Dalej więc, niby komedję grając, rzekł głośno:
— Już to księżnę panią odwiedzić, to nie wiem... chybaby... chybaby pan miał tam jakie prawo do tego, bo do zamku słudzy z obawy niespokojnych czasów nie puszczają nikogo.
— A! a! — zawołał podróżny — nikogo?
— Nie wiem, chybabyś pan... miał... pozwolenie, znak jakiś... hasło...
Na to zamilkł podróżny.
— Szpieg księcia, to niewątpliwa rzecz! — mówił sobie Müller.
— Nocujesz więc pan pod moim dachem, — dodał głośno — proszę o rozkazy... mam, co potrzeba, aby dostojnego rycerza ugościć... czego dusza zapragnie.
— Nocować muszę — odparł gość, — a że konie mam pomęczone, zapewne dzień jaki spocznę.
— Tak! dzień jaki spocznie! to moje domysły potwierdza. Wybierze się pewnie do zamku na zwiady... rozumiem.
Na zapytanie, co rozkaże sobie dać, gospodarz odebrał odpowiedź, rozwiązującą mu ręce. Postanowił, co się zowie tego, jak się domyślał, wysłańca książęcego ugościć. Skłonił się więc, wyszedł szybko za drzwi i miał skoczyć do żony, gdy rozbił się o zastęp ciekawych, zapierających mu drogę.
Schwytano go jak wybawiciela.
— Kto? kto jest? kto może być? — mruczeli, domagali się, wołali wszyscy.
Müller minę nastroił tajemniczą, poważną. Nie mógł się zdradzić przed długojęzycznym tłumem. Wziął tylko burmistrza na stronę.
— Niema wątpliwości, to szpieg od księcia wysłany, który udaje obcego... doskonale wie o wszystkiem... Każcie się rozejść ludziom precz... i żeby cicho było w rynku... życzę... życzę...
Burmistrz, który wysoko cenił przebiegłość Müllera, wnet zajął się oczyszczeniem podwórza i ulicy... Z powagą urzędu skinął na pachołków... ludność, zagrożona interwencją władzy, rozprysła się pośpiesznie na wszystkie strony... Sam burmistrz poszedł cichaczem do domu...
Ciekawość nie była zaspokojona, lecz pośpiech, z jakim urzędnik wdał się w sprawę wywołanego przyjazdem tumultu, dawał się domyślać, iż nielada kto zajechał do gospody... Mógł być bodaj wysłaniec cesarski...
I stało się tak cicho i powszednio w rynku, że po chwili nawet dwie krowy wróciły na jego trawnik zielony.
Słońce tymczasem zbliżyło się ku zachodowi i powolny zmrok padać zaczął na uspokojoną, cichą okolicę. Podróżnemu podano, co dom miał najlepszego: najświeższą wieprzowinę, najwymyślniejsze piwo, najpiękniejsze jaja, najbielszy chleb... A chociaż służąca wnosiła na cynowych misach jak srebro błyszczących, przybrawszy się sama w szaty świąteczne, gospodarz, pod pozorem zwierzchniego nad nią oka, sam się mieszał, rad rozpocząć rozmowę na nowo. Próbował był ją zawiązać z towarzyszem podróżnego, którego wyobrażał sobie łatwiejszym do pogadanki, na tem się wszakże pomylił, bo ten wcale mu nie odpowiedział.
To ostrożne milczenie sługi jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że się tu coś święci, na co należy zwrócić uwagę niezmierną... Rachując na wywnętrzającą moc trunku, gospodarz naostatku z flaszką wina podszedł do izby podróżnej... Zachwalał ją jako coś szczególnego, czego i na zamek dostarczał.
W milczeniu flaszkę przyjął przybyły.
— Któż tam na zamku wino pije? — zapytał. — Z panią na zamku dwór niewielki?
— Wszystko wie — uważał Müller.
— Kobiety mało wina piją, to prawda, — rzekł — ale pięciu dworzan moich landsmanów, a para Polaków...
Spojrzeli po sobie. Müller się uśmiechał. Ta komedja, grana tak długo, wkońcu mu się sprzykrzyła... Zbliżył się do stołu i z uszanowaniem pochylił ku podróżnemu.
— Proszę zacności waszej... zaszczycić mnie zaufaniem, — rzekł, — ze mną możecie być otwarcie. Do czego to udawanie? jak wszystko rozumiem...
— A! i jakże wy to rozumiecie? — spytał podróżny.
— Rzecz prosta — rzekł Müller pocichu. — Książę waszą zacność tu przysłał, abyście zbadali, co się tu dzieje i czy jego rozkazy spełniają się wiernie a uczciwie... O! panie! bywały człowiek jestem! Domyśliłem się tego odrazu. A co? nie tak?
Uśmiechnął się podróżny.
— No, a gdyby tak było? — spytał.
— Gdyby tak było, — odparł żywo Müller — a nie wątpię, iż tak jest... pan się mnie przyznaj... ja będę mu pomocą...
— I dochowasz waszmość tajemnicy?
— Ja? — spytał Müller — żadna potęga w świecie nie dowie się jej ode mnie! Można mnie wsadzić w beczkę nabitą żelaznemi gwoździami i taczać... gęby nie otworzę...
Rycerz przybyły milczał tak jakoś zagadkowo, że Müller czuł się powołany do gadania.
— Niech to będzie tajemnicą dla tłumu... dla gawiedzi... tak należy; ale ja powinienem wiedzieć o wszystkiem... Wasza miłość nie obejdziesz się bezemnie. Możecie udawać obcego i wypróbować ludzi zamkowych... Ja pomogę... Od księcia pana nic za to nie żądam... może mnie od części czynszu uwolnić, jeżeli łaska jego będzie...
— Mówże mi waćpan, — szepnął podróżny, po którego ustach uśmiech przeleciał — dobrze oni zamku pilnują?
— Hm! — rzekł Müller — a czyż to zamek potrzebuje pilności? Wrota zatrzasną, popiją się i śpią. Niema tu żadnego niebezpieczeństwa. Młoda pani chodzi po wałach, po podwórzach, po zamku, drapie się na wieże... Może nawet wołać z nich na okolice... Któż to tu usłyszy? kto zobaczy? Ludzie z miasteczka cokolwiekby myśleli, milczeć będą... bo więzienia na zamku są doskonałe.
— I uciec z nich niepodobna?... — dodał podróżny.
— Chybaby kto miał skrzydła — rzekł gospodarz — albo... albo klucz od której furty bocznej...
— A te są zamczyste? — pytał rycerz.
— Jużciż — mówił Müller — ale dwoje z nich wychodzi na górę z przeciwnej strony... a choć ścieżki strome, możnaby się spuścić niepostrzeżonym... A cóż dalej?... uciec niema sposobu... bo tu widać po drogach naokół... a drogi puste...
— U kogoż klucze? — mówił gość dalej.
Gospodarz uszczęśliwiony zacierał ręce.
— Stary Kerner powinien je mieć wszystkie, to pewna, — rzekł cicho — lecz to pijak, jakich mało, gdy księcia niema. Przy nim on nic do ust nie weźmie, ale skoro jego nie stało — nie nastarczyć mu wszelkiego napitku... I pije jak pan... z korzeniami i z cukrem! Inaczej nie! O! tak... klucze na kołku... ani o nie dba...
— A jakże się księżna znajduje? nie wiecie? — badał ciągle przybyły.
— Jakżebym ja nie wiedział? — mówił Müller — miły Boże, któż ma wiedzieć, jeśli nie ja? Z początku były historje... rozpacze... nawet krzyki czasem... Może już spokojniejsza. Gdy książę odjeżdżał, aż ludzie się litowali nad nią, gdy mu wyrzuty czyniła... Nic to nie pomogło... bo nasz książę, jego miłość, ma charakter męski, a to jest, słyszę, Polka płocha... i nie chciała się do jegomości przywiązać...
Prawił tak, a gość popijał niby, bo do ust przytykał kubek, który stał jednak prawie pełny — popijał i słuchał... Wstał wreszcie i chodzić począł... Poklepał po ramieniu gospodarza.
— Na miłość Bożą, waszmość mnie nie wydawaj — ja tu dla wszystkich gram rolę obcego, jestem obcy — rozumiesz mnie?... i będę próbował podkraść się do zamku... Mam takie rozkazy...
— Stary Kerner do niczego... pije i nie płaci, — rzekł Müller — trzeba przekonać księcia, iż on na zamku nie powinien dowodzić. Owies nawet dla koni bierze darmo... Oddalić go.
— Oddalimy go — rzekł podróżny — ale... cicho!
— Na mnie spuść się wasza miłość.
— Wszak pod wieczór mógłbym jeszcze zamek pójść obejrzeć? hę?
Gospodarz się zamyślił.
— Dlaczegóż nie? nawet spróbować można zamówić się do zamku!... Oni gotowi puścić!
— A dziś jeszcze nie, — rzekł gość — mogłaby się obudzić uwaga... to na jutro...
— Zapewne, że jutro jeszcze lepiej — potakiwał gospodarz.
— A żebyś waszmość nie sądził, że ja, jak Kerner, nie płacę... — dodał, śmiejąc się i dobywając parę dukatów... — oto zadatek...
Müller dłoń uchylił przestraszony.
— Pocóż to? poco? — zawołał. — Wasza miłość uwierzysz mi, że ja ludzi ze spojrzenia pierwszego odgaduję...
— Milczże, proszę...
— I prosić o to nie potrzeba — mruknął gospodarz.
— Jeżeliby spytano o mnie, mówcie, że mam sprawę do księdza...
Drzwi otworzył sam gospodarz, zmierzchało, gdy gość otulony lekkim płaszczem wysunął się z gospody. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, posunął się pod domostwy bokiem rynku i, poszedłszy ku kościołowi, zniknął. Tu spuściwszy się nieco wdół, przemknął się przez dawny most zwodzony i, zamiast ścieżką iść ku bramie zamkowej, zwrócił się bokiem góry poza okólny mur, który go zasłonił od miasteczka.
Góra była łysa, zrzadka kupkami piołunów, dziewanny i dzikich, bladych kwiatów okryta. Można było z trudnością czepiać się jej boków, choć przechadzka niewygodna była. Wprost z jej obrywów wznosiły się stare mury kamienne na kilkadziesiąt stóp wysoko, opatrzone strzelnicami. Podróżny zdawał się im przypatrywać z uwagą wielką, jakby gdzieś w nich szukał obiecanych furt, których widać nie było. Grube i ciężkie skarpy gdzie niegdzie podpierały stromą ścianę.
W jednej z nich, zręcznie wyskokiem muru przykryte, zataiły się małe drzwiczki, których domyślić się i wyszukać było bardzo trudno — dostrzegł je opatrujący, a obejrzawszy się dokoła, zbliżył się dla oglądania zbliska. Całe żelaznemi blachami obite, niewielkie drzwiczki tej wycieczki, choć ordzewiałe, zdawały się mocne bardzo. Z zewnątrz nie było do nich ani klucza, ani otworu.
Idąc dalej, nie trafił już na drugie, a głowę podnosząc dla przypatrzenia się zamkowi, nie dostrzegł nic, oprócz wierzchołka wieży jego nad głową. Chociaż zmrok utrudniał obejście murów dokoła, nie wrócił się podróżny... drapał się bez ścieżek po stromych bokach, i dopiero od strony miasteczka, nie chcąc być spostrzeżonym, ku dołowi się spuścił.
Na zamku ani głosu, ani znaku życia nie spostrzegł. Stąd dopiero, gdy ciemniej się zrobiło, ujrzał w oknach wysokich kilka zapalających się świateł. Stanął, popatrzał na nie i ku gospodzie zawrócił.
Müller, jakby niespokojny o skutek tej wyprawy, czekał na ławce przed domem. W rynku, ostawionym domami, co chwila było ciemniej; niepostrzeżony więc dostał się tu gość i wszedł do izby, wołając gospodarza za sobą.
— Waćpan znasz się dobrze z Kernerem? — zapytał.
— A mój nieszczęśliwy worek lepiej jeszcze! — westchnął gospodarz.
— Mógłbyś więc pójść do niego w poselstwie odemnie z prośbą, aby mi dozwolił stary zamek wewnątrz obejrzeć... Żołnierz jestem, zajmuje mnie jego budowa... nic więcej. Daj mu waćpan parę dukatów... Nie żądam więcej nic, prócz obejścia budowy...
Müller aż się po biodrach uderzył, aplaudując pomysłowi.
— Parę dukatów i flaszkę wina w dodatku, — rzekł. — Wino zaniosę. Nie wytrzyma i upoi się, a z podpiłym zrobisz wasza miłość, co zechcesz.... Schwycisz go na gorącym uczynku, gotów puścić wszędzie. Cha! Cha!
Na tem stanęło... Podróżny poszedł się o konie dowiedzieć, a w godzinę potem cała gospoda jak w powszednie dni spała pogrzebiona w ciemnościach.
Z rana, nim się gość podniósł z posłania, Müller już do zamku poszedł, i nie było go tak długo, że miano czas ubrać się i śniadać, nim powrócił. Zmęczenie malowało się na jego twarzy.
— Dopiąłem swego, — rzekł — ale mi zaschło w gardle. Upierał się Kerner, że nie może wpuszczać nikogo. Musiałem użyć perswazyj wielkich, i ledwie nieledwie przekonałem, iż obcemu zupełnie podróżnemu, który natychmiast w świat jedzie, otworzyć przecież niema niebezpieczeństwa.
Podróżny się natychmiast porwał i ruszył. Müller jeszcze coś mówił, podnosząc swe zasługi, gdy tamten był już na drodze ku zamkowi.
Brama, do której przybył, była zamknięta; bez pukania jednak Kerner, zobaczywszy nadchodzącego, otworzył i przyjął ukłonem.
Był to człek stary i na twarzy mający wypisane piwo. Rozlane policzki dusiły mu oczy... różowe plamy okrywały nos nabrzękły... Odziany po domowemu, na znak funkcji dowódcy zamku, włożył tylko napierśnik blaszany, który dusić się go zdawał.
— Przychodzę zamek obejrzeć, — począł przybyły, przez prostą ciekawość. — Jestem podróżny, zdaleka... jadę natychmiast...
Wetknął mu w dłoń przyrzeczony datek, na który spojrzał zukosa Kerner.
— Chodź wasza miłość, — rzekł, — ale proszę cicho i spokojnie... nie trzeba, by nas ludzie widzieli...
Wsunęli się, to mówiąc w podwórze. Kerner skierował się na lewo. W milczeniu tak obchodzili mury... podróżny tylko głowę podnosił nieustannie, ale żywej duszy nie zobaczył nigdzie... Drzwi prowadzące do wnętrza, były pozamykane... Gdy do głównych podeszli, podróżny stanął.
— Dajcież mi zobaczyć pokoje!
Kerner się wzdrygnął i za rękę go pochwycił.
— To być nie może!
— Jakto! nie może? dlaczego?
— Bo ja na to nie zezwolę nigdy! nigdy!
— Ale przyczyna? Cóż? tajemnicę jakąś kryjecie w nim? Chcecie chyba, bym o tem na cesarskim dworze opowiadał... — dodał podróżny, śmiejąc się.
Kerner pobladł.
— Wasza miłość nie zechcesz mnie zgubić?
— Pewno, że nie, — odezwał się podróżny, lecz nie czyńcie mi tej przykrości i pokażcie stare zamczysko...
— Cóż tam tak ciekawego? — zamruczał Niemiec — niema nic.
— A dlaczegóż mi odmawiacie?
— Bo taka jest wola naszego pana!
— Jestże on tutaj?... Pan o niczem wiedzieć nie będzie, wsuwając znowu parę sztuk w rękę klucznikowi, odezwał się gość i wziął za klamkę.
Drzwi nie zamknięte otwarły się zwolna; nie pytając o pozwolenie, wszedł do wnętrza. Sień była sklepiona, ciemna... Zboku lawaterz kamienny, w głębi wschody na górę o poręczach rzeźbionych, na słupku stał z drzewa dębowego rycerz w całej zbroi, z palcem na ustach a ręką na halabardzie.
Nim Kerner miał czas go wstrzymać, ciekawy gość był już na wschodach, a dowódca zameczku wlókł się za nim zafrasowany. Na pierwszem piętrze drzwi pięknej przedsieni stały otworem. W progu już znowu wstrzymywać chciał Kerner, lecz podróżny się nie dawał...
— Ale tu mieszka pani nasza! ona jest chora... tu iść nie można!
Tylko co tych słów domawiał, gdy za progiem, w sali ukazała się biegnąca prawie kobieca postać.
Była to księżna sama... Blada, z oczyma wpadłemi, z włosem w nieładzie, odziana w jubkę aksamitną, z rękami, przyciśniętemi do piersi. Nim miała czas, spojrzawszy na nieznajomego owego wykrzyknąć, bo widocznie się przelękła, podróżny tyłem się zwrócił do Kernera i dał wyrazisty znak milczenia.
Nie potrzebujemy czytelnikom tłumaczyć, że tym natrętem był Pełka. Księżna, zobaczywszy go, osłupiała zrazu, lecz pojąwszy niebezpieczeństwo, niby nieukontentowana i strwożona, cofnęła się obojętnie. Kerner ciągnął za suknię gościa, ale ten stał upornie i począł nawet mówić...
— Księżna mi darujesz...
Ta mowa, niezrozumiała dla Kernera, w rozpacz go wprawiła, szarpnął Pełkę, domagając się, by ustąpił.
— Zapewne, — odparł Pełka — ale muszę panią zamku przeprosić.
— A skądże wiecie, jakim do niej językiem mówić?
— Nie słyszałeś więc waszmość, że odezwała się pierwsza po polsku?
Kerner tak był zmieszany, że uwierzył, iż nie dosłyszał.
— Księżna mi darujesz — mówił Pełka, zwracając się i podchodząc do niej żywo, aby mógł dodać pocichu: — Nie znajcie mnie... bądźcie spokojni...
Jadwisi twarz się rumieńcem okryła... przybrała postać poważną... ale słowa rzec nie mogąc, cała drżąca, ustąpiła kilka kroków.
Kerner zaczynał się gniewać.
— Na Boga! idźcie stąd! idźcie stąd! natychmiast... ani kroku dalej...
Pełka stał, myśląc, jakby dłuższą upozorować rozmowę...
— Dozwólże mi, gdy się już stało, co się mogło stać najgorszego — rzekł do Kernera — niech zobaczę salę... Przecież księżnę widziałem i ona mi nie broni, a ona tu panią, nie wy!
I jakby już nie widział Kernera, posunął się naprzód za księżną, której dał znak, by stała także... Odźwierny, nie wiedząc, co począć, został, szarpiąc się za włosy w progu...
— Bądźcie gotowi — szybko rzekł zcicha Pełka — przybyłem was uwolnić... W murach jest furtka na górę... dziś... jutro... nocą... kiedy chcecie... Znak chustka biała w oknie... Na Boga! nie wzdragajcie się... głową ręczę za was, oddam matce... będziesz pani wolna...
Jadwiga nie odpowiedziała nic... zdawała się wahać.
— To zbójca, co was tu śmiał osadzić! — Uciec od niego możecie z czystem sumieniem.
Kerner tupał nogami z niecierpliwości.
— Muszę iść, — dodał Pełka — lecz nie odjadę bez was...
Jadwiga odwróciła się i słabym głosem szepnęła tylko:
— Tak! ratuj mnie! ratuj! bo umieram!
Nie było już czasu na dłuższą rozmowę. — Księżna znikła, a Kerner za rękaw ciągnął wściekły od źle hamowanego gniewu.
— Wasza miłość postąpiłeś sobie...
— Cóż się stało? — rzekł zimno Pełka — idziemy przecież — a jam nic nie widział.
— Aż nadto! mruczał stróż — aż nadto...
Dopiero gdy zeszli ze schodów, ochłonął Kerner, obliczywszy zapewne w myśli ile dostał za tę niebezpieczną wyprawę. Wszystko to wydawało mu się wypadkiem, i rad był, odprowadzając do bramy podróżnego, że się go pozbędzie...
Ledwie wypuściwszy za furtę, zatrzasnął drzwi, klnąc, i poszedł pociechy szukać u dzbana. Pełka zbiegł żywo ku gospodzie.






Wiodło się dotąd jak najpomyślniej obrońcy nieszczęśliwej Jadwisi, i to go uzuchwaliło do pośpiesznego ułożenia planu porwania jej i ucieczki z Braniborza. Szło tylko o to, ażeby się dostać do zamku przez jedną z wycieczek, wiodących do jego wnętrza... reszta zdawała się łatwa do uskutecznienia. Pełka miał dwa konie powodne, a na jednym z nich mogła jechać Jadwiga, która się dosiąść siodła nie lękała...
Dostawszy się do lasów, Pełka, który, jak się zdawało, kraje te znał dosyć dobrze, spodziewał się przerżnąć niemi do Polski.
Postanowił wszakże nie zwierzać się z niczem swemu przyjacielowi, Müllerowi, a wyzyskać tylko jego łatwowierność, która mu mogła być jeszcze przydatna.
Wrócił więc do gospody. Na zapytanie troskliwego o powodzenie Niemca odpowiadając tylko, że mu się niebardzo powiodło podejść Kernera, który się miał na baczności:
— Ale, rzekł — pozostanę tu zapewne jeszcze dzień jaki, i na oku go mieć będę.
Wynagrodzony wspaniale Müller czuwał nad gościem, biorąc go zawsze za wysłańca książęcego z troskliwością matki i pieczołowitością opiekuna.
Pozbywszy się go z trudnością, Pełka poszedł na naradę z Gabrykiem i długo dosyć się z nim przechadzał. Zkolei zręczny Gabryk wymknął się niepostrzeżony z gospody, aby się murom zbliska przypatrzyć. Bawił nawet trochę długo, tak, że Pełka zaczynał być o niego niespokojny, ale nareszcie powrócił. Lękając się rozmowy w gospodzie, wyszli oba do koni i poczciwy sługa zdał panu sprawę z poczynionych odkryć. Znalazł on, od nikogo nie będąc spostrzeżonym, drzwi w murze za skarpą ukryte, i udało mu się w nich wywiercić kilka dziur, a potem drzewo między niemi wyłamać tak, że rękę mógł włożyć w otwór i przekonać się, że furta była ogromnym drągiem okutym, wchodzącym w mur, założona... Dźwignąć go, pomimo wielkiej siły nie zdołał z miejsca; nie był przytem pewien, czy drugi podobny niżej lub wyżej się nie znajduje.
Dla przekonania się o tem należało iść raz jeszcze i próbować szczęścia wieczorem, gdy wszystko w zamku spało; a szelestu przy furtce nikt nie mógł usłyszeć. Zajrzał Gabryk przez otwór we drzwiach wyłupany i domyślał się w ciemności wnętrza, iż korytarz jakiś wiódł do zamku, który mógł być też z drugiemi drzwiami zaparty. W podróżach naówczas, gdy często całe dni jechać było potrzeba, nie znajdując rzemieślnika, każdy ostrożny wędrowiec, wybierając się daleko, miał w sakwach młotek, obcęgi i dłóto, a musiał sam umieć trochę podkuć konia. Ten przybór miał posłużyć teraz Gabrykowi do wyłupienia drzwi i zamków. Roboty musiał się podjąć po nocy, szło o to, aby gospodarz i czeladź jego nie spostrzegli, że się oddalił.
Umówił się Pełka, iż go, gdy się wszyscy uśpią, wypuści, a wracający miał do okna zapukać, aby mu potem drzwi otworzył. Nie ruszając się z gospody i przemyślając nad środkami oswobodzenia księżny Jadwigi, Pełka spędził cały dzień, chodząc po izbie. Gospodarz przychodził go zabawiać rozmową, lecz już go tak chętnym do niej nie znajdując, zostawił wreszcie samego. Za wcześnie pokładli się wszyscy spać. Gdy pogaszono światło i cisza zapanowała w gospodzie, Pełka wstał i z wielką ostrożnością Gabryka wypuścił. Noc była niezbyt ciemna, księżycowa, ale niebo okryte chmurami w półzmrokach osłaniało ziemię.
Gdy Gabryk znikł, Pełka powrócił do izby i chciałby był spocząć, ale oka nie mógł zmrużyć dla niepokoju. Rzecz zrazu prosta i łatwa, przy namyśle coraz się wydawała do wykonania trudniejsza. Szło o to, co miał najdroższego na świecie. Poświęcić siebie niczem było; podać ją w niebezpieczeństwo, napełniało go trwogą.
Całą tak niemal noc, która mu się nieskończenie długą wydawała, spędził Pełka na rozmyślaniach i wynajdowaniu coraz nowych środków. Nad ranem usłyszał lekkie pukanie do okna i wstał Gabrykowi otworzyć.
Nie mogło to już nikogo zadziwić, że się o brzasku krzątali koło koni; otwarto więc wrota i Pełka począł się rozpatrywać.
— Wszystko idzie jak najlepiej — odrzekł Gabryk — pierwsze drzwi odemknąłem. Drąg dał się odrzucić na bok... Poszedłem ostrożnie dalej... po wschodach kamiennych, które ku górze prowadzą... Drugie drzwi, jak się można było domyślać, są od podwórza, zamknięte na zamek. Nie otwierałem ich, aby znaku nie zostawiać po sobie, bobym nie mógł zamknąć, ale pewien jestem, że łatwo je będzie wyłamać. Zamek nie straszny i z tej strony obnażony.
Wszystko więc gotowe, do podwórza się dostać możemy... ale co dalej będzie?
Pełka się zadumał.
Wybór pory był bardzo ważny. Żałował przytem, że oprócz Gabryka nikogo nie wziął więcej, tu pomoc byłaby się wielce przydała. Teraz należało sobie dawać radę z tem, co było... Pełka postanowił użyć gospodarza do spojenia Kernera przed nocą, i chciał się na zamek dostać o zmroku.
W rozmowie z Müllerem dał mu do zrozumienia, iż wartoby trzeźwość i czujność dozorcy wystawić na próbę, i kazał na swój koszt uraczyć załogę. W każdym innym byłoby to wzbudziło podejrzenie, w Müllerze tylko śmiech i radość. Zgodził się na to, i natychmiast wziął się do wykonania polecenia, wychodząc na zamek ze sługą i dzbanami.
— Staraj się go waćpan spoić... o to mi idzie! — rzekł Pełka — a już resztę mnie pozostaw.
Gospodarz śmiał się, trzymając za boki... Po godzinie może czasu wrócił, zapewniając, iż Kerner i jego ludzie do wieczora będą bez duszy. Ale zarazem obudziła się w nim ciekawość dowiedzenia, jak emisarjusz książęcy miał z tego korzystać.
— Toć i do zamku nie będzie otworzyć komu? — zapytał ciekawie.
— O to się waćpan nie frasuj — odparł Pełka — książę mi dał klucze potrzebne.
Opłacany po książęcemu Müller nie śmiał powątpiewać o prawdzie tych zwierzeń. Godził się na wszystko.
Wyczekano tak do wieczora... W stajni było ciemno i we dnie. Gabryk ją starannie zamknął i zawczasu konie tyłami uprowadził. Miał on z niemi stać w miejscu wyznaczonem u podnóża góry, dokąd Pełka spodziewał się przybyć z Jadwigą. Ponieważ w ciągu tej wyprawy trzos mu mógł zaciężyć, zawczasu pan Medard oddał go wiernemu słudze, który się nim opasał.
W miasteczku panowała cisza wieczorna, gdy Pełka wyszedł z bijącem sercem na swą wyprawę. Gabryk udał się inną drogą, zarosłą łoziną gęstą i wierzbami ku zamkowi... Słońce zachodziło za lasy, gdy odważny rycerz doszedł wreszcie do furty, dosyć zręcznie pozakładanej kawałkami drzewa, lecz otwartej. Z tej strony okolica była pusta, ani żywej duszy na polach. Zwolna począł się wdrapywać na kamienne, strome wschody, wiodące ku zamkowi. Uszedłszy kilkadziesiąt stopni, zatrzymał się, by ognia zrobić i woskowy stoczek zapalić. Bez niego odbicie zamka we drzwiach było niepodobne. Zabrało to dosyć czasu. Gdy światełko zajaśniało, u góry pokazały się jeszcze długie wschody i wysoko nad niemi drzwi czarne. Zamek ogromny z ryglami, obnażonemi z tej strony, ubezpieczał je. Pełka podszedł pocichu, przysłuchując się, czy w podwórcu nie odezwą się jakie głosy, lecz cisza panowała jak najzupełniejsza.
Jął się tedy zamku z obcęgami, bo młota dla hałasu użyć nie było podobna. Obdarzony siłą niepospolitą, skruszył zamek stary, i z pociechą a przestrachem razem ujrzał otwierające się drzwi na zmrok wieczorny. Zgasił światło co prędzej.
Przed nim był jeszcze bok góry, porosły trawą, wiodący już ku zamkowi bez żadnej przeszkody. Dokoła nie było nikogo. Ludzie więc spać musieli po napoju. Na wypadek ubezpieczywszy się w nóż u pasa i pistolety, Pełka posunął się zwolna ku górze. Widać już stąd było okna zamkowe.
Lecz w oknach nie było nikogo. Pomimo gorąca, stały zaparte i czarne. Na niektórych szybkach zabłąkany odblask jaskrawego nieba świecił jak ogień czerwono.
Wydobywszy się na płaszczyznę podwórca, Pełka najprzód rzucił okiem na wszystkie strony, i tu też nie zobaczył nikogo. Mury stały ciemne i obumarłe, nigdzie straży i znaku życia. Bezpieczniejszy więc szedł zwolna, bacznie posuwając się w głąb i zwracając w lewo, aby do głównego zbliżyć się wnijścia. Pamiętał pierwszą swą bytność i w umyśle miał wyryte wszystko widziane wprzódy. Idąc tak, musiał przechodzić pomiędzy budowlami, przypartemi do murów okólnych, a ścianami zamku. Tu było, jak mu się zdawało, główne niebezpieczeństwo. Ludzi jednak nie spotkał dotąd nigdzie, zamek jakby wymarły, milczący... żadnego ruchu, ani głosu. Coraz więc śmielej kroczył ku głównemu wnijściu, widząc je już przed sobą. Stanął kilku krokami u znanych drzwi, lękając się, żeby ich nie znaleźć zamkniętemi. Pocisnąwszy klamkę, otworzył z łatwością i skoczył żywo na wschody. W korytarzu było ciemno i pusto.
W tejże chwili w podwórcu od strony bramy dały się słyszeć głosy, wołania, wrzawa, krzyk i bicie do wrót gwałtowne.
Jakkolwiek śmiały, Pełka stanął struchlały. Nie mógł odgadnąć, co było przyczyną tak nagłego hałasu po milczeniu, jakie tu panowało przed chwilą.
Bądź co bądź, groziło niebezpieczeństwo, próba była na ten raz chybiona, należało uchodzić... Stał na pół wschodów i czekał jeszcze, myśląc, co z sobą pocznie, gdy drzwi się otwarły u góry i nieznajoma sługa ze świecą w ręku ukazała się w nich widocznie strwożona. Zobaczywszy stojącego Pełkę, krzyknęła i rzuciła się napowrót do pokojów.
Tymczasem hałas u bramy rósł, i Medard spuścił się ze wschodów ku drzwiom, chcąc nazad dostać się do wyjścia, którem się na zamek dostał.
Udało mu się wybiec w dziedziniec, lecz tu mnóstwo już ludzi biegało rozespanych, nieprzytomnych, pochwytawszy za halabardy i broń, i dążąc na wrzawę ku wrotom. Nikt na niego nie spojrzał, miał czas wysunąć się za mur i podbiec o zmroku kilkanaście kroków ku wycieczce. Lecz gdy już sądził, że się do niej dostać potrafi bezpiecznie, ujrzał przed sobą czeladź zamkową rozpierzchłą, której ominąć nie było podobna...
Stało się coś, czego on sobie wytłumaczyć nie umiał. Właśnie w momencie, gdy on się na zamek dostał z jednej strony, książę pan wjeżdżał do swej rezydencji. Spotkał on na drodze Müllera, który wyszedł na jego powitanie i czuł potrzebę pochwalenia się z gorliwością swą i pomocą, udzieloną wysłańcowi pańskiemu. Proński, nie mogąc zrozumieć tego, rozpytywać go począł i domyślił się łatwo, że zdradą chciano się dostać do księżny, aby ją uwolnić.
Smagnął tylko Niemca z konia po plecach, i klnąc rzucił się ku zamkowi. Tu znalazł ludzi pijanych i ledwie się potrafił dobić do wnętrza, natychmiast rozsypując ludzi dla szukania zuchwałego złoczyńcy.
Z zeznań Müllera pewien był prawie, że się tu dostać musiał. Załoga nie zrozumiała trwogi i rozkazów, bo nie wiedziała o niczem, rozbiegła się jednak szukać kogoś, a zobaczywszy przed sobą nieznajomego Pełkę, wpadła nań ze wściekłością.
W mgnieniu oka obstąpiony, schwycony i związany został, i Kerner go w triumfie prowadził przed księcia, który z konia zsiadłszy, stał u głównego wnijścia...
Z górnego piętra otwartem oknem wyglądała blada twarzyczka księżny, cała osłoniona rozrzuconemi włosami. Przelękła wrzawą nagłą, Jadwiga nie mogła długo zrozumieć, co się stało, ale serce jej łatwo się domyśliło, że Pełce groziło niebezpieczeństwo... Załamała ręce biedna...
Oczy jej, spuszczone wdół, dostrzegły razem Prońskiego, którego się nie spodziewała, i związanego Medarda, którego przedeń prowadzono...
Książę poznał natychmiast i uśmiech złośliwy, gniewny, przebiegł mu po ustach. W podwórzu gromadziło się nadto ludzi, wszedł do sieni, dając znać, aby Pełkę za nim wprowadzono.
Kerner pchnął więźnia, któremu skrępowane ręce bronić się nie dozwalały... Latarnię postawiono na gzymsie... Proński podszedł do Pełki z wyrazem gniewu i wzgardy.
— Nie mylę się... poznaję was... widzieliśmy się już raz... Co tu robisz? — zawołał przerywanym głosem.
Pełka milczał.
Proński powtórzył groźniej pytanie.
— Nie będę się tłumaczył, — rzekł wkońcu Medrad — masz mnie w rękach... rób, co ci się zda...
— To, co się należy złodziejom i rozbójnikom — dodał książę, — to cię czeka, mój panie a rycerzu... Chciało ci się bronić uciśnionej niewinności i oswobodzić panią swych myśli? Nieprawdaż?...
Rozśmiał się namiętnie i ponuro.
— To było obowiązkiem każdego uczciwego człowieka, dowiadując się, że śmiesz postępować z kobietą, z żoną, jak z przestępcą i niewolnikiem. Czemuż jej nie odesłałeś do matki?
— A wiesz waszmość przyczynę, dlaczego ją tu osadziłem? — zapytał Proński. — Kto cię upoważnił do obrony? Kto ma prawo mieszać się do sprawy pomiędzy mężem a żoną? Czy ty mi masz przepisywać, co mam czynić?
— Tam, gdzie niema sumienia, a jest okrucieństwo i gwałt, każdy ma prawo odeprzeć przemoc — rzekł Pełka.
— A gdy mu się to nie uda i wpadnie w ręce nieprzyjaciela, tedy może tak zginąć, dawszy głowę, jak ty tu zginiesz... Jam tu pan i sędzia, — dodał — ja cię nie znam... ścinam i pochować każę na zamku... Kto mi co powie?
Począł chodzić po przedpokoju.
— Żywa dusza wiedzieć nie będzie, ani się o ciebie upomni.
— W tem się mylisz, — rzekł Pełka — sługa mój uszedł i poniesie wieść o mnie, a przyjaciele się znajdą i obrońcy.
Proński się roześmiał.
— Przyjdą tylko trochę późno! — mruknął... — Jesteś w moich rękach... nie ujdziesz z nich...
Na to Pełka nie odpowiedział nic.
W górze na wschodach ukazała się z załamanemi rękami Jadwiga i poczęła zbiegać. Usłyszawszy jej kroki, Proński zapomniał o więźniu i rzucił się przeciw niej.
— Dokąd? — zawołał — nazad! Proszę powracać! Księżna tu nie masz co czynić... Mam swoje sprawy...
Jadwiga stanęła, jak wryta, załamawszy ręce.
— Książę! uczyń ze mną, co chcesz... ale niech ja nie mam na sumieniu krwi...
— Wszelką krew ja biorę na własne moje, gdy ją przelewam — rzekł surowo książę, podając rękę, a potem chwytając kobietę i ciągnąc ją na górę. — Proszę iść!...
Głos jego był tak groźny, iż Jadwiga, twarz skrywszy w dłonie, drżała.
— Proszę iść! — powtarzał coraz głośniej i natarczywiej — iść!
Pełka miał ręce związane, lecz nogi swobodne. Z oburzenia rzucił się za księciem, rwąc pęta, któremi go skrępowano. Z siłą, jaką daje gniew, szarpnął sznury i poczuł, że pękać poczęły... ponowił wysiłek... rozplątał pokrwawione dłonie i rzucił się bez pamięci na nieprzyjaciela, który stał, ciągnąc żonę napół omdlałą.
Chwycił go za barki, nagiął wtył ku sobie i rzucił na wschody. Proński krzyknął o pomoc, padając, ludzie wbiegli natychmiast drzwiami, spostrzegłszy obalonego pana, wszyscy razem wpadli na Pełkę. Obrona była próżna, pochwycono go.
Proński wstał.
Zdawało się, że gniew cały skrył w sobie... Drżał, nie mogąc przemówić słowa... Stłumionym głosem wołał Kernera, którego miał przed sobą.
— Słyszysz! — zawołał, — do lochu! tam, gdzie kości! rozumiesz... do kostnicy!
I wyciągnął rękę.
Dwóch pachołków związało znowu Medarda i ciągnęło wdół za Kernerem, który śpieszył rozkaz wypełnić... Kobiety, z góry nadchodzące, porwały na ręce omdlałą Jadwigę.
Pełka stłuczony, odrętwiały, skrępowany, nie czuł już prawie, co się z nim działo. Wyciągnięto go z sieni w podwórze i szybko wiedli oprawcy ku drugiemu wnijściu zamkowemu, które Kerner otwierał. Z drugiej sieni sklepionej schody czarne prowadziły w głąb ku podziemiom. Jeden z pachołków szedł z latarnią przodem.
Spuścili się tak w korytarz ciasny, którego mury oślizłe były od wilgoci i grzybami porosłe, potem zaczęli schodzić drugiemi schodami głębiej jeszcze.
Duszne, wyziewami stęchłemi przejęte powietrze obejmowało coraz bardziej Pełkę... i orzeźwiło go z odrętwienia. U dołu drugich schodów był korytarz wąski, w tym drzwi żelazne otworzył Kerner i pchnął w głąb Pełkę, zatrzaskując je za nim.
W ciemności zupełnej znalazł się więzień na mokrej ziemi, z rękami spętanemi, zbity, nie mogąc się długo poruszyć. Kroki tych, co go tutaj sprowadzili, oddalały się szybko, cisza grobowa zawisła nad nim z nocą, nieprzebitą wzrokiem... Przed sobą miał śmierć powolną, lub gwałt może jaki i zemstę... Pomimo okropnego położenia, myślał może więcej o Jadwidze, niż o sobie. Ze swego życia zrobił już był ofiarę. Lecz zginąć w boju, w walce... a umierać zamkniętemu żywcem w wilgotnym grobie... było podwojeniem ofiary... męczarnią.
Nierychło Pełka przyszedł do siebie o tyle, aby pomyśleć, co ma czynić. Ruszyć mu się było trudno... ręce były związane... Lecz pachołkowie z pośpiechem, krępując je, niebardzo zważali na to, co robili. Próbując rąk tych, poczuł, że mu się uwolnić przynajmniej z pęt będzie łatwiej, niż pierwszym razem... Jedna ręka, wydobyta z pętli, natychmiast rozwiązała drugą. Dłońmi po ziemi próbując, uczuł pod niemi suche jakieś szczęty i przypomniał sobie, że Proński kazał go wrzucić do kostnicy... Jedna z rąk dotknęła gładkiej, zimnej czaszki, która rozsypała się pod nią.
Pełka przypomniał sobie, że idąc przez wycieczkę, miał krzesiwo, siarkę i stoczek. Usiadł więc, próbując zaraz wydobyć ognia, aby się rozpatrzyć w swem nowem więzieniu. W pośpiechu nie odebrano mu nic. Nóż i dwa pistolety miał jeszcze przy sobie.
Zwilgotniała gąbka niełatwo zażec się dała... nareszcie z siarki dobył się płomyczek sinawy i stoczek zapalił... Ciekawem okiem Pełka począł się rozpatrywać po swem więzieniu.
Była to izba zasklepiona, której mury okrywała jakaś szklista powłoka i dziwne naroście. Do ścian na żelaznych kołach uczepione wisiały dwa zardzewiałe łańcuchy... Podłogę, wyłożoną pokruszonym kamieniem, okrywały całą bielejące i pozieleniałe kości ludzkie, kilka czaszek walało się po kątach...
Resztki jakichś łachmanów gniły na ziemi, roztłuczony dzban leżał w kącie. W ścianie, naprzeciw wnijścia zasklepiony otwór prowadził do drugiej izby podobnej... Pełka chciał się podnieść, lecz sklepienie było tak niskie, iż uderzywszy się o nie, czołgać się musiał, aby do otworu dostać. W pośrodku wykopany dół, jak studnia głęboki, do dna dojrzeć nie dozwalał.
Więzień, zamknięty w ciemności, mógł łatwo dostać się do studni, i w niej skończyć męczarnie.
Okropność położenia nie odjęła Pełce przytomności. Zwrócił się do pierwszego podziemia i tu rozmyślać począł.
Proński znał zapewne kostnicę, do której go posłał, i studnię, co się w niej znajdowała. Chciał więc jego śmierci. Łatwo było przypuścić, że więzień w ciemności tej, szukając wyjścia, łożyska, z rozpaczy czołgać się musi i padnie w głębinę.
Całą nadzieją Pełki było, iż w kilkadziesiąt godzin ktoś może zajrzeć zechce, aby się o zgonie jego przekonać. Ręce miał wolne, pistolety i nóż, postanowił rzucić się na wchodzącego i zabiwszy go, wyswobodzić... Nie miał już nic do stracenia, a cała nadzieja była w tem, że przyjdzie stróż więzienny, nim głód siły wyczerpie, i niezdolnym go uczyni do ratowania się z rozpaczliwego położenia.
Łatwo być jednak mogło, iż do zamkniętego skazanego nikt się dowiadywać nie będzie. Naówczas powolna śmierć głodowa zostawała mu tylko... Pełka pomyślał, że ją przyśpieszyć może przyłożywszy pistolet do głowy, lecz odrzucił ze zgrozą ten ratunek, zdając się na wolę Bożą... na Opatrzność...
Całe życie przeszłe przesuwało mu się przed oczyma: Jadwiga — Gołczwia — wojskowe sceny — pole elekcyjne — kraj miły — przyjaciele... Zdawało mu się, że albo tamto snem tylko było, lub to nim być musiało. Myśli plątały się jakby szaleństwo zmąciło już mózg uciśnięty. Piersi brakło oddechu... Kości przejmował chłód grobowy, dziwna senność chorobliwa kleiła chwilami powieki... Rachuba czasu ustała... Każda chwila wydawała się wiekiem... a godzina mogła być chwilą. Mierzyć ich nie było czem, bo nawet żywsze zrazu krwi bicie ustawać się zdawało...
Przyparty do ściany, czując pod sobą kości tych, co tu niegdyś pomarli i w proch się zalegający obrócili, Pełka siedział tak w odrętwieniu, nie wiedząc, jak długo. Czasami próbował sił tylko, wyciągał ręce, poruszał się... i cieszył się tem, że mógł jeszcze władnąć sobą.
Jak długo trwał ten stan grobowego pół-snu, pół-jawy, nie wiedział... Nagle wśród tej zamarłej ciszy coś jakby daleki szmer słyszeć się dało. Pełka przeczuł raczej, niż rozpoznał kroki, instynkt przypomniał mu, że drzwi otwierały się w tę stronę, w której siedział, i że one go osłonią, gdy wchodzący oczyma szukać będzie skazanego... Pozostał więc nieruchomy w kącie... Serce zaczęło bić coraz mocniej... Kroki się zbliżały... nie słychać było głosu, ani rozmowy, szedł więc jeden człowiek... Jednego podołać się spodziewał.
Klucz zaczął się w ordzewiałym zamku obracać... Pełka przyczaił się z nożem i pistoletem... przyczołgawszy się ku miejscu, z którego, jak się spodziewał, wpaść na stróża miało mu być najłatwiej... Jeszcze chwila, a walka o śmierć lub życie rozpocząć się miała.
Prędzej, niż sądził, uchyliły się żelazne drzwi, ukazało się światełko, i schylony nawpół człowiek wychudły, stary, począł się rozglądać ostrożnie po lochu, jakby się wnijść do niego obawiał. Pełka widział jego pomarszczoną twarz z obciętą krótko brodą siwą, i zgrzebną koszulę na piersiach, i podartą odzież, i ręce spracowane, żylaste, i pas skórzany na biodrach... Nie miał broni, nie miał też z sobą nic... Przychodził zobaczyć i donieść może, iż już wszystko było skończone...
W mgnieniu oka porwał się z ziemi Pełka i rzucił się na niego, trzymając nóż podniesiony w ręku. Latarka wypadła z dłoni starego stróża, który krzyknął, nim dłonią usta mu potrafił zamknąć Pełka. Prosił, jęcząc i tarzając się po ziemi, o życie.
Medard już mu przykładał nóż do piersi, gdy stróż w imię Chrystusa zaklął go o litość.
Na ziemi tuż leżał sznur, który był Pełka zrzucił z rąk, pochwycił go, aby nim związać starego, nakazując mu milczenie...
Strwożony leżał, nie ruszając się i nie broniąc, powtarzał tylko:
— Ulituj się nade mną... ja mam sieroty do żywienia... Ulituj się na Chrystusa rany!
— A nade mną mieliście litość? — rzekł Pełka głosem, który ledwie z piersi mógł wydobyć.
— Alboż to moja sprawa? — mówił stróż.
Pełka na szyi nosił krzyżyk, dawniej mu dany przez matkę... Poczuł go na piersiach i dobył szybko.
— Przysiąż, że mi pomożesz do uwolnienia — rzekł żywo — nikt o tem wiedzieć nie będzie... powiesz, że wpadłem do studni... Osypię cię złotem... sieroty wychowam...
Stary obłąkanemi patrzał oczyma... Krzyżyk błyszczał przed niemi... a z pod powiek łza się toczyła.
— Nie zmuszaj mnie do zabójstwa! — wołał, cisnąc go i nóż przykładając mu do piersi, Pełka — przysięgaj — ja ci przysięgam, że ciebie i sieroty ocalę od zemsty...
W milczeniu drżącą ręką przycisnął stróż krzyżyk do ust i pocałował go.
— Przysięgam! — rzekł cicho.
Pełka natychmiast go puścił, mając się jednak na ostrożności i zajmując drzwi sobą.
— Chodźmy — odezwał się.
— W biały dzień? — szepnął stróż wylękły — niepodobna... na zamku mnóstwo ludzi!
Dowiedział się w ten sposób Pełka, że noc całą przesiedział w tym lochu. Stali w korytarzu obaj ze stróżem; ten zdawał się namyślać.
— Nie uwierzycie mi, — odezwał się cicho, a potrzeba dzień przesiedzieć skrytemu. Muszę was ukryć... muszę zamknąć... ażeby kto nie natrafił i nie zobaczył. Będziecież mi wierzyli?
— Wszak przysiągłeś — odparł Pełka — wierzyć ci muszę. Chrześcijanin jesteś i na Chrystusa przysięgałeś...
Stary westchnął tylko i spracowaną ręką powiódł po czole.
— Chodź, panie, ze mną, — odezwał się — ale cicho i ostrożnie.
Nie mówiąc już nic, weszli na wschody pierwsze... i dostali się tak na kondygnację wyższą szerokich podziemiów zamkowych, których okienka wychodziły na podwórze. Tu były izby, do których nieco światła wpadało, i sklepiona komnata, w której dawniej odbywały się sądy, a obok nich izba męczarni... Nie miał stróż do dania innego schronienia nad to i otworzył je dla Pełki, aby tu ukryć go do wieczora. Przyrzekł mu przynieść jedzenie i odzież, w którejby bezpiecznie o zmroku mógł się z zamku wysunąć...
Chwilami przychodziły Pełce wątpliwości, azali mu ten człowiek, raz od śmierci oswobodzony, dotrzyma, ale nie miał nic do wyboru. Wszedł więc, choć wahając się, do sądowej izby... dał się w niej zamknąć staremu, który mu zalecił tylko, aby cicho się sprawiał i oknami widzieć się nie dał. Okna izby, choć wysoko umieszczone, wychodziły w podwórze, po którem kręcili się ludzie. Komnata owa podziemna, zdawna snadź opuszczona, pozostała w takim stanie, w jakim ją przed stu może laty zostawiono.
Zostało tu wszystko na miejscach... ławy u stołu dla sędziów, osobny pulpit dla pisarza, a tuż obok ciasna, przyległa komórka zawierała przyrządy torturowe, ławę, sznury, obcęgi, żelaza, śruby, łoże, na których wyciągano nieszczęśliwych... Tu było dawno wygasłe ognisko, w którem rozpalano żelazo i gotowano ukrop... Wszystko to dawno snadź używane nie było, rdza okrywała żelastwo, pył drzewo, naczynia leżały porozbijane, ale jakby wczoraj jeszcze winowajcę stąd wyniesiono... W sądowej izbie walały się protokóła podarte... Plamy na kamiennej podłodze wyglądały jak ślady przyschłe i zczerniałe krwi, która z ran się sączyła.
Przerażała ta pustka, w której jedyną pociechą był wielki rzeźbiony Chrystus na krzyżu czarnym, wiszący nad stołem sędziowskim. Kolosalna ta postać, która miała przypominać Boga miłosierdzia, była rzeczywiście przerażająca wyrazem boleści i tortury konającego na krzyżu; krwawe plamy na białem ciele, cierniowy wieniec wbity w czoło, włosy, które dodano do rzeźby, dziś pyłem okryte i zlepione, składały obraz dziki i przejmujący... Pełka spojrzał i wzdrygnął się prawie... ze strachu... Biała twarz Ukrzyżowanego, spuszczona wdół, wyrażała tylko poddanie się męczarni.
Nie mogąc spuścić z niej oka, Pełka przysiadł na ławie. Jakkolwiek straszne, więzienie to, po owym grobie kośćmi zasianym, było jeszcze prawie wesołe... Cienie, przesuwające się przed oknami, świadczyły o życiu... Tam panowała grobowa cisza i milcząca śmierć.
Światło wpadało ukośne, blade a szare, ale i ono zdawało się ożywione więźniowi, który dusił się przez noc w ciemnościach.
Długi czas upłynął, nim znowu otwarły się drzwi, i ostrożna ręka stróża wsunęła żywo przez nie miskę, na której był chleb, butelka i trochę jakiejś strawy. Głód zmusił Medarda rzucić się najprzód do chleba.
Odzyskał sił trochę i trochę nadziei, bo dotrzymanie słowa przez stróża ubezpieczało na przyszłość. Uspokojony więc, mógł usnąć, czekając wieczora, i wsparłszy się o poręcze ławy, obwinięty płaszczem, zadrzemał...
Lekki szelest nierychło go obudził, porwał się zrazu przerażony, chwytając za oręż. Przed nim stał stróż, który musiał dotknąć ręką, aby go z tego snu ciężkiego, wydającego się drzemaniem, wyrwać. Był wieczór, z okien już ledwie dostrzeżony zmrok wpadał do izby, zupełnie prawie ciemnej. Po uciszonym głosie poznał więcej, niż oczyma starego człowieka, który, drżąc, stał przed nim i trzymał szarą opończę.
Pełka chciał, aby go wypuścił tąż samą wycieczką, którą wchodził, lecz ta była już na nowo zabita i kamieniami zarzucona. Stróż powiedział mu, że wie inną drogę podziemną. Wyszli więc z izby sądowej, i korytarzem długim, poprzedzany przez starego, krok w krok za nim pociągnął się Pełka, nie wiedząc, dokąd go prowadzi... Trzymał ciągle dłoń na broni...
Droga kręta wśród wilgotnych ścian spuszczała się nadół, i doprowadziła ich nareszcie do drzwi zamczystych... Milcząc, oderwał drąg, zasuwający je, stróż i otworzył.
Przez otwór w nich Pełka ujrzał dalekie błonia, lasy, rzekę i kawałek nieba, okrytego barwą wieczorną. Powietrze świeże, przepojone wonią drzew i łąk odżywiło go, gdy niem odetchnął. Jeszcze krok tylko, a miał być swobodny. Oko zaszło mu łzą... Zwrócił się do milczącego stróża, stojącego na stronie ze spuszczoną smutnie głową, i położył mu ręce na ramionach...
— Bóg ci zapłać, a ja nie zapomnę... Słowem szlacheckiem ręczę ci, obronię cię i nadam ziemię... i sieroty twe...
Stary, słuchając, podniósł głowę i skłonił ją, smutny był i przelękły.
— Idźcie, — rzekł, idźcie... nie wystawiajcie mnie na pokuszenie... Com zrobił... grzech czy miłosierdzie... nie wiem... Uchodźcie... Bóg z wami...
I ręką popchnąwszy zlekka Pełkę za drzwi wypróchniałe, zaczął je za nim ryglować.
Medard znalazł się na obrywie góry, na której stał zamek, niemal u stóp jej... od strony pól i lasów... W kościołku odzywał się dzwon na Anioł Pański; z wdzięczną myślą ku Bogu pokląkł na piasku, okrył głowę i począł się modlić, ślubując ołtarz dziękczynny temu patronowi, który dnia tego przypadał. A był to właśnie dzień św. apostołów Piotra i Pawła.
Wstał potem, i jakby się na świat narodził, puścił się, gdzie oczy poniosą, aby co prędzej państwo księcia opuścić.






Stojący u podnóża góry Gabryk z końmi i trzosem pańskim zrazu cierpliwie nań czekał, choć niespokojny był, azali ta śmiała wyprawa powieść się może.
Długo panowała cisza... Wierny sługa zwracał oczy ku miejscu, w którem była furta ukryta, a raczej trzymał je wlepione w ten kąt, gotów poskoczyć przeciw Pełce, gdyby go zobaczył wychodzącego... Ale kwadranse upływały, cisza trwała i nie było nikogo.
Nagle doszła go wrzawa i krzyki na zamku... Gabryk się strwożył... Rosły one, wzmagały się, słyszał jak wrota zatrzaskano, jak rozbiegali się ludzie, jak głosy warczały groźne.
Nie było wątpliwości, iż pan jego został schwytany... Gabryk najprzód płakać zaczął i ręce łamać, ale wprędce w serce jego wstąpiła otucha. Powiedział sobie, iż panu nic się stać nie mogło, a co najgorsza, czekało go chyba więzienie. Znał Pełkę, że się nie ulęknie, że się bronić musi... w walce któż wie? mógł być zabity? To dwoje więc przypuszczał... nie myśląc o pochwyceniu i skazaniu na taką śmierć, od której cudem tylko ocalić się było można... W pierwszej chwili nie wiedział, co mu czynić przystało... Zostać? czekać? czy uciekać do kraju, aby przyjaciół Pełki ku obronie i ocaleniu rozbudzić?
Chciał być pewniejszy, co się stanie... Lecz jak i od kogo, nie zdradzając się, dowiedzieć? Zrozumiał dobrze, iż narażając siebie, zgubić mógł Pełkę, o którego losie niktby nawet nie wiedział, gdyby Gabryk także dostał się w ręce nieprzyjaciół...
Nadchodziła noc... Ciemność była mu na rękę... Pokazywać się w miasteczku, gdzie go z panem widziano było niebezpiecznie... odejść od koni i porzucić je, gdy w nich nadzieja wybawienia była, zdawało się nieostrożnością. Nie puszczając więc powodnych, zjechał pocichu na drogę do zamku i miasteczka wiodącą, w nadziei, iż tu kogoś spotkać, a może się czegoś dowiedzieć potrafi.
W zmroku widać było na ścieżynie od zamczyska zsuwającą się powoli postać, której zdala rozeznać nie mógł Gabryk... Był to człowiek jeden i pieszy, idący krokiem kaleki... Drożyna od furty zamkowej wiodła go ku gościńcowi, wprost właśnie miejsca, gdzie stał z końmi biedny sługa.
Gdy się z góry spuścił, Gabryk poznał w nim żebraka. Nie był to jednak prosty włóczęga, lecz rodzaj pątnika, jakich naówczas mnóstwo po krajach wszelkich od odpustu do odpustu, do miejsc cudownych, do świętych i pamiętnych przesuwało. Okrywała go suknia, podobna do tych, jakie nosiły zakony żebracze św. Franciszka, podpasana sznurem. Od pasa zwieszona sucha tykwa, różaniec, muszle na sukni pozaszywane, kij wysoki zgięty zdala go jako pątnika poznać dawały.
Szedł zwolna, nie widząc Gabryka, nie podnosząc głowy, aż zarżenie konia go obudziło. Zobaczywszy przed sobą stojące osiodłane wierzchowce i sługę, stanął.
Zdziwił się Gabryk, słysząc pozdrowienie czystą polszczyzną, na które śpiesznie odpowiedział.
— A! toście wy z Polski, mój ojcze?
Pątnik, jeszcze może mocniej zdziwiony, zbliżył się prędko:
— No — a wy?
— Ja?... także... podróżny jestem — odparł Gabryk. — Na miłość Bożą, idziecie z zamku, powiedzcie mi, co się tam stało?
Pątnik pięść złożoną naprzód zwrócił ku zamkowi.
— Piekło tam było, jest i będzie! — zawołał. — Otrząsam pył z nóg moich... Przybył ten szatan, co ludzi męczy, co żonę więzi! który nigdy ani sobie pokoju nie znajdzie, ani drugim go nie da... Bodajby się zapadł i z zamkiem swym razem!
Gabryk w pierwszej chwili, usłyszawszy, zapomniał się i ręce załamał.
— Przybył Proński! — zawołał.
— Jak wicher i burza, — mówił pątnik — zamącił wszystko na zamku, mnie, któremu litościwy przytułek tam dano, przenocować nie dał i kazał za wrota wyrzucić...
— Mój ojcze! mój ojcze! — wołał Gabryk — nie wiecież, co się tam stało?
Pielgrzym ramionami ruszył.
— Szatan zazdrości go opętał, starego rozpustnika... Żonę zamknął i tu mu się jeszcze zdaje, że ją gachy nachodzić będą. Miota się, szaleje... Złapał tam kogoś... alboż wiem?... Wkradł mu się ktoś...
Gabryk krzyknął rozpaczliwie.
— Cóż z nim? — zawołał żywo — cóż z nim?
— Rzucono go do lochu... a jeśli żyw wyjdzie z rąk tego szatana, Bogu niech dziękuje.
Pątnik mówił to jakby go i oburzenie, i gniew odmłodziło. Skurczony wprzódy, rozprostował się, ruchy miał młodsze, niż postawę, głos mu się w rozmowie powiększał, jakby przestał udawać starca, zapomniał o tem, czem miał być, a został, czem był w istocie.
— Wyście z Polski, nieprawdaż? — zapytał jęczącym głosem Gabryk.
— I szlachcic polski — z dumą rzekł pątnik. — Ale pokutuję... pokutuję... Wracam z Kompostelli i Loretu... Miałem ciężki grzech na sumieniu... Ślubowałem o jałmużnie iść do świętych miejsc... Na granicy ślub mi się kończy.
Odetchnął jakoś swobodniej samą nadzieją wypoczynku.
— Ojcze mój — kiedyś Polak i szlachcic, dajcie mi radę, pomóżcie, ratujcie. Złapany w zamku jest moim panem...
— Jak się zowie — spytał, do koni przystępując, pątnik.
— Pełka z Gołczwi...
Mruknął coś niewyraźnie pielgrzym.
— A pocóż tu lazł? — spytał.
— Chciał księżnę uwolnić... Gdybyście znali ją, gdybyście wiedzieli...
— Dość, — przerwał pątnik, — dość... rozumiem. Niełatwoż tu teraz pomagać! Nie masz co myśleć, pędź do domu, niech się kupa przyjaciół zbierze i uzbroi... napaść na zamek... rady innej niema. A godziny nie tracić... bo ten go może dać ściąć... Nie nowinąby to było...
Pątnik patrzał na konie z pożądliwością.
— E! e! — rzekł — gdyby mi się godziło na koń siąść... a pojechać z wami!
Westchnął.
— Ale do granicy nie godzi się... nie godzi!
— Do jakiejże granicy? — zapytał Gabryk.
— Do naszej...
— A toć dawno granica, jak mi pan mówił, daleko dalej, a to kraj był nasz, tylko go jakieś Niemcy zabrały — począł żywo Gabryk, któremu się chciało zyskać towarzysza, pomocnika i świadka.
Pątnik koło koni chodził i wzdychał.
— Tak mówisz? — bąknął, tak mówisz?
— Powtarzam, com od pana mojego nieszczęśliwego słyszał... a cóż ja wiem?
— Oho! to tak jest, — odezwał się pątnik — to pewna... ale z sumieniem wchodzić w kontrakty...
— A! ojcze, — odezwał się Gabryk — jam człek prosty... Mnie się zdaje, żeście ślubu dopełnili, a tu i dobry uczynek na was czeka, bobyście mi poświadczyli i pomogli... Jechalibyśmy razem do Polski...
— I na dobrym koniu... na którym się tyle lat nie siedziało! — odezwał się pątnik. — Boże miłosierny, co to za tentacja!
— A! panie! to koń, jakiego drugiego w świecie nie znaleźć. Co ja pocznę sam! Tyle kraju! jam niebardzo świadom...
— Niewiele i ja wam pomogę! — ozwał się pątnik... a no, człowieka zacnego ratować trzeba...
To mówiąc, kij ze wzgardą rzucił na ziemię i począł głaskać wierzchowca, suknię zakasał... przeżegnał się, i ów zgarbiony przed chwilą niedołęga jakby cudem znalazł się na siodle...
— Dzień i noc pośpieszymy ku granicy, — zawołał... — a w Krakowskiem znajdzie się ochotników kupa, żeby szlachcica z rąk tego djabła uwolnić... ba! i księżnę mu odebrać... bo ją więzi ten łotr...
Gabryk nie miał nic do odpowiedzenia, Panu Bogu za tę osobliwszą pomoc dziękował... Puścili się tedy na całą noc w lasy, a że kraj doskonale był znany pątnikowi, mogli bezpiecznie go przebyć i najbliższe wybrać drogi.
Trzeciego dnia byli już w Krakowskiem. Gabryk nie gdzie indziej chciał jechać, tylko do Rożańskiego, któremu najbardziej ufał. Pątnik nie sprzeciwiał się temu. Nie mówił on nazwiska swego Gabrykowi, ale się z nim tak po pańsku obchodził, iż go ten mimowolnie słuchać musiał. Człek był złamany, ale niestary... gorączka, a pielgrzymowanie do miejsc świętych niebardzo go pohamowało. Na granicy w pierwszym kościołku zrzucił zaraz pielgrzymi ubiór i postarał się o odzież i oręż przystojny... Zaraz też do niepoznania się zmienił, buta w niego wstąpiła taka, jakby sobie za długą ową pokorę chciał wynagrodzić. Już mu tam wszyscy z drogi i gospody ustępować musieli, a klął tyle przynajmniej, co się modlił. Osobliwa to była natura, wszystkiemu ludzkiemu nieposłuszna, a Bożemu uległa pokornie. Modlił się do łez krwawych, w godzinę potem gotów był o wrota do karczmy się pobić i o słowo wyzwać na rękę. Grzeszył co krok, a bił się w piersi aż tętniało i krzyżem leżał, i wstawał wesół, bo mu się zdało, że Panu Bogu gotowizną zaraz za długi spłacał.
Żadnego krzyża nie pominął bez zdjęcia czapki i modlitwy, a żadnej też okazyjki do rozpusty prawie szalonej.
Ze wszystkiego znać było naturę bujną, silną, niepohamowaną, którą tylko głęboka wiara ratowała od zupełnego rozpasania. A że długi czas suknia pielgrzymia i ślub zmuszały go do walki z sobą i pokorą, teraz jak z zamkniętego długo kotła buchała para z siłą podwójną. Gabryk rad był, że takiego złapał, który się niczego nie lękał.
W rozmowie z nim ów pątnik tak się przejął sprawą Pełki, jakby swą własną, i gdy przybyli do Rożańskiego, nie potrzebował Gabryk prawie ust otworzyć.
Wypadł Wacek do nich... spostrzegłszy sługę Pełki z nieznajomym człowiekiem, nastraszony, — a przeraził się bardziej jeszcze, gdy posłyszał o całej sprawie. Schwycił się za głowę... co tu poczynać?
— Ja się najprzód panu a bratu przedstawić muszę, — rzekł przybyły — „cum omni formalitate“, bo tu w maszkarze chodzić już nie potrzebuję. Jestem Jakób Wielikaniec, z Wielkopolski od Szamotuł... Musieliście słyszeć, miałem to nieszczęście, żem brata ubił.. za com, pielgrzymując, pokutował i sumienie oczyścił... Spotkałem tego oto poczciwego sługę przypadkiem, a biorę sprawę do serca, choć obcy. Na zamku u tego djabła odpoczywałem, więc go znam, jak moje pięć palców. Idę z wami, ino ludzi zbierzcie... trzeba niewinnego człeka od śmierci ratować.
— Panie, aby tylko czasu nie tracić — dodał Gabryk — i nie przybyć za późno...
Zrobiła się tedy na dworze chryja ogromna, bo Rożański za rodzonego brata nie stałby goręcej. Sześciu ludzi pobiegło po dworach sąsiednich, a tu już natychmiast sztyftowano czeladź i zbrojono, zbierano konie i oręż z lamusów... Wacek naradził się z Wielikańcem, który świadom był bardzo dróg i krajów.
Musieli wtargnąć w cesarskie państwo, a no, spodziewali się, że nim się o tem wieść rozejdzie, nim się zbierze siła jaka, nim pogoń pójdzie, będą mogli i na zamek wtargnąć, i uwolnić Pełkę, i powrócić. Nie były takie napady bezprzykładnemi.
Rożański się tylko jednego obawiał, aby nie przybyć za późno.
Do wieczora obwołana szlachta z czem kto mógł i miał poprzybywała, zebrał się oddział ludzi sześćdziesięciu, dobrze zbrojnych, śmiałych, doświadczonych, i ochoczych. Gabryk, wziąwszy na stronę Rożańskiego, oświadczył mu, że gdyby pieniędzy brakło, trzos ma pański na sobie. Nigdy u szlachcica nadto ich nie bywało, zdało się więc to bardzo, bo już Wacek do żydów miał posyłać... i tak do rana gotowe było wszystko, iż o brzasku wyciągnąć mogli. Wielikańcowi chętnie oddano dowództwo nad oddziałem.
W żywność musiano się zaopatrzyć, gdyż dla ukrycia pochodu trzeba było wielkich traktów unikać, lasami i pustemi okolicami się przedzierać, a począwszy od granicy, nie budzić licha, ażeby wpaść na zamek, nie dając się mu do obrony gotować.
— Chybaby Bóg niełaskaw był, — mówił Wielikaniec — żebyśmy, do wrót zaszturmowawszy, nocą nie wzięli zamku odrazu... Na murach niema nic... o prochu i kulach zapomnieli... ludzie nie do bitwy... poddać się muszą...
Szła tak owa wyprawa szczęśliwie aż do granicy... śpiesząc, o ile tylko siły koni dozwalały, bo o ludzkie się nie pytano. Gdy w Śląsku przyszło wtargnąć, porzucono drogi bite, a skręcono na manowce... Pierwszy dzień przeszedł szczęśliwie i obozem położyli się w lesie, daleko od siedzib ludzkich, zmuszeni ukrywać się jak rozbójnicy. Choć Wielikaniec mówił i zaklinał się, że kraj przedziwnie znał, z tego noclegu ruszywszy, zbłąkali się tak, iż bez pomocy ludzkiej z tego obłędu wyjść nie było sposobu.
Co począć mieli? Gabryk doradził w kilku się wyprawić po języka, schwytać człowieka i nie puszczać go, aż się sprawa dokona. Zgodzili się na to wszyscy, a on sam ze trzema ludźmi, dobranymi dowoli, puścił się na zwiady, zasiekując drogę w lesie, by do obozu bezpieczniej wracać było...
O pół godziny od miejsca, w którem leżeli, Gabryk posłyszał, że ktoś drwa rąbał w lesie... Poszli więc na głos ten ostrożnie... i dostali się do polanki, u której brzegu stał wóz o jednym koniu, człek ubogo wyglądający drwa nań przygotowywał.
Łatwo go było pochwycić, bo się uląkł mocno i uciekać nie mógł. Ledwie go uspokoić mogli, że mu się nic nie stanie.. byle im prostą drogę do Braniborza pokazał. Biedaczysko byłby ze strachu uczynił, coby mu kolwiek kazano, ale poprzysiągł, że dobrze dróg nie zna, że w lesie całe życie siedział i nie wyglądał zeń, chyba z węglami do miasteczka.
— A no, to szczęście wasze, — rzekł — bo u nas od dwóch dni chory podróżny leży, którego bodaj zbójcy odarli z koni i zmusili uciekać. Mówił nam, że z Braniborza idzie...
Kazali się tedy wieźć do chaty węglarza, która stała o kilka pacierzy od tego miejsca. Chałupa była nędzna... z szopką małą... Gdy się zbliżyli, a Gabryk zsiadł, poszedł z nim do izby do chorego gospodarza... Na tapczanie leżał w płaszczu obwinięty człowiek, na którego spojrzawszy, twarzy jeszcze nie widząc — Gabryk krzyknął — bo w nim pana swojego poznał. I jak stał, tak na kolana przed nim padł...
Pełka to był w istocie, pieszą ucieczką i głodem wielce znużony, który wzajem zobaczywszy Gabryka, ręce złożył i najprzód Bogu dziękował. Cudem to bowiem nazwać musiał, iż się tak jakby przez aniołów stróżów prowadzeni spotkali.
Dopieroż sługa, odetchnąwszy, opowiadać mu zaczął swoje przygody, i jak zawerbował Rożańskiego i szlachtę, aby szli go odbić.
Życie i siły powróciły Pełce.
— Bóg ci zapłać, poczciwy mój Gabryku! — zawołał — tyś mój zbawca...
— A dzięki Opatrzności, żeś pan mój drogi wybawienia nie potrzebował i żem się ja już na nic nie zdał.
— Jakto, na nic? — pochwycił Pełka — Bój się Boga! tyleście drogi dla mnie uczynili i niewczasów ponieśli, nie puszczę was... musimy na zamek uderzyć i tę biedną kobietę wyrwać z rąk szaleńca...
Na to Gabryk odpowiadać nie śmiał... konia swojego panu oddawszy, szedł już przy nim pieszo do obozu, a że po zasiekach w lesie jak wytknięta była droga, dostali się rychło do niego.
Rożański, który bez kaftana dla gorąca przechadzał się pod sosnami, najrzawszy zdala konie, wyszedł przeciw Gabrykowi. Gdy Pełkę ujrzał, żegnać się począł jak przed widmem... potem biegł oszalały i szczęśliwy.
Na te okrzyki zbudzili się i zbiegli wszyscy... Tu dopiero radość wybuchła tem większa, że niejeden, co szedł na zamek, wolałby był do domu bez awantury powracać. W ręce cesarskich się dostawszy, los mógł spotkać ciężki, kajdany lub gorzej jeszcze... Widok więc Pełki i nadzieja, że szturmować nie będą potrzebowali, napełnił wszystkich weselem. Zbierano się już do domów, gdy Pełka dla podziękowania panom a braci głos zabrał...
— Dozgonną waszmościom panom a braci winienem wdzięczność za łaskę ich, i nigdy pewnie zadość jej nie uczynię, póki żyję... Lecz posłuchajcie mnie. W rękach tego człowieka, z których się wydobyłem cudem, jest kobieta, a jej życie stokroć droższe mi, niż własne moje. Jesteśmy o niewiele drogi od zamku, podeprzejcie mnie, pomóżcie mnie do wydarcia ofiary z rąk kata... Na wszystkie rzeczy święte i najświętsze was zaklinam!!...
Począwszy tak przemawiać, a do serc im kołatać, Pełka, choć zrazu milczeli nachmurzeni, skłonił w ostatku, iż zgodzono się iść. Wielikaniec wnet dowództwo mu oddał..
— Ani go myślę brać, — odezwał się Pełka — ale pod wasze idę — byleśmy szli.
Trwały narady kilka godzin... Z pochodu swego miarkując, wnosił Medard, iż od zamku nie więcej byli nad mały jeden dzień drogi.
Wnet tedy do koni szli wszyscy, i przed wieczorem jeszcze kilka mil zrobili. Gabryk, wysłany przodem na nocleg, przyniósł wiadomość, że Branibórz za lasem o kilkoro staj widać było. O białym dniu nań napaść nie było i co myśleć. Leżeli więc do nocy, spoczywając, a im się chwila stanowcza zbliżała, tem więcej fantazji ubywało, wyjąwszy u Pełki, Rożańskiego i Wielikańca. Reszcie te guzy za nieznajomą jejmość niebardzo smakowały, choć przygoda osobliwsza dosyć się zdala podobała. Dobrze to jednak w opowiadaniu, w przeszłości, a narazie kości droższe nad wszystko. Gdy się zmierzchać zaczęło tak, aby ich zdaleka na gościńcu dostrzec już nie było można, Wielikaniec dał znak do ruszenia. Oręż wszystek tak poprzywiązywano, aby żadnej szabli brzęknąć nie było można, zakazano rozmowy, i krokiem mierzonym po piasku oddział cały począł, wyszedłszy z lasów, przybliżać się ku zamkowi.
Wielikaniec miał z całą gromadą uderzyć na główną bramę i rąbać ją lub ogień położyć. Pełka z Gabrykiem i dwoma najostrożniejszymi chcieli wtargnąć wycieczką, i gdy tamci szturmować będą, wpaść na zamek, aby Jadwigę porwać.
Plan zdawał się bardzo zręcznie osnuty — i Pełka miał nadzieję, że się powieść musi, jeśli szturmujący wytrzymają tak długo, by on mógł dostać się do zamku. Zdala widać już było mieszkanko ze świecącemi w niem oknami, i czarny zamek na górze, w którym parę też okien bladem światełkiem migało. Cicho było i spokojnie dokoła. Tętent koni, który gdzie niegdzie był zdradzał jadących, tu się prawie słyszeć nie dawał, bo kopyta tonęły w piasku.
Droga wydała się Pełce nadzwyczaj długą i nieznośną, — wreszcie stanęli u podnóża i stąd już rozdzielili się, a Wielikaniec, nie myśląc dłużej taić się z sobą i swymi, konie w cwał po drodze do wrót puścić kazał...
Nagle wśród ciszy nocnej zatętniało, zahuczało, i w miasteczku mieszkańcy, posłyszawszy tę niezrozumiałą wrzawę, snać przelęknąć się musieli, bo wielki ruch świateł zwiastował bieganie...
U wrót zsiadło z koni ludzi kilkunastu i z toporami się wzięli do nich... Niepojęta napaść w czasie pokoju tak się niezrozumiałą snadź wydała mieszkańcom zamku, iż furtę otworzyli, nie posądzając nawet, aby nieprzyjaciel przybywał. Tylko co się ona napół uchyliła, skoczono, aby ją opanować, wrót rąbać już nie potrzebowano.
Pierwsi, co wpadli do bramy, poczęli wiązać załogę, która prawie krzyknąć czasu nie miała, a do obrony żadnej wcale przysposobiona nie była. W nadzwyczajny więc sposób to, co miało najwięcej trudu kosztować, sprawiło się tak prędko, że Pełka nie doszedł jeszcze do wycieczki, gdy Wielikaniec już był w bramie... Nie odbyło się jednak bez okrzyków i szarganiny, a z zamku ci, co nadbiegli później do drugich wrót wewnętrznych, już ostrożniejsi, cofnąć się mieli czas i na alarm krzyknąć...
Dopieroż, co żyło, zbiegło się w podwórzu, i sam książę, i Kerner, i ludzie od służby, i czeladź wszelka. Książę pierwszy dorozumiał się, że z nieprzyjacielem ma do czynienia, i po broń skoczył, a wrót bronić kazał..
Na zamkową wieżę kapliczną posłano zaraz chłopaka, aby na gwałt bił w dzwony i mieszczan ku obronie zwołał...
W miasteczku zawrzało jak w kotle, nie ochotą do boju, bo nie wiedziano ani z jakim, ani z jak licznym nieprzyjacielem miano do czynienia... Strach ogarnął mieszkańców, którzy się w pola i ku lasom rozbiegać zaczęli.
Dawne tradycje tatarskich napadów przyszły na pamięć... Kto mógł, na ogrody i ku borom uchodził...
W kościele tylko ksiądz dla powołania dalszych wsi i przedmieścia w dzwony uderzyć rozkazał.
Proński wiedział z kim miał do czynienia, a choć był przekonany, iż Pełka w kostnicy zginął, zemsty zań się spodziewał. Sam więc zbrojny, zebrawszy garść ludzi wkoło siebie, do upadłego się opierać postanowił. Nie dopuszczono wdzierających się w dziedziniec, dając ku wrotom ognia.
Nie przyszło jednak nikomu na myśl, aby ztyłu przez wycieczkę nieprzyjaciel miał się na zamek dostać. Jadwiga, którą wrzawa strwożyła i do okna wywołała, spostrzegła w ciemności walkę u bramy, i czując, że o nią idzie, że Pełki przyjaciele jego i ją chcą oswobodzić, zbiegła natychmiast ze schodów. Spodziewała się, że w tym tumulcie znaleźć może środek do ucieczki.
Proński zapomniał był o żonie...
Pełka tymczasem z Gabrykiem i dwoma towarzyszami dobywał wrót u muru niepostrzeżony, i choć znalazł zawaloną drogę kamieniami, łatwo ją sobie oczyścił. Zostawiwszy dwóch ludzi u wejścia, sam z Gabrykiem rzucił się w podwórze z tej strony puste, gdyż wszyscy się zbili u bramy. O kilkadziesiąt kroków w bieli stojąca postać, choć ciemność jej rozpoznać nie dozwalała, zdała mu się Jadwigą. Rzucił się więc śmiało ku niej.
Przelękła kobieta cofnęła się — ale Pełka wbiegł za nią aż do sieni zamkowej, wołając... Strzelanie i krzyki nie dozwalały księciu posłyszeć, co się za nim działo... Pełka pochwycił biegnącą już przeciw sobie księżnę, i niosąc ją na ręku, zbiegł nazad poza ścianę zamkową ku wycieczce...
Z przestrachu omdlałą niósł z pomocą Gabryka, i wdarł się z tym drogim ciężarem do podziemia... Wschody przebiegli sami, nie wiedząc jak, wielkiemi krokami, rozbijając się o mury, a osłaniając Jadwigę... W mgnieniu oka byli z nią u stóp góry, i Pełka na dwóch koniach, zawiązawszy nosze, złożył w nich rozbudzającą się do życia. Na pierwszy okrzyk jej stanął, uspokajając i zaklinając, ażeby mu się powierzyła, gdyż głową ręczy za jej bezpieczeństwo.
Strzelanie u głównych wrót nie ustawało, i szturm już był niepotrzebny, Gabryk więc pobiegł, dosiadłszy konia, oznajmić Wielikańcowi, że zdobycz, po którą przybyli, mieli w ręku. Ten już się był tak zapalił, że zapomniawszy, o co szło, ustąpić nie chciał. Trzeba było Rożańskiego perswazyj, aby go do odwrotu nakłonić.
Tymczasem bito we dzwony i popłoch szerzył się w okolicy...
Stary Wielikaniec lekko był postrzelony w rękę, a zapamiętale chciał się pomścić.
— Co mi tam! — wołał, że jejmość mu odebrali, ja to podłe gniazdo spalić muszę!
I ognia pod wrota podłożyć kazał...
W samym środku sklepionej bramy nałożono stos drzewa ogromny, które się pod ręką znalazło, ludzie podżegali go natychmiast i rozdmuchali... dym buchnął wszystkiemi otwory w podwórzec. Suche, stare belki, wschody, stropy, przepierzenia zajęły się łatwo... Zamek palić się poczynał.
Dopilnowawszy jeszcze ognia, aby się tak wziął dobrze, iżby go ugasić nie było łatwo, dopiero Wielikaniec na odwrót się zgodził.
Proński, pozostały z garścią ludzi w pośrodku, podłożonym ogniem utwierdzał się w przekonaniu, iż zamek zdobywać chciano, i oddział wśród którego uchodziła Jadwiga, już się spuścił w dolinę, śpiesząc ku lasom, gdy książę jeszcze stał obronnie, nie śmiejąc ludzi oderwać do gaszenia pożaru, aby wnijścia ogołocić...
Płomię, wyżarłszy we środku bramę... wdarło się na dachy gontowe i poszło po nich dokoła. Zamek się palił.
W świetle łuny pożarnej ludzie, w rynku miasteczka stojący, mogli dostrzec, że przy zamku nie było nikogo... Oddział już się był skrył za górą i nieprzyjaciel zniknął. Dopieroż odwaga wielka wstąpiła w serca mieszczan i rzucili się na ratunek zamku, nie mogąc dobrze zrozumieć, kto do kogo strzelał i gdzie się ów zagadkowy podział nieprzyjaciel.
Tłum mieszkańców biegł ku wrotom. W pierwszej chwili Proński, zawsze lękający się napaści, na hałas pod wrotami, ognia dać kazał. Nie raniono wprawdzie nikogo, lecz popłoch zmusił tłum do ustąpienia. Nierychło z murów ktoś postrzegł, iż tam nikogo nie było, prócz ludzi z miasteczka...
Dano więc pokój obronie od rozboju, a poczęto gasić ogień, który szerzył się dokoła. Proński pomyślał o żonie, i zwrócił się ku tej części zamku, w której mieszkała. Tu kobiety wynosiły kufry, wyrzucały pościele i z lamentem a płaczem ratowały się w dziedziniec. Napróżno szukając oczyma żony, Proński przestraszył się i chciał na górę biec po nią... Kobiety go wstrzymały, zaklinając się, iż pani tam oddawna nie było. Zaręczały, że na pierwsze strzały wybiegła i więcej się już nie ukazała.
Proński głowę stracił — paliło się dokoła... Kazał rzucić wszystko, a szukać księżny. Co żyło, biegało po zakątkach, wołając i szukając ukrytej. Zamek gorzał tymczasem... Pożarny wiatr, który się zjawia zawsze, aby płomienie podżegać, niósł zapalone gonty i rozrzucał je, siejąc ogień tam, gdzie się nie paliło jeszcze. Wszystkie dachy płonęły razem, a pod niemi stolowania i sufity, które, padając z trzaskiem, we wnętrza niosły pożar z sobą.
Nie było już można myśleć o ratowaniu budowli, na pastwę płomieniom skazanej, książę ocalać kazał, co z niej wynieść było można w dziedzińce, ale i tu na kupy padały żużle, a co wyratowano, zapalały... Mieszczanie stali z załamanemi rękami i, patrząc na zgorzelisko, lamentowali... Müller, rozważniejszy od innych, powrócił do domu, aby własnego pilnować dachu, bo iskry sypały się już na miasteczko...
Nierychło Kerner dał znać księciu, iż zdaje się, nieprzyjaciel musiał wtargnąć znaną mu wycieczką, bo ta stała otworem... U drzwi kawałek oddartej sukni, którą poznano, dowodził, że tędy uszła...
Proński siadł na kamieniu pod murem i, nie patrząc na to, co się działo, kazał się czeladzi do drogi sposobić.
Gonić ani mógł, ani chciał podkomorzy cesarski; miał inne środki obrony i zemsty... myślał o skardze i prawie... Dwór musiał się ująć za wtargnięcie na ziemie cesarstwa, musiał zań szukać zemsty i domagać się jej groźnie... Książę spodziewał się procesem odzyskać żonę i poniesione straty... O śmierci Pełki zdało mu się, że nikt nie wiedział, a za nią odpowiadać nie mógł, bo stawał napadnięty we własnej obronie...
Jeszcze gorzały i dymiły zgliszcza zamkowe, gdy książę Proński ze wszystkimi ludźmi i mieniem pozostałem... wyjeżdżał konno z Braniborza i rozkazał nawrócić do Wiednia taborom...
Oddział Pełki, którego nie ścigano, nocą jeszcze wszedł w lasy i nie spoczywając, dążył ku granicy... Teraz, po odbyciu wyprawy, szlachta, co się do niej przykładała, uszczęśliwiona nią była... Pełka ledwie mógł uprosić, aby dla strwożonej księżnej trochę miano względu...
Drugiego też dnia szczęśliwa natura pięknej Jadwisi odżyć jej dozwoliła... Rada z odzyskanej swobody, uśmiechała się, jakgdyby niebezpieczeństwo i przebyte dni straszne daleko już za nią pozostały. Największym smutkiem dla niej było to, że ani w co się przebrać, ani jak przystroić nie miała. Na cały ów obóz nie było ani jednego zwierciadełka... Choć instynkt pomagał w urządzeniu stroju, rozpaczała biedna, że się tak brzydko wydawać musi...
W istocie piękniejszą była, niż kiedykolwiek, bo twarzyczka jej ożywiona, oczy pałające, rozgorączkowane... nadawały jej mniej płochą a poważniejszą i surowszą postać... Chwilami niby smutek osłaniał czoło, usta się ściągały wyrazem tragicznym na wspomnienie przecierpianej niewoli, ale w mgnieniu oka uśmiech przybiegał, błyszczał w oczach, ruszał się na ustach, gładził czoło i wracał jej wyraz naiwności dziecięcej...
Pełka szedł przy koniach, które ją niosły... Ona siedziała zwinięta zręcznie na tej kołysce, spoglądając ku niemu i po stokroć powtarzając:
— Ocaliliście mi życie... niedarmo przysięgaliście mi być rycerzem wiernym... Otóż to tak pięknie słowa dotrzymywać!! Będę wam do śmierci wdzięczna!!
A Pełka wydobył w milczeniu węzeł niebieskich wstążek, które mu służyły za całą odpowiedź. Potem biegł zbierać leśne kwiaty, które Jadwiga lubiła, i niósł je, rzucając na kolebkę, w której piękna pani, kołysząc się, jechała już, jakby na przejażdżkę tylko dla zabawy...
Dwór miała liczny i wielbicieli wielu: Rożański, jego towarzysze, nawet stary Wielikaniec nie odstępowali kroku; Gabryk trzymał cugle konia jednego, drugiego powierzywszy najzręczniejszemu z czeladzi. Wszyscy wyprzedzali się w posłudze księżnej, w zabawianiu jej, w przygotowaniu spoczynku wygodnego i kuchni znośnej. Rozbawiła się też zupełnie i nie nudziła jej podróż wcale...
Gdy już byli bezpieczni w granicach Rzeczypospolitej, Pełka pomyślał dopiero, iż wypadało naradzić się z nią i zapytać, dokądby życzyła sobie jechać. Sam on pragnął bardzo, ażeby się udała do Warszawy, ale jej woli w niczem nie chciał krępować. Jadwiga, raz uwolniona z niewoli, zdawała się na wszystko obojętna, była swobodna, śmiała się, bawiła, strzelała oczkami i nic jej już więcej nie było potrzeba...
Dla urządzenia wygodnej dalszej podróży zboczono do Krakowa. Pełka natychmiast zajął się kupieniem kolebki i koni, co mu niewiele czasu zajęło... Ucztą sutą i wspaniałą pożegnał towarzyszów i sojuszników swoich, którzy go omal w uściskach nie udusili. Wielikaniec, nagrzeszywszy znowu w drodze, pobiegł do spowiedzi i wybierał się ku domowi.
— Dokąd pani moja wieźć się każe? — zapytał wkońcu Pełka, gdy wszystko było w gotowości...
Piękna Jadwiga westchnęła, przymrużyła oczka, uśmiechnęła się, spojrzała w zwierciadło i odpowiedziała po namyśle:
— Mój rycerz jedzie do Warszawy, zatem przeprowadzi mnie tam... a w stolicy... no! zobaczymy, namyślimy się... A! nie wiem! boję się napaści księcia... pojechałabym na wieś do siebie... w Warszawie bezpieczniej może!
— Więc do Warszawy! do Warszawy! — wykrzyknął Pełka, całując jej rączki... — Będziemy strażą waszą aż do stolicy... w stolicy i póki tylko rozkażecie... a ja — choćby życie całe!
Jadwisia się uśmiechnęła z nieukrywaną radością.
— Ale książę! — zawołała — mój mąż! ten nieznośny tyran!
— Pójdę do króla! pojadę do cesarza, będziemy się od nich bronili w sądach... nic nam nie uczyni... Bądź pani spokojna...
Nazajutrz więc siadła piękna Jadwiga z przyjętą dla niej sługą do kolebki aksamitem wybitej; dwóch czeladzi naprędce w barwę jej przybranych, uczepiło się na stopniach, Gabryk i Pełka strojnie jechali, straż utrzymując, i tak ruszono do Warszawy...






Nim księżna dojechała do stolicy, już wieść o wypadkach na pograniczu, o napadzie oddziału jakichś opryszków polskich (jak ich zwano) na zamek w Śląsku, o dobywaniu jego i spaleniu dobiegła do zamku i rozeszła się między ludźmi.
Książę, nie tracąc chwili, wymógł posłańca od cesarza ze skargą za naruszenie granicy, gwałt i porwanie księżny Prońskiej. Był to moment właśnie, w którym ksiądz Olszowski wybierał się w poselstwie do Wiednia po arcyksiężniczkę Eleonorę. Przyrzeczono wymiar sprawiedliwości... Sama historja najdziwniej i najsprzeczniej była opowiadana, z rozmaitemi upiększeniami w smaku czasu, to jest z dodatkami okrucieństw i dzikości. Książę starał się ze swej strony przedstawić ten cały wypadek tak, aby się wydawać niewinną ofiarą ludzi chciwych jego mienia, i mściwych i dzikich. Oburzano się przeciwko sprawcom, w których liczbie najpierwszy wymieniony był Pełka. Z tego powodu przypominano jego dziesięcioletnie zniknięcie tajemnicze, a napaść na Braniborz służyła za najlepsze potwierdzenie domysłu, iż czas ten na rabunkach gdzieś spędzić musiał.
Dowiedziała się i pani podczaszyna o losie córki... łamiąc ręce i zrywając się biec na jej ratunek; lecz dokąd się udać miała, nie wiedziała sama.
Wiele rzeczy było dla niej w tem ciemnych, wogóle jednak wypadek opisywany powiększył tylko jej nienawiść ku Pełce. Przybiegła do Warszawy, zbierając się gdzieś jechać dalej... skarżąc się, płacząc, lamentując i wszystko przypisując temu rozbójnikowi, bo go inaczej nie nazywała.
Dobrze widziana przez panią marszałkową Sobieską, u Paców, u Lubomirskich, jeździła od pałacu do pałacu, od domu do domu, skarżąc się na losy swoje, choć je sama zgotowała...
Tymczasem księżna zbliżała się do Warszawy. Wysłany przodem Gabryk miał polecenie wynająć dwór dla niej i sprzętu najlepszego od Pełki użyć dla urządzenia go w sposób godny tak wielkiego gościa... Miał on czas dokonać, co mu polecono, i wyjechać jeszcze na spotkanie księżnej i swojego pana.
Jadwiga znalazła mieszkanie wyświeżone, wonne, zastawione z przepychem i z niewysłowionem zadowoleniem padła na spoczynek, już tylko rojąc o zabawach, strojach i opowiadaniach swej niewoli... Dwór Pełki stał na jej usługi, a czeladź zbrojna miała polecenie dzień i noc straż odprawiać.
Nazajutrz kolebka z końmi świeżemi była na usługi... jak na skinienie czarnoksięskiej laski stawiło się wszystko, czegokolwiek zażądać mogła... Jednak już jej trochę było nudno. Potrzebowała ludzi, bo bez nich żyć nie umiała. Dlatego więzienie samotne, na które ją skazał książę, było dla niej niewysłowioną męczarnią. W Warszawie niepokoiło ją, iż nie miała już komu opowiadać nieszczęść swoich i cudownego ocalenia. Paliła ją ta żądza pochwalenia się taką rolą tragiczną i taką miłością bohaterską człowieka, którego płaciła jednym uśmiechem.
Ku wieczorowi Jadwisia ziewała już i kazała zaprząc, by się przejechać. Spodziewała się spotkać kogo, zwrócić oczy i mieć jakąś drogę do wejścia w życie większego świata... Godzinę strawiła na ubieraniu... Wyszła potem obejrzeć kolebkę i konie, ale tym nic do zarzucenia nie było. Siadła więc i kazała się wieźć do miasta.
Do tej pory na myśl jej nie przyszła matka, a raczej ile razy przypomniała sobie, tylekroć odsuwała od siebie myśl szukania jej, bo czuła swą słabość i niemożność oparcia się podczaszynie. Chciała być swobodną... a sama nie umiała tą swobodą rozporządzać... Bała się matki i potrzebowała jej razem. Pełka nadto był pokorny i służebny, by mógł tą istotą, potrzebującą ulegać komuś, zawładnąć.
Nie wiedziała Jadwiga, gdzie się znajdowała podczaszyna i nie chciała pytać o to... Zdawała na losy spotkanie się z nią. Losy zaś zbliżyły je może nad wolę Jadwigi. W przejeździe przez ulicę otarła się o jej powóz wspaniała karoca, pełna pięknych pań, wśród których ujrzała zdziwiona, przestraszona, matkę. Nastąpiła scena tragiczna niemal. Krzyk się dał słyszeć z obu kolebek, i ręce białe, wyciągnięte ku sobie, wyszły z za firanek. Woźnice na wołanie dworzan zatrzymywali powozy oba... Nim Jadwiga wychyliła się z kolebki swej, menażując fryzurę wysoką, — otylsza daleko podczaszyna wysunęła się z karocy marszałkowej i przypadła do córki... Rzuciły się sobie, płacząc, w objęcia. W ciasnej ulicy na chwilę powstał ścisk, bo ludzie nie wiedzący, co się stało, patrzali ciekawie, różnie sobie tłumacząc tę scenę... Podczaszyna uprosiła pań, z któremi jechała, aby ją przy córce zostawiły, i siadła z księżną do jej powozu, rozkazując jechać do domu... Jadwiga ciągle ściskała matkę...
— Dziecię moje! — wołała podczaszyna, tuląc ją. — Jadwiniu moja! com ja wycierpiała! Jak przeklinałam i przeklinam tego niepoczciwego, który wszystkich twych nieszczęść jest przyczyną, — tego ohydnego zbója... Pełkę.
— Jakto? Pełkę? — podchwyciła księżna — ależ to jest mój zbawca! on mi życie uratował... on mnie z niewoli wyswobodził.
— Śni ci się! — krzyknęła podczaszyna gniewnie — pleciesz nie wiedzieć co... gdyby nie on...
— Matunia nic chyba nie wie...
— Wiem doskonale, wiem o wszystkiem... a! tak! gdyby nie on — byłabyś sobie z księciem starym radę dała — byłabyś szczęśliwa, a teraz? Co mu się było mieszać w sprawy małżeńskie...
— Ale, matuniu droga...
— Ale, Jadwisiu kochana! to zbój! to łotr... to...
Jadwiga zamilkła... sama już nie wiedziała, co mówić. Biedna rozmyślała w sobie, czyby to czasem nie było prawdą, co mówiła matka? Ha? Któż wie? Kto wie? Słabe stworzenie nie umiało tak gwałtownej wytrzymać napaści... Zachwiała się...
Ciągle słuchając narzekań matki, milcząca dojechała do dworku. Miała czas tylko przyznać się, że konie, kolebka, dwór, służba, suknie, klejnoty, wszystko to winna była Pełce...
Podczaszyna ręce załamała...
— Jednej godziny tu nie będziemy! — krzyknęła — nie chcę, byś mu cokolwiek była winna! Jedziesz do mnie, do domu... Zapłacimy mu...
Niezmiernie zmieszała się księżna... sama nie wiedziała, co pocznie, na siłę oporu przeciwko matce zebrać się nie umiała... Zrobiło jej się smutno — i rozpłakała się, jak dziecko.
Matka była na wszystko przygotowaną, łzy jej wcale nie poruszyły... Korzystając z tego stanu córki, natychmiast rozkazała zawracać do swego mieszkania... Jadwiga rękę już podniosła, chcąc się temu sprzeciwić, podczaszyna ją zakrzyczała... Dziecko biedne wpadło znowu pod tę despotyczną władzę matki... na którą zdawało się skazanem.
Po głowie Jadwisi chodziły myśli różne ratunku... wszystkie równie bezskuteczne... Nie dopuszczając jej do słowa, podczaszyna dowodziła ciągle, że Pełka wszystkich nieszczęść był przyczyną...
Tak dojechały do mieszkania matki... Szczęściem Jadwiga, nie tracąc nadziei, iż się może uwolnić jeszcze potrafi, miała czas szepnąć jednemu z czeladzi, aby pod żadnym pozorem konie nie odchodziły... Rozkazy jej ludzie Pełki nauczyli się spełniać, choćby życie stawić przyszło.
Matka z córką weszły do dworu, zajmowanego przez podczaszynę... Tu dopiero, rzuciwszy się na siedzenie, uspokojona nieco Jadwiga wyprosiła u niej, ażeby mogła opowiedzieć swe przygody.
— Ależ, posłuchaj, matusiu! — rzekła, ręce łamiąc — ależ posłuchaj! wy nic nie wiecie... Wywiózł mnie książę do stolicy cesarskiej, jechałam pewna, że on tam miejsce wielkie zajmuje przy dworze. Oszukał nas... Stanęliśmy w nędznej gospodzie, i gdyby nas cesarzowa nie spotkała na przejażdżce i nie była uderzona pięknością moją (tak się naiwnie wyraziła księżna), możebyśmy do dworu i prezentacji dobić się nawet i doprosić nie mogli. Twarz moja więcej sprawiła, niż zasługi księcia, który tam małą służbę pełni przy cesarzu... Jest przy nim komornikiem, a nie podkomorzym.
Alem miała triumf, ukazawszy się na dworze... a! dwóch arcyksiążąt zakochało się we mnie nazabój... podobałam się cesarzowej, księciu lotaryńskiemu scenę zrobiła arcyksiężniczka Eleonora, która się w nim kocha... bo była o mnie zazdrosną...
A! muszę się przyznać matuni — bo też chciałam być piękną i podobać się... koniecznie, aby nareszcie z gospody wyjść, w której ten człowiek mnie trzymał... Dopieroż cesarzowa matka przykazała, abym bywała u niej, dopiero podkomorzy mój musiał starać się o to, abym wystąpiła jak należy. Niegodny człek! chciał, abym z nim żyła zamknięta, świata nie widząc... małom oczu nie wypłakała! Alem się pomściła na nim, gdy na dworze zaczęli wszyscy szaleć za mną!
Co miał być z tego szczęśliwy, mój pan małżonek — niewdzięczny — jeszcze się gniewał, srożył i wymówki mi czynił. Alem na to wcale zważać nie myślała...
Jednego wieczoru arcyksiążę mi czasu maszkary przyniósł mumszanc bardzo piękny... już tego mój stary wytrzymać nie mógł. Nazajutrz zerwał się jechać na Śląsk, swoje oglądać zamki i mnie brać z sobą. Prawda, że arcyksiążę nieostrożny, upuścił bilecik, który mi miał oddać, a on go przeczytał... Ale w bileciku nic nie było, tylko uwielbienie dla mnie...
Jak zaczął mnie męczyć, dręczyć, gniewać się, prosić, zaklinać, musiałam jechać. Dopókiśmy jeszcze byli w Wiedniu, gdzie ja poskarżyć się miałam komu, boby mnie cesarzowa matka była z jego rąk wyrwała — dysymulował... ale gdyśmy wyjechali ze stolicy, uczułam, żem była w niewoli. Posypały się wymówki, wyrzuty, a wkońcu przysiągł, że noga moja więcej w Wiedniu nie postanie...
Z noclegu chciałam uchodzić pieszo... ale mnie podchwycił... Płacząc ciągle, dojechałam do tego okropnego zamku... najstraszniejszego na świecie więzienia. A! któż go opisać potrafi! Lochy, upiory, strachy... w podziemiach pełno ludzkich kości, korytarze czarne... izby ciemne... kraty... dokoła straże, smutek... cisza, niewola...
To mówiąc, płakać rzewnie zaczęła, a matka, która słuchała dosyć obojętnie opowiadania, tuliła ją, nie okazując wielkiego współczucia...
— Nie umiałaś sobie ze starym dać rady, — zawołała żywo — dziecko jesteś! Mogłaś z zakochanym zrobić, coś chciała, i arcyksiążąt bałamucić, i na dworze zostać, i opanować go.. Naco go było draźnić? mogłaś zwodzić... a ty zawsze i do trzydziestu lat dzieckiem być nie przestaniesz... Któż takiego człowieka gniewa i naprzekór mu robi?...
— Ale to kat, nie człowiek; — poczęła Jadwiga, ręce łamiąc — na wspomnienie jego krew ścina się w moich żyłach...
Zakryła oczy i płakała...
— Z tego zamku nawet mogłaś się wydobyć, pochlebiając mu trochę... — dodała matka.
— Ja? jemu? pochlebiać? płaszczyć się? prosić? — krzyknęła księżna — a! nigdy w świecie... Wystawże sobie, matuniu — zamknął mnie samą, otaczając szpiegami... skazując na śmierć z nudów i łez... Groził mi czarnym lochem! O! żem nie oszalała... Szczęściem, ten mój rycerz wierny...
— Kto? — groźno podchwyciła matka...
— Pełka — cicho dodała Jadwiga.
Podczaszyna ruszyła ramionami.
— Piękny mi rycerz! — rzekła z przekąsem — zbójca, który gdzieś rabunkiem dorobił się majątku. Wszyscy to mówią...
— Ale on dla mnie mało życiem nie przypłacił.
— Wolałabym była, żeby zginął — krzyknęła, zrywając się, podczaszyna, — razbyśmy od niego się uwolniły.
— Gdyby nie on, jabym tam umarła — podchwyciła Jadwiga... — Cudem wyrwał mię z więzienia... zebrał ludzi, napadli na zamek... i...
— O! wiem wszystko, — dokończyła matka — mówić mi nawet nie potrzebujesz... Tobie się zdaje, że się to dobrze stało... a najgorzej w istocie... Cóż teraz poczniesz z księciem? Jesteś jego żoną!
— Nie chcę nią być!
— Musisz! — zawołała podczaszyna — przysięgłaś mu u ołtarza...
— Lecz żyć z nim nie będę! — stanowczo, na odwagę się zebrawszy, zawołała Jadwiga głosem, który matkę przeraził. — Nie chcę! nie mogę! ani ty, ani król, ani w świecie żadna władza z tym tyranem i katem żyć mnie nie zmusi... Nie będę!
I wstała, miotając słabemi rączkami, aż matka w milczeniu ująwszy ją wpół, posadziła, całując w czoło.
— Uspokójno się, uspokój — rzekła cicho. — Nie chcesz żyć z księciem... zobaczymy... tylko mi nie mów o Pełce! tylko mi go nie chwal! tylko mi o nim nie wspominaj! nienawidzę tego człowieka!...
Jadwiga znowu płakała... Znająca ją dobrze matka całunkiem ukoiła i cicho zapytała, jak się noszą u cesarskiego dworu?
Było to czarodziejskie słowo. Szybko Jadwisia otarła łzy, podumała trochę, i zaczęła z nadzwyczajną szybkością opowiadanie: o stanikach, rękawicach, zasłonach i wonnych „poudre de Chypre“, którym posypywano włosy... i o przecudnych klejnotach, któremi panie zdobiły się na cesarskim dworze... bo tam już, jak wszędzie, wkradła się i panowała francuska moda.
Podczaszyna nietyle może słuchała szczebiotania córki, ile cieszyła się skutecznym środkiem, użytym do rozerwania jej... Mówiły długo... a ani książę, ani Pełka nie wtrącił się do rozmowy... Jadwiga wreszcie nieśmiało zażądała jechać... do domu...
Podczaszyna zerwała się jak oparzona, stanowczo oświadczając, że jej nie puści...
Nie chcę i nie pozwalam ci więcej się widzieć z tym Pełką; on tu przyjść nie będzie śmiał... a tam i jabym jeszcze zetknąć się mogła... Nie chcę, ażeby się zbliżał do ciebie, aby sobie łaski zaskarbiał... Któż to wie? książę zgryziony, zły, może umrzeć, ty owdowiejesz znowu...
— A! gdyby to być mogło! — naiwnie ręce do góry podnosząc, zawołała Jadwiga.
Obie panie, zajęte rozmową, nie zważały wcale, że już od minut kilku miały świadka, który ostatnie słowa, stojąc w środku pokoju, podsłuchał. Był to Pełka niespokojny o Jadwigę, który tu nawet ją gonił, choć się dobrego przyjęcia od podczaszyny nie spodziewał... Nie tyle go obeszło, iż ona wstrętliwie się o nim odezwała, ile życzenie Jadwigi utkwiło mu w sercu...
Jadwiga pragnęła więc pozbyć się męża i zostać wdową...
Właśnie po tym wykrzykniku podczaszyna postrzegła w mroku stojącego nienawistnego sobie człowieka. Zbladła i zadrżała cała. Choć zwykle przytomna i zuchwała, na chwilę była tak zmieszana, iż ust otworzyć nie mogła.
Pełka skłonił się chłodno.
— Niespokojny byłem o księżnę panią, — rzekł — bo dopóki mam szczęście i honor czuwać nad nią...
— Już ani szczęścia tego, ani honoru nie masz waćpan, — wyrwała się podczaszyna — skoro ja tu jestem. Bardzo mu dziękujemy za wszystkie jego łaski i dobrodziejstwa... ale już tego dosyć... Matka starczy za opiekunów.
Pełka, jakby apelując od tego wyroku, zwrócił się ku Jadwidze, która stała zarumieniona, pomieszana, rwąc w ręku facolet, szyty koronkami... Wzrok jej tylko milcząco zapewniał rycerza, że leciuchne serduszko pani jego myśli... nie było dlań niewdzięczne...
— Pani podczaszyno dobrodziejko — odezwał się do matki — o jej uczuciach dla mnie nie potrzebowałem się dziś dowiedzieć z przypadkiem uchwyconej rozmowy, doskonale znane mi były... Cóż począć? zwyciężyć ich nie mogę — znosić muszę... lecz pozwól mi spytać — com ja wam zawinił?
Zarumieniła się jejmość, którą gniew poruszył widocznie...
— Cóżeś waszmość miał i mógł zawinić? — zawołała gwałtownie — chyba, że się nam plączesz niepotrzebnie, gonisz, ścigasz... i prześladujesz... Ani waćpana pomocy, ani rycerskiej opieki, ani nic jego nie potrzebujemy. Daj nam święty pokój!...
— Dziesięć lat mnie nie było! — wzdychając, rzekł Pełka.
— I sądziłam, że przez tyle czasu przyjdziesz waszmość do rozumu! — zawołała podczaszyna, unosząc się coraz bardziej. — Powróciłeś takim, jakim pojechałeś.
— I to moja wina? — zapytał Pełka.
— A zapewne! — mówiła kobieta — ani ja, ani córka moja nie chcemy was...
Pełka spojrzał na Jadwigę, która mu nieśmiałym, czułym odpowiedziała wzrokiem, ale nie odezwała się ani słowa...
— Nie chcemy was... — powtarzała podczaszyna — ani waszej miłości, ani darów, ani bogactw, ani... nic... a nic!
— Wierzę, — rzekł Pełka, — iż jako matka, wiesz pani najlepiej, co się w sercu jej córki dzieje — wszakże dopóki z własnych jej ust tego nie usłyszę, nie uwierzę, by dla mnie miała być tak okrutną.
Jadwiga przemogła bojaźń sprzeciwienia się matce, postąpiła krok, podała rączkę Pełce i zawołała żywo, aby sobie nie dać przerwać mowy:
— Ja wam jestem wdzięczna, bardzo wdzięczna... ja nie wyrzekam się waszej opieki i przyjaźni...
Podczaszyna rzuciła się między córkę a Pełkę, nie dając dokończyć, i ukazała drzwi.
— To mój dom... — zawołała — jam tu pani. Uwolnij mnie waćpan od rozmowy... Nie chcę znać człowieka, w którego życiu jest dziesięć lat zagadki niewytłumaczonej, a w rękach złoto, o którem nikt nie wie, skąd pochodzi.
Podniosła nań piorunujące wejrzenie — Pełka stał nieporuszony...
— Zmuszasz mnie pani do wyspowiadania się nareszcie, nie dla niej, bo mi o jej opinję nie chodzi, ale dla księżny. Dziesięć lat spędziłem w wojsku cesarskiem i wojnie, a zdobyczom rycerskim i nagrodzie za krew moją winienem to, co mam... Zdobyłem to na wojnach, a chlubne świadectwa, których nie chcę pokładać, dowodzą, żem uczciwie służył...
Podczaszyna zamilkła...
— Bywaj mi pani zdrowa, — dodał Pełka — ale do zobaczenia, bo sądzę, że się nie ostatni raz spotykamy w życiu. Czołem księżnej pani...
Jadwiga chciała się wysunąć z za matki, aby swojego rycerza pożegnać, ale ta nie dopuściła... Pełka uśmiechnął się i wyszedł zwolna.
W pokoju panowało milczenie... Podczaszyna czując, iż sobie naraziła córkę, poczęła ją ściskać i całować.
— Dziecko moje, ja to czynię dla szczęścia twojego, ja cię bronię, ja się narażam... ale nie dopuszczę, by ten człowiek wiązał się do nas... Ten szlachetka jakiś!
Konie Pełki stały noc całą przed gankiem dworu, matka nie dozwoliła odjechać Jadwidze...
Tuląc ją, słodząc ucisk, jaki nad nią wywierała, trzymała podczaszyna córkę w istnej niewoli. Jedyną pociechą Jadwisi było to, że nazajutrz wystrojona może pojechać do Sobieskich i tam opowiadać swe dzieje, budząc ogólne uwielbienie i współczucie. Mężczyźni głowy tracili... Gromadą przeprowadzono ją do powozu w triumfie, na rękach do niego wniesiono... a! i trochę o Pełce już zapomniała...
Tegoż dnia wieść się rozeszła, iż książę Proński przybywał. Śpieszył on, opatrzony listami cesarskiemi dla odzyskania żony. Nie śmiał jednak pierwszego dnia jej się pokazać. Pełka, który miał rozstawionych ludzi i na spodziewane to przybycie czatował, dał natychmiast znać Jadwidze. Wiadomości tej jednak nie dopuściła do niej podczaszyna.
Skutkiem opowiadań córki, uległa jej w tem tylko, że zaczęła narówni z Pełką nienawidzieć Prońskiego. Nakazała więc czeladzi swej, ażeby na wypadek przybycia, pod żadnym pozorem do dworu go nie wpuszczano.
Proński rozmyślał jeszcze, jak ma sobie postąpić, i słał do dawnych przyjaciół o radę, gdy czatujący nań Pełka, wywiedziawszy się, kędy miał i kiedy jechać z gospody do ks. prymasa, wybrał się tak, aby spotkanie w ulicy było nieuchronne. Wiedział, że Proński nie miał z sobą dworzan nad sześciu, wziął więc do boku tyluż i wyjechał tak, aby się rozminąć nie mogli, nie zajrzawszy sobie w oczy.
Tak się też stało. Książę na widok człowieka, którego sądził nieżywym i w którym czuł śmiertelnego nieprzyjaciela, zbladł i zatrząsł się, zachowując wytrawnego męża powagę. Pełka, szukając go, natarł nań prawie.
— Mości książę — zawołał pierwszy — ludzie, których waszmość zabijasz, wracają za łaską Bożą z tamtego świata, i radziby się z nim rozprawić...
— Nie w ulicy przynajmniej — odparł Proński.
— Gdzie się żywnie podoba, — w ulicy, na rynku... na polu, w lesie — a no, nam trzeba rachunki skończyć.
— Chociaż ja żadnych nie mam — a po rycersku wyzwania na rękę nie odmawiam.
Pełka cisnął mu rękawicą w oczy, którą jeden z dworzan skoczył podjąć i przyniósł księciu, a ten ją za pas zatknął.
— Jutro o brzasku na Woli, — rzekł Pełka — jak się w. ks. mości podoba...
— Na życie lub śmierć! — odparł Proński.
— I ja tak rozumiem — zawołał wyzywający... Świadkami i przyjaciółmi będą, kto sobie kogo wybierze...
Skłonił się Pełka i minęli...
Oprócz dworzan obu nikt rozmowy nie był świadkiem, a tym usta zamknięto zakazem. Nikt o gotującej się rozprawie nie wiedział. Pełka zaprosił tylko Wielikańca, który po drodze był w Warszawie, Proński — kawalera de Maily, brata kanclerzyny.
Dzień był pochmurny, gdy się dwa orszaki na Woli spotkały... pozdrawiając zdaleka... Stanęła tedy drużyna zboku. Proński i Pełka z pistoletami odwiedzionemi jechali wprost na siebie... Na twarzy Prońskiego malował się gniew i zaufanie w sobie, książę wydawał się spokojnym, choć nim nie był. Pełka, szkaplerz ucałowawszy... oka nie zmrużył, i po długiem mierzeniu wypalił. Dwa strzały padły razem prawie, oba puste, gdyż jeźdźcy na koniach siedzieli nie ranieni i konie były całe. Chwycili natychmiast z olstrów po drugim pistolecie i Proński pierwszy wypalił, zerwawszy tylko Pełce niebieską kokardę na ramieniu... W tejże chwili strzał Pełki ugodził go w czaszkę i powalił. Koń strwożony wyrwał się, poleciał. Książę na ziemi leżał bez życia — kula przeszyła kość i uwięzła między oczyma...
Rzucili się przyjaciele Prońskiego ku niemu, a Pełka, popatrzywszy na trupa, pistolet schował do olstrów, zwrócił konia i stępa, wolno z placu odjechał. Po chwili jednak stanął i posłał Gabryka, aby się przekonał, czy Proński zabity...
Nie było najmniejszej wątpliwości, gdy ciało stygło, a kula głęboko w mózgu utkwiła. Pełka, dowiedziawszy się o tem, wprost z Woli pojechał do dworu podczaszyny, w którym po ostatniem widzeniu się z Jadwigą nie był jeszcze. Służba, mimo której w dziedziniec wszedł, dalej go puszczać nie chciała. Hałas wywołał Jadwigę do okna... Pełka ją zobaczył i pokłonił się.
— Przychodzę w. ks. mości donieść, — zawołał głosem donośnym — iż spełniłem życzenie jej... Książę Proński zabity, dziś, przeze mnie... oto w tej godzinie jesteś wdową i wolną.
Dosłyszawszy słów tych, które snadź dziwnie w jej uszach zabrzmiały, piękna Jadwiga uderzyła w dłonie, krzyknęła i znikła z okna natychmiast. Pełka poszedł do konia i odjechał do domu.
Nie uciekał ani uchodzić myślał; czekał, ażali kto przeciwko niemu instygować będzie, nikt nie wystąpił, omijano go tylko bardziej jeszcze i ludzie gorzej, niż kiedy, o nim mówili.
Podczaszyna, jak tylko wiadomość ją doszła o zabiciu Prońskiego, pomyślała najprzód o prawie i zagarnięciu, co się córce należało, potem zaraz o wywiezieniu Jadwigi, aby Pełka przystępu do niej mieć nie mógł.
Pełka dowiedział się trzeciego dnia, iż obie na wieś dla żałoby wyjechały. Sądząc, że znowu osiądą na czas jakiś w Horbowie, kazał ludziom gotować się do Gołczwi... Ruszył więc, jak mu się zdawało, wślad za niemi.
Dopiero przybywszy do domu, gdy na zwiady wysłał Gabryka do Horbowa, przekonał się, iż podczaszyny tam nie było, a służba domyślała się, że pojechały obie w Sandomierskie do dóbr księżny. Rozmyślał Pełka, czy jechać za niemi, — i pozostał w Gołczwi. Znużony był i smutny. Spoczynku potrzebował, rodzina siostry Laskowskiej stała mu za tę, której doma brakło...
Dopóki podczaszyna żywa — mówił do siostry, bawiąc się z jej dziećmi — póty ja mojego szczęścia mieć nie będę. Choćby mi wdowa sprzyjała, choćby mnie i chciała, nie dopuści matka. I jakże tu szlachcicowi, jak ja, choćby zamożnemu, porwać się o rękę wojewodziny i księżny?
Z goryczą narzekał prawie na utrapione życie podczaszyny, która nigdy nie była zdrowszą, niż teraz, a zawsze jeszcze, choć zęby tracić zaczęła, udawała młodą i za młodzika radaby się wydała. Ale się jej chciało, choćby bez grosza i mienia, byle dobrego rodu, imienia i w latach takich, aby prędzej za syna, niż za męża uchodził — a takiego znaleźć było trudno... W miarę, jak ją opuszczała młodość, schodziła potrosze z wielkich żądań na skromniejsze coraz, a im mocniej się starała coś sobie wyszukać, tem szło oporniej... Ostatni wielbiciel, pożyczywszy sumy niemałej, na którą skrypt wystawił bez świadków, znikł tak, — iż go nigdzie listami nawet gończemi wyszukać nie było podobna.
Śmierć księcia i owdowienie córki odwróciły znowu uwagę i myśli podczaszyny ku daleko pilniejszej sprawie. Chciała wydać raz jeszcze Jadwigę z korzyścią dla siebie i świetnie. Biedna istota próżno wyrywała się matce, dowodząc, że chce wedle serca swojego rozporządzić.
— To tam bałamuctwo — mówiła zcicha... serce możesz dać, komu chcesz... to zabawka, a trzeba się wyswatać dla domu, dla imienia i majątku...
— Znowu za takich, jakicheś mi matka dała już dwóch?... — zapytała Jadwiga.
— Jakto! pierwszy był zły? możesz ty to powiedzieć? — przerwała żywo podczaszyna — pierwszy był doskonały! Umarł nie nudząc, na drugim trochę się omyliłam — a kto temu winien, jeśli nie twój Pełka? A prawdę mówiąc — i ten ci długo nie dokuczał... Teraz trzeba wszystko dobrze rozważyć.
Pełka siedział w Gołczwi, nudząc się, gdy podczaszyna, ukołysawszy Jadwisię, zawiozła ją do Warszawy.
Miała stamtąd listy, w których jej donoszono, iż młody Pac, potrosze Pociejów krewny, niebogaty człek, ale wychowany tak, że się go i w Paryżu nie wstydzono na dworze... gotówby był sięgnąć po rękę wdowy, o której wieści chodziły, że po dwóch mężach dziedziczyła znaczne włości. Chociaż po drugim tak, jak nic nie było, nie wydawano się z tem cale. Pac dla imienia przez protekcję mógł dojść wysoko.
Kawaler był co się zowie piękny, ułożony wedle ówczesnej francuskiej mody, bo wychowanie w obcych kończył krajach — nosił się z cudzoziemska i w łasce był u pani marszałkowej Sobieskiej i u Radziwiłłów, co mu dobrą przyszłość rokowało. Kanclerzyna go też jako miłego kuzynka trzymała u boku i chodziły wieści, że go do zbytku protegowała. Od niej to wyszła myśl ożenienia go z księżną. Pac miał lat trzydzieści, ona mało co była młodsza — wdowi swój stan opłacała majątkiem, który wnosiła; a niełatwo też było o pannę tak majętną dla człowieka, co sam miał tak, jak nic...
Nic nie mówiąc o smutnym planie, z którego spodziewała się korzystać podczaszyna w sposób sobie tylko wiadomy... zawiozła córkę do Warszawy. Zrazu Jadwiga żałobę nosić chciała, namówiono, że ją wprędce zrzuciła. Nie było i tak po kim płakać...
Paca nie wprowadzono urzędownie do niej, spotkali się w domu kanclerzyny, a kawaler niby „proprio motu“, przystał do ślicznej wdówki. Jadwiga zawsze miała zwyczaj choć bez celu, bałamucić tych, co się do niej zbliżali.
Pierwszego wieczora śmiała się z matką razem, iż mu coś głowę zawracać zaczęła. Podczaszyna potwierdziła to postrzeżenie, a nie wydając się z protekcją, ostrzegła, że był ubogi.
Zmilczała na to księżna... Drugiego dnia spotkali się w ogrodzie, podczaszyna zaprosiła do siebie — Jadwisia spędziła z nim cały wieczór na śmieszkach... Pac był wesół, dowcipny i już widocznie rozkochany.
Jadwiga przyznała się przed matką, że jej się chce pękać ze śmiechu, tak Pac oczyma się przymila i już wzdycha.
— Dałabyś mu pokój, — rozśmiała się matka — bobyś za niego nie poszła...
— Czybym poszła, czy nie — ale taka zabawna rzecz patrzeć, jak mężczyzna głowę traci, jak omdlewa, jak pada... szaleje... Ach! czyż może być komedja nad tę? — mówiła Jadwiga. — Cóżem ja temu winna, że moje oczy taką władzę mają?
— A serce ci nie mówi nic?
— Serce? — spytała Jadwiga... — serce? a cóż to ma do mojego serca?
Podczaszyna zamilkła.
W kilka dni potem, Pac począł półsłówkami coś o miłości się odzywać. Jadwigę to bawiło — i nic więcej...
Czasem na myśl przychodził jej wierny, milczący, cierpliwy Pełka, i chciałaby go była zobaczyć... i tęskno jej było do dobrego przyjaciela... ale... matka!
Z matką było tak trudno! O Pełce nawet wspomnieć nie dozwalała... Pierwsze swaty zagaiła kanclerzyna... biorąc Jadwigę ze słabej, jak się zdawało, strony... Odmalowała przed nią przyszłość kuzynka w najświetniejszych kolorach. Jadwiga zmilczała. Wieczorem matka, jakby sama z siebie, powtórzyła toż samo.
— Cóż ty, chyba zamąż już iść nie myślisz, jeżeli ci się nawet ten Pac nie podoba? Młody, przystojny, miły, dobrego rodu i protegowany... a do fortuny mu pomogą...
Jadwisia zrobiła minkę dziwną i zrazu zmilczała.
— Czegóż się mam śpieszyć? — odezwała się potem — może się znajdzie kto inny? może mi się lepiej podoba? Jakoś nie mam wielkiej ochoty...
— Ale cię szalenie kocha — przerwała matka.
— A! oni się wszyscy we mnie kochają! — rozśmiała się Jadwiga — ale ja...
— Juściż...
— Mnie... wszystko jedno... ten, czy ów, czy żaden, — mówiła wdowa — trochę to bawi z początku, gdy się kochać zaczyna, jak mu każę... a potem tylko śmieszne...
Podczaszyna westchnęła, nawet jej to usposobienie córki wydało się dziwne. Zdaje się, że szło wielce o to, aby Pełka znowu się nie zjawił, bo ze wszystkich Jadwiga najwięcej mu okazywała przyjaźni. Trzeba więc było dopomóc Pacowi koniecznie... Sprowadzano go codziennie, chwalono niezmiernie, nudzono nim ciągle, naglono o postanowienie, sławiono czyny, wynoszono dowcip, i kanclerzyna tak zabiegała, iż faworyt jej wreszcie pół słowa, jakąś obietnicę otrzymał. Schwycić za nią i zmusić do przyśpieszenia ślubu było rzeczą matki i kuzynki.
Pełka siedział w Gołczwi jeszcze, gdy do niego stary łowczy przypłynął. Musiał się po raz dwudziesty oświadczyć podczaszynie i dostać znowu odkosza, gdyż na swą boginię był rozgniewany, i począł od tego, że ją nazwał starą babą, zalotnicą, intrygantką...
— Wystawcież sobie, — rzekł wkońcu do Medarda — córkę znowu, mimo jej woli, za gaszka kanclerzyny wydaje, słyszę już po zrękowinach, a w zapusty ślub. Porękawicznego też dostała męża sama. Pac go jej wyszukał w osobie cale przystojnego chłopa — mówię bez dwuznacznika... bo Cyrulski bodaj z chamów pochodzi, ale szlachecką ma fortunę i do jakiegoś herbu się przyczepił, zaczęła już zęby tracić, włosy smarować, marszczki na twarzy, jakby biczem smagał... bo młodszy od niej o lat piętnaście.
— Jakto wiecie z pewnością, że księżna zamąż wychodzi? — zapytał Pełka.
— Najpewniej... Pac tam siedzi ciągle i tajemnicy z tego nie czynią... całemu to światu wiadomo...
— I Jadwiga się zgodziła?
— A któż podczaszynie się oprze — zawołał łowczy.
Ludzie rozpowiadają, iż sama się z tem odzywała, że z weselem śpieszy, bo się waszmości lęka, żebyś jej córki gwałtem nie porwał.
Pełka się rozśmiał smutnie.
— I ma słuszność, — rzekł — gdyby skinęła tylko, że pragnie być od tej przemocy wolną... jutrobym ją oswobodził tak, jakem ją z tego zamku wyrwał i od męża uwolnił — ale matka ma swe prawa... a ja gwałtu mojej pani zadawać nie chcę... Dała słowo Pacowi — wola jej, niech Paca próbuje — ja poczekam...
— Waszmość jeszcze myślisz czekać, aż trzeci mąż z drogi się usunie? Ależ Pac od ciebie młodszy?
— Niewiadomo kto z brzegu, — odparł Pełka — wolę czekać, niż gwałt mieć na sumieniu. A coby mi było za szczęście, gdybym ją wziął mimo jej woli?
Godziemba ręką machnął.
— Nigdyś jej waszmość nie kochał? — rzekł — niema i mówić o czem...
Jakoż nie mówili dnia tego, a następnego Pełka oświadczył „discursive“, że mu wiejskie życie obrzydło i że do rycerskiego rzemiosła powrócić myśli.
— Na wojnę się z Turkami zaniosło... pójdę się bić, czas prędzej przechodzi na wojnie...
A Gabryk otrzymał rozkaz wozy i konie mieć w pogotowiu.






Trzy lata upływało od czasu, gdy nasz Pełka wyruszył zaciągnąć się do wojska... W ciągu nich nie spoczął na chwilę, życie obozowe stało się lekarstwem na smutki i zawody, na tęsknoty niemęskie. Gdy go opanowywały wspomnienia przykre i serce gryźć zaczęły, porywał misiurkę, szablę, konia i wypraszał się na czaty, na wycieczkę, tam gdzie trzeba było czuwać, bić się i zamęczać. Dziwnym sposobem to, coby zabić mogło innego, jego trzymało krzepkim i zdrowym, silnym i młodym.
W ciągu tych lat horyzont jasny w czasie elekcyj wybrańca szlachty zachmurzył się, zawyły burze i dotknęły plagi. Rzucić na tron mogły głosy tysiąców, ale na nim utrzymać nie umiały. Dały mu koronę, lecz prymas, co ją wkładał na skronie młodego króla, uczynił cierniową. Poza nim stało wszystko, co miało znaczenie, wziętość, co w istocie rządziło Rzeczpospolitą. Wybrany narodu musiał się uciekać do nieprzyjaciela dawnego Polski, do rakuskiego domu i rakuskich praktyk, aby się na tronie utrzymać. Cesarz dał mu siostrę własną przeciwko jej woli, małżonkę przymuszoną, niechętną, dumną i niekryjącą się z tem, że sercem i myślą gdzie indziej była...
Zemsta tych, którym postrachem narzucono nieznanego człowieka, była powolna, obrachowana, okrutna. Najpotężniejszy umysł i serce nie byłyby się jej mogły oprzeć z temi siłami, jakie prawa dawały w ręce panującemu.
Trzy lata męczarni, klęsk, zawodów, moralnej tortury na tronie złamały nareszcie tego króla niedoli, — odpokutowującego grzechy cudze na łożu madejowem, nie mającego chwili spoczynku i odetchnienia...
Rośli dokoła nieprzyjaciele, on wysychał, malał i upadał. Opuszczało go wszystko: żona, druhowie, lud... naostatek przyszła sromota zwyciężonego przez niewiernych. Kamieniec, ów klejnot Polski, był w rękach tureckich... Sobieski rósł na nieszczęściach króla i w rzeczy już był sam panem kraju, który męstwem i energją obraniać umiał. Dawne jego laury odrastały coraz nowemi, władza skupiała się w rękach — losy Rzeczypospolitej spoczywały na jego głowie, nie na Michale, któremu nie dano ani zdobyć zaufania, ani rozwinąć siły.
Zrozpaczony król jechał do obozu, aby na czele wojsk zginąć przynajmniej... Rycerstwo patrzało całe na hetmana, nie znało innego wodza...
I Pełka też pod wrażeniem tych klęsk i wypadków musiał ulec, oddając hołd Sobieskiemu, choć dla Wiśniowieckiego miał miłość i poszanowanie... Lecz sparaliżowanemu nieszczęściami zaufać już nie było podobna...
Widmo to było zawadzające na tronie, a oczekujące wyzwolenia...
Nadzieje pokładane w szlachcie, która wybrała go królem, spełzły z konfederacją gołąbską, grożącą wojną domową w przededniu walki z nieprzyjacielem krzyża i Rzeczypospolitej... Sobieski triumfował... nikczemne obwinienie i spisek, który go chciał uczynić zdrajcą, posłużył mu tylko, dodając nowego blasku...
Ze śmiercią zajadłego swojego nieprzyjaciela, prymasa Prażmowskiego, król nie odzyskał spokoju; miał on wielu spadkobierców swej myśli, zawziętości i knowań.
Zwątpienie o sobie zawiodło króla do obozu pod Glinianami. W wojsku koronnem, które tu było zgromadzone, znajdujemy Pełkę pod hetmańską pancerną chorągwią, już ulubieńcem tego bohatera, który się miał Janem nazywać, a zwał się jeszcze Janiną Sobieskim. Czytelnicy przypomną sobie, iż Pełkowie z Gołczwi także się tem godłem pieczętowali. Nie było u nas pewniejszego znaku powinowactwa krwi nad jedność herbu; wyjąwszy, tych których rzadko przyjmowano do niego, wszyscy herbowni jakiegokolwiek bądź nazwiska liczyli się i składali rodzinę. Przy pierwszem poznaniu bliższem z hetmanem, gdy Pełka mu przywiódł Turków pochwyconych na wycieczce, cały okrwawiony ich szablami... Sobieski go zapytał o nazwisko...
— Pełka jestem z Gołczwi... a Janiną się pieczętuję.
Sobieski rękę mu podał.
— Obajśmy jednego rodu, mosanie, — rzekł wesoło — i widzę, że, jak ja, lubisz wojenkę a obóz... powinowategobym rad mieć u boku. Proszę więc do mojej chorągwi...
W taki sposób dostał się Medard między pancernych... a osobiście znany hetmanowi z męstwa i przytomności umysłu, wielkiej używał w wojsku wziętości. Gdziekolwiek niebezpiecznego coś wykonać przychodziło, używano go do rady, a najczęściej i do sprawy. Pełka nie odmawiał nigdy. Smakowało mu to właśnie, co najtrudniejsze było...
Chociaż z czasu elekcji, w której trzymał ze szlachtą za królem przeciwko Sobieskiemu, zostały mu uprzedzenia przeciw niemu, w polu się ich pozbył.
Żołnierza wódz za serce pochwycił wielkiem sercem na każdym objawianym kroku. Kraj ginął poddany łasce tureckiej i ohydnej niewiernych niewoli, szło o jego losy, a zbawienie już w dłoni hetmana tylko widziano. I ci, co pod Gołębiem na niego się odgrażali za króla, którego od pańskiego spisku obronić chcieli, zwolna przechodzili na stronę jedynego człowieka, który od sromoty i od upadku ostatecznego mógł ocalić...
Małe kółko, otaczające chorego i znękanego króla, w chwili gdy wojska gromadziły się pod Glinianami, gdzie już tylko na Paca czekano — bo ten z Litwinami zwlekał — namówiło go, ażeby stanął na czele wyprawy... Jechał posłuszny Olszowskiemu król, więcej w nadziei końca swym utrapieniom niż szczęśliwego obrotu.
Wojsko złożone z tej samej szlachty, która króla sobie wybrała, najuboższym go mieć chcąc i najmniej znaczącym, aby swą moc w nim objawić — wojsko to, na czele swem nie widzące nigdy Michała, wiary w niego nie miało...
Obóz pod Glinianami wrzący ochotą bojową, bo zdobyty Kamieniec wiele łez kosztował nawet tym, co go nigdy nie widzieli, czekać musiał na przybycie króla, jak czekał na Paca i Litwinów...
Naostatek jednego pięknego dnia jesieni rozeszło się po obozie, iż król miał przybyć... tegoż wieczora... Wystąpiły więc chorągwie jak od święta lub od boju, z całym rynsztunkiem, z bębnami, kotłami i muzyką, a hetman z buńczukiem swym i dworem — tak wspaniałym, jakgdyby nim się chciał z króla naśmiewać i w obliczu wszystkich go upokorzyć...
Na czele rycerstwa ciągnęły husarskie i pancerne chorągwie...
Ówczesny huzar był może najwspanialej przybranym w Europie żołnierzem... Każdy ze szlachty, co pod chorągwią służył, silił się o konia i sadził na zbroję i rząd, tak że najmniejszy towarzysz na pana w szeregu wyglądał. Dywdyki szyte, siodła kute srebrem, rzędy sadzone kamieniami nie były tu żadną osobliwością, ile chlebem powszednim. Świeciły na piersiach błyszczące zbroje i zarzucone na ramiona skóry lamparcie i tygrysie, a gdy podniesione proporczyki zaszeleściały nad głowami, a skrzydła zagrały jak do lotu, miło było spojrzeć na ten mur z żelaza i piersi zbudowany, który łamał jak taran niewiernych szeregi. Obok nich mniej okazale może wyglądali pancerni, lecz to był żołnierz nie na pokaz, ale do czynu, nie do parady, ale do rozprawy. I w ostatnich rzędach pachołków znalazłbyś jeszcze takie serca, że je w pierwszych można było postawić... Tu stał Pełka w żelaznej misiurze, w zbroi i kolczudze, patrząc zdala na królewski dwór i na samego pana, nie konno, lecz kolebką przybywającego do rycerstwa.
Michał wysiadł, podpierając się na lasce, — w stroju owym niemieckim, który zawsze nosił, a którego nie cierpiano — peruce na głowie, w haftowanej sukni, w pończochach i trzewikach...
Nie trzeba było więcej aby serca odwrócić. Cały ten tłum, nawykły w ubiorze obcym widzieć godło niechęci odwiecznych, poczuł się niemal zawstydzonym, spostrzegłszy króla pieszo, okrytego wstążkami, w kapeluszu z pękiem piór — a co gorsza — bladego, strwożonego — zdającego się obcym temu, co go otaczało.
Działa grzmiały na przyjęcie, powiewały chorągwie — szeleściały kitajkowe proporce, brzmiała muzyka i kotły — ale radość nie wstąpiła w serca... Chmurno spoglądano na Michała.
Hetman na koniu z buławą, w stroju przepysznym, zdawał się otoczony aureolą — i rwał ku sobie oczy i duszę żołnierza... Stali tu przed czołem wojska nie jako pan i wódz, ale niemal jak dwaj nieprzyjaciele, z których jeden zwyciężał, a drugi do walki już nie miał siły...
Dwór też królewski, z jego ulubieńców, Austrjaków i rakuskich duchów złożony, smutny miał pozór i obcy. Hetman zsiadł z konia, aby królowi w przeglądzie wojsk towarzyszyć.
Wszyscy patrzali na nich; wspaniałej postawy wódz zaćmiewał tego, przed którym skłaniał głowę z uśmiechem. Twarz Sobieskiego była jasna i pogodna... Michał szedł blady, krokiem niepewnym, zamyślony...
Wiedziano już w szeregach, iż przed wojsk przeglądem złożono radę wojenną z rozkazu króla, który na niej się odezwał z obawą o losy wyprawy i wahaniem. To mu bardziej jeszcze odjęło serca... Powtarzano sobie, iż największy nawet króla przyjaciel, kanclerz Olszowski, sprzeciwił się mu, — przypominając, że Rubikon przebyli i oglądać się za siebie późno już było... Krzywo spoglądano na Paca, który Sobieskiemu zazdrościł sławy, zimno na to dziecię Jeremiego, które w ślady ojca iść nie umiało...
Pełka stał ze swymi w pierwszym szeregu... z politowaniem zwróciły się oczy jego na tego biednego umęczonego wybrańca, który zdawał się ledwie na nogach już trzymać. Szedł podpierając się na lasce i co chwila ustawał. Twarz zżółkła to się okrywała chorobliwym rumieńcem, to bladością śmiertelną... oczy zdawały się patrzeć i nie widzieć.
— Pocóż mu tu już było się wlec, — szepnął Kryszkowski, stojący obok Pełki — kiedy mu do trumny pono bliżej niż do siodła?... Patrzno, panie bracie — ta to trup...
W istocie król, nie doszedłszy do połowy linji, stanął... zimny pot oblewał mu czoło... chwiał się... zwrócił błagające wejrzenie ku Olszowskiemu... i szepnął mu kilka słów niezrozumiałych... W kółku otaczających widać było zamieszanie, Niemiec doktór przypadł niespokojny... Król zasłabł... Wojsko stało, oczekując jeszcze, by oblicze pańskie oglądać mogło, gdy wsparty na ramionach dworzan Michał zwolna opuścił pole popisów...
Od hetmana poszły rozkazy, aby muzyka i strzały ustały...
— Tegom się spodziewał, — rzekł Kryszkowski — bo mu z oczu źle patrzało... Nie pójdzie więc z nami na Turka, co i lepiej, boby nam serca odjął.
Rozjechało się zaraz rycerstwo, nie wykrzyknąwszy ani razu na cześć pana... Król odjechał do Lwowa. Gruchnęła o tem wieść, przyjęta nie politowaniem nawet, ale niemal lekceważeniem...
Ciągnęli tedy nie czekając koronni ku Dniestrowi, gdzie się Pac z nimi miał połączyć. Pełka jeden, pamiętny elekcji, przed towarzyszami, ba! nawet i przed panem hetmanem króla bronił — ale go nie słuchano. Pora była jesienna, a jesień zawczesna, mroźna i wietrzna, i śnieżysta... Z pod Glinian ruszywszy, i konie, i ludzie podkarmieni wnet poczuli ciągnienie, gdy się głębiej ku granicom posunęli. Niejednemu zatęskniło się do domu, i nowa wyprawa zdawała się szaleństwem... Sobieski tylko, który bywał sam zamłodu w Konstantynopolu, a naturę Turków znał — wiedział, iż im łatwiej z zahartowanym na zimno żołnierzem podoła, niżeli w innej porze... Rozeszła się też była wieść straszna, iż Rzeczpospolitą uważając po budżackich traktatach za hołdowniczą, sułtan wysłał agę do króla z firmanem pańskim i kaftanem w podarku, który toż znaczył, co kajdany...
Kaftan ten miał być szatą Dejaniry dla nieszczęśliwego Michała — ostatnim ciosem, co go miał dobić... Hetman wolał wojnę nieszczęśliwą i ofiarę rycerstwa a krwi, niż owo poddaństwo niewiernym, i śpieszył aby się pomścić sromoty, nimby nadeszła. Ale w wojsku nie wszyscy tak myśleli, a potęga turecka trwożyła wielu. Na wojennej radzie odezwał się hetman ze słowem, które przeważyło:
— Czyja łaska za mną, pójdziemy choćby ginąć; czyja wola do domu, z Panem Bogiem... my pójdziemy na tureckich trupach położyć głowy...
Zrodziły się też między Pacem a Sobieskim spory; bo koronni, przodem idąc, kraj ugładzali, tamtym zostawały pustki i wymiecione śpichlerze... Załatano i to przecież i, przeszedłszy Dniestr, cała siła weszła na Bukowinę... Tu sprawdziły się przepowiednie hetmana: zajechał im drogę aga ze Stambułu do króla z listami wyprawiony, który się o haracz miał upomnieć... Chciał go hetman zatrzymać i okutego wieść z sobą, ale ostrożność puścić kazała...
Tak ponad Prutem jakiś czas się ciągnąc, podeszli pod twierdzę chocimską. Dobrą wróżbą dla hetmana było wspomnienie ojca i pierwszej owej wojny chocimskiej... Gdy na prawym brzegu Dniestru pokazało się nędzne owo miasteczko i śpiczaste wieże a mury twierdzy... całe rycerstwo jakby jeden człowiek je powitało... Serca urosły... Położono się obozem na widoku zameczku... Listopad był, czas mroźny, pora śnieżysta, żywności skąpo... a Sobieskiemu laurów ojcowskich się chciało... postanowił zdobyć Chocim...
Pac się sprzeciwił na radzie...
Była już późna godzina w noc, gdy dworzanin hetmana począł szukać Pełki, w obozie się rozbijając, i ledwie go znalazłszy, z sobą do Sobieskiego prosił. Koniom jeszcze obroków nie miano czasu zasypać, a Pełka zbroi z siebie nie zdjął i dopiero mu Gabryk rzemienie odpinał, gdy Gałka, pokojowiec Sobieskiego, wpadł pod szałas z gałęzi narzucony, domagając się Pełki, aby go wziąć z sobą.
Nie było co rozmyślać, bo powinność żołnierska posłuszeństwo. Właśnie o owej chocimskiej rozprawiali z Kryszkowskim, gdy się Gałka ukazał. Kazał pan Medard na nowo rzemienie pospinać i ruszył, nie zwlekając... Hetmański namiot był już rozbity, choć on tam pod nim mało mieszkał, by rycerstwu serca dodając, ciągle z niem potrzeba było być, a nie tulić się od szarugi za płótno... Lecz tylko co się narada kończyła i Pac wyszedł był konia dosiąść... a hetman jeszcze po namiocie się błąkał, trąc czoło i wąsa kręcąc, — gdy Pełka stanął u wnijścia i powitał wodza.
Żywo zbliżył się ku niemu Sobieski, uderzając po ramieniu...
— Bóg zapłać, żeście mi się tak rychło zjawili — pójdźcie bliżej waszmość, bobym nierad, aby nasza rozmowa uszu ciekawych doszła, a jest tu ich nad potrzebę...
Na twarzy hetmana nie frasunek lub niepokój, jak przed bitwą, ale się jakby radość malowała i spokój wielki...
Zatarł ręce.
— Mówiliście mi waszmość niegdyś, żeście u króla jmości mieli dosyć zachowania i że mu dobrze życzycie...
— O pierwszem nie wiem, bo to nie moja rzecz sądzić, a drugiego się nie wypieram — rzekł Pełka.
— Powiem wam więc rzecz smutną — odezwał się hetman... — Gdyśmy się pod Glinianami rozstawali, pytałem doktora o chorobę: zeznał mi, iż wrzód ma we wnętrznościach i że chyba cud mu zachować może życie... Dosyć mu je ludzie zatruli a losy... Nie byłem jego partyzantem, — dodał — aliści dziś, gdy pod Wszechmocną ręką Boską pada... żal mi serce uciska...
Zamilkł... i ciągnął dalej, zbliżywszy się do Pełki.
— Chocim weźmiemy, — rzekł — Pac mi grozi ciągle, że ze swymi precz pójdzie, bo ich na rzeź i jatki dawać nie chce; ale go znam, rycerskie ma serce i gdy się bój rozpocznie, pójdzie w ogień z nami. Aniby wstrzymał swego żołnierza, boby się sromem okrył. Wiem, co Turcy mają i jak stoją. Chocim wzięty być musi — zwycięstwa jestem pewien...
Rozumiesz mnie waszmość? Zanieś królowi na łoże śmiertelne tę pociechę, że pod murami stoimy, a nie ustąpimy, aż je zdobędziemy...
Lękam się tych, co króla otaczają, aby mu zgonu nie zatruli. Widziałeś waszmość agę, co z listami od sułtana jechał... Zatrzymać go chciałem, aby ich nie wiózł, bo wiem, co zawierają...
Haraczu się Turek domaga i kaftan poddańczy śle panu naszemu. A nuż go Olszowski wpuści, a nuż go dobiją, gdy my tu pomścimy sromu? Chrześcijanin jestem i sumienie mam a miłosierdzie — waćpan mi pomóż, Pełko...
— W jaki sposób? — odezwał się Medard... — Aga uprzedził mnie, więc go już nie doścignę... a drogi niepewne?
— Agę prowadzą ludzie, których ja mu dodałem, — odezwał się hetman — więc go manowcami powiodą, bom na myśli miał, co się stanie. Ale nie chciałem waszmości słać, pókibym nie doszedł pod Chocim i nie mógł powiedzieć, żem tu jest... i że mi twierdza nie ujdzie... Z pomocą Bożą zwyciężymy... Godzi się utrapionemu panu osłodzić zgon, aby Bóg tak samo i nam miłosiernym był w godzinie ostatniej.
Pełka milczał.
— Jedź waszmość: — dodał hetman — listy gotowe mam, ludzi weź do wyboru... tylko mi ich dużo nie chciej, bo tu każdy człowiek drogi.
— Mam jechać, gdy właśnie bić się będą? — odezwał się Pełka. — Od największego przysmaku, gdy zastawiony, wola mnie pana hetmana odsuwa... to twardy orzech do zgryzienia.
— Wiem ci ja to, — rzekł Sobieski — ale człowieka, jak wy, nie mam, bo o drugiego Pełkę niełatwo... Zaklinam więc waszmość jedź — proszę, i domagam się...
— Dość rozkazu — odezwał się Pełka.
— Ciężar mi zdejmujesz z sumienia, — rzekł, wzdychając, hetman. — Bolało go nieraz to, co szło ode mnie — chciałbym mu choć przed zgonem chwilę osłodzić, aby mi Pan Bóg moje też grzechy przebaczył. Uczyń więc waszmość, o co proszę, choćby ciężko ci było, uczyń dla króla i dla mnie, a uczynisz dobrze... Zanieś mu konającemu tę wieść, żeśmy wstydu pomścili i że haniebne traktaty skruszone...
Pełka zrozumiał chrześcijańskie uczucia Sobieskiego, który z żywym mógł walczyć, a wybranemu od narodu chwilę ostatnią osłodzić pragnął, nie rzekł więc ani słowa, skłonił się i oświadczył gotowość do drogi.
— Kilka godzin zejdzie, nim gotów będę, — rzekł w ostatku — pojadę sam ze starym i wypróbowanym sługą moim, który mi w najgorszych razach był wiernym towarzyszem, więcej nie potrzebuję nikogo.
W drugim namiocie kancelarja hetmańska już pisma przygotowała, nie zabawiło więc i Pełka opatrzony został w papiery... Z niemi powrócił do szałasu i do Kryszkowskiego, który zdala już nawoływał go, chcąc się dowiedzieć, czego do hetmana był wzywany. Nie spowiadał mu się Pełka ani z czem, ani dokąd jedzie, tylko Gabrykowi konie kazał opatrzyć i być w pogotowiu. Tem bardziej żal było plac opuszczać, iż tu się widocznie na noc gotowała rozprawa. Sobieski stać długo na śniegu i zimnie a trzymać ludzi i wyczekiwać nie myślał; więc choć zamieć się wzięła ze śniegiem i spoczynek był potrzebny, sam zaraz wyszedł z namiotu do pułków, obchodząc je, krzepiąc i do napadu na zamek gotując.
Nie spoczął, póki usty i przykładem nie ożywił tak rycerstwa, iż mimo tych, którzy się opierali zuchwałej nocnej wycieczce, postanowiono przed brzaskiem na Chocim uderzyć. Pełka jednak czekać już na to nie mógł, Sobieski mu, przechodząc, ponowił rozkaz, aby śpieszył, chceli króla żywym zastać, trzeba więc było konia dosiąść i jechać.
Pora czyniła tę podróż przykrą i ciężką, lecz na to przygotowany był Pełka i wiedział, że gdyby mu koń padł lub ustał, radę znajdzie w którymkolwiek szlacheckim dworze po drodze. Popasy musiały być krótkie, a o noclegach nie było co i myśleć.
Szczęściem koń, którego wówczas miał, żelazny był i, choć natury powolnej, wytrwały nad podziw, a kilkodniowa i nocna podróż nie odebrała mu sił, byle jeść miał poddostatkiem... Pod Gabrykiem też szkapa ciężka i wołowita, o baraniej głowie, sławę miała w całem wojsku ze swego chodu a w dodatku słomą ze strzechy gotowa się była przeżywiać. O oszczędzenie koni nie chodziło, choć naówczas koń prawie z żołnierzem narówni się cenił. Pisze ks. Birkowski o tem, jak w konie ludzie ufali; wspomina Skarga o tej miłości dla nich. Człowiek się z towarzyszem tym zrastał, ciągle z nim żyjąc, a obaj się też lepiej zrozumieli i wzajem wspomagali, niż dziś, gdy się ledwie kiedy spotykają.
Podkowy wprawdzie na grudzie rozbite kilka razy odmieniać było potrzeba, ale konie doskonale drogę wytrzymały i przebiegły ją w nie do uwierzenia krótkim przeciągu czasu.
Gdy się lwowskie wieże pokazały, Bogu Pełka dziękował, że mu cało dał tu przybyć, chociaż po drodze już dowiedział się, że go ten nieszczęsny aga sułtański uprzedził i od pół dnia przynajmniej w mieście już być musiał. Chwili więc nie tracąc, z konia do gospody nie zajeżdżając, jak stał tak wprost jechał do króla, o którym tylko się mógł dowiedzieć w mieście, iż jeszcze żył...
O życiu wszakże dłuższem i wyjściu z choroby lekarze zupełnie zwątpili; pomiędzy ludem, mieszczanami i szlachtą uparte krążyły wieści, że króla w cyrance, którą rad jadał, struto. Struły go raczej ludzkie niechęci i żółć, którą go napawano.
Dopadłszy na ostatek antykamery królewskiej, Pełka zastał tam dwór cały, i podkanclerzego, i kanclerza, i mnóstwo panów, w rozpaczy niemal nad stanem zdrowia króla tracących głowy... Przed kilku dniami wrzód sam z siebie pękł, lekarze odzyskali nieco nadziei, która krótko trwała, przyśpieszało to tylko koniec nieuchronny. Pełka wedle instrukcji hetmana sam królowi oddać pragnął list i ustnie przynieść zaręczenie, iż Chocim wzięty być musiał... Ksiądz Olszowski jednak dopuścić go nie chciał i wymógł na nim oddanie papierów...
Aga od dwóch dni był we Lwowie z listem sułtana, ze szkatułką dla króla, zawierającą znaki hołdownictwa; dopuścić go nie chciano, czując, że pismo i upokarzające poselstwo byłoby nieszczęśliwego dobiło. Zwlekano pod rozmaitemi pozorami. Natomiast o pośle od wojsk i hetmana znać dano natychmiast... lecz król mało uczuł stąd pociechy... Zapytał tylko, ktoby tę wieść przywiózł, — wymieniono Pełkę po nazwisku — przypomniał go król i wprowadzić kazał.
Późny był wieczór już, gdy wszedł do królewskiej sypialni, w której chory na łożu spoczywał, blady i do niepoznania zmieniony. Twarz Pełki przypomniała mu snadź dawne czasy, i wyciągnął doń rękę białą, zimną, wilgotną, którą niebieska sieć żył opasywała. Zestarzały był, wychudły, a oczy okrążyły plamy ciemne... Przy łożu siedział kanclerz, stał doktór i kilku ulubieńców króla, wszyscy niemi i przerażeni... Gdy Pełkę przed łoże wprowadzono, usunęła się część przytomnych, biskup tylko pozostał. Michał kazał się Pełce przysunąć ku sobie i opowiadać o wojska pochodzie. Mniej na te szczegóły nastając, Pełka dla spełnienia poselstwa głównie się przywiązał do tego, by królowi dobrą wolę i serce hetmana odmalować...
— N. panie, — kończył z wolna — zaledwieśmy doszli pod Chocim, gdy wszystkie już przygotowania do nocnego szturmu dokończone były — pierwszą myślą hetmana stało się wysłać mnie do w. kr. mości z zaręczeniem, iż Chocim wzięty zostanie, a przeszłych nieszczęść pamięć się zatrze... Chciał pan hetman uspokoić w. kr. mość, i to mu najbardziej na sercu leżało, aby troskę o powodzenie wojsk Rzeczypospolitej odjąć w. kr. mości.
Król podniósł oczy zmęczone i zatrzymał je długo, nic nie mówiąc, na twarzy Pełki; odwrócił się potem, jakby chciał wiedzieć, czy go kto słucha. Kanclerz się ku oknu oddalił. Po chwili ozwał się głosem słabym:
— Wierzę waszmości, iż teraz, gdy już mnie widzą konającym... gdy nikomu nie zawadzam, gdy mogą czynić, co chcą — litują się nade mną... Czemuż nie wprzódy?
Zamilkł jakby zmęczony.
— Przypomnij waszmość elekcję, — mówił cicho — daliście mi koronę naprzekór woli starszej braci, aby swą wolę okazać — aleście mnie uczynili ofiarą... Musiałem walczyć przeciw wszystkim, aby się na tym chwiejącym tronie utrzymać, z którego śmierć mnie zabiera... Zaprawdę — zabójczy był dar wasz! — dodał, wzdychając i spuszczając głowę na piersi — przywiódł mnie on... na to łoże, na którem widzisz waszmość... Za dzień triumfu waszego drogom opłacił.
Pełka odezwać się nie śmiał...
— Tak — dodał Michał, nawpół do siebie mówiąc — był to brzydki sen tylko — wyglądam spoczynku, rad mu będę... Wszystko spiknęło się na mnie, ludzie, okoliczności, przyjaciele i wrogi... w moich rękach zmieniało się dobro w szkody... żywność w truciznę... nie miałem chwili wytchnienia... a srom pić musiałem za napój powszedni, jak wodę...
— N. panie, — przerwał Pełka, chcąc odwrócić tę bolesną rozmowę — tem szczęśliwszy jestem, że w. kr. mości uroczyste zapewnienie zwycięstwa przynoszę. Wojska, mimo pory niedogodnej, doszły pod Chocim najlepszym ożywione duchem... hetmanowie są zgodni... w chwili tej Chocim jest w ręku naszych i zwycięstwo przy w. kr. mości...
— Nowy laur dla Sobieskiego, — westchnął Michał — nową siłę pozyskał... i tak już był tu on panem i królem, a nie ja... Jam był męczennikiem — Bogu niech będą dzięki, że szczęśliwszą dla Rzeczypospolitej erę zwiastuje, która się z nowem panowaniem rozpocznie... Do mojego imienia i osoby przywiązane było nieszczęście... ja schodzę... i zorza się ukazuje... Umrę spokojny...
Nadszedł Olszowski, król, zobaczywszy go, zamilkł. Pełka stał w niepewności, czy ma odejść, czy dłużej zostać... Michał podniósł oczy nań i kazał mu się zbliżyć do łoża.
— Waszmość mi lepsze przypominasz czasy, — rzekł — miło mi nań patrzeć... Pamiętam, gdyśmy się spotkali raz pierwszy, gdym waszmość zastał u matki... i na tem już nieszczęśliwem polu, gdziem się wam wymodlić nie mógł od korony... Uczyniliście ze mnie owego „Ecce homo... Ecce rex...“ na szyderstwo narodowi, w płaszczu krwawym, w cierniu na skroni, ze trzciną w ręku zamiast berła. Zwyciężyła szlachta... alem ja lat cztery pokutował za jej triumf i naukę, aby się przeciwko silniejszym nie porywała... Cóżeście dla mnie zrobili pod Gołębiem, choć takeście się oświadczali? Nie mogłem dozwolić, by dla mnie lała się krew braterska... dałem za to życie...
Zbliżył się lekarz i, słysząc króla mówiącego długo, chciał go powstrzymać, by uchronić od znużenia.
— W. kr. mości potrzebny spoczynek — odezwał się.
— Wkrótce też spocznę, — uśmiechając się smutnie, rzekł Michał — nie brońcie mi wypowiedzieć z duszy, co na niej ciężyło. Odwrócił się i spytał o godzinę... zdając się liczyć niespokojnie, ile mu ich jeszcze zostawało — a gdy Pełka stał, nie śmiejąc się oddalić, król, uległszy woli Olszowskiego i lekarza, wyciągnął mu rękę do pocałowania i pożegnał słabym głosem.
— Utrudziłeś się waszmość drogą pośpieszną, — począł, oglądając się jakby szukał czegoś — chciałbym mu podziękować za to... Powiedzcie hetmanowi, gdy go zobaczycie, iż dla poczciwej chęci tej, jaką mi okazał, chętnie mu odpuszczam wszystko...
Zawahał się, popatrzał na doktora.
— Przyjdź waszmość do mnie jutro... skończył głosem słabym.
Z przykrem uczuciem jakiejś zgryzoty wewnętrznej opuścił Pełka sypialnię. Bolesny też obraz wystawiał cały ten dwór, w którym czuć było rozstrój, niepokój i obawę jutra. Stan króla był zrozpaczony... wszystkie czoła chmurzyły się obawą o jutro... U łoża tego ledwie garść zmuszonych pozostawała z obowiązku... Wiadomo było wszystkim, iż królowa Eleonora, której serce oddawna było księciu lotaryńskiemu oddane, zamiast przywiązania, przyniosła Michałowi wyrzuty, pogardę i jedną jeszcze boleść więcej...
W chwili, gdy król konał, na jej dworze snuto już plany, jakimby sposobem odżywić kandydaturę księcia lotaryńskiego... i królową pozostawić na tronie... Inni myśleli o Neuburgu, inni szukali kandydatów za światem, zrażeni tym wyborem Wiśniowieckiego, który zdawał się Piasta na zawsze usuwać od tronu...
Żył jeszcze król Michał, gdy już na wszystkie strony intrygowano, knowano, obmyślano, jakiego mu dać następcę... Opuszczony od wszystkich niemal, biedna ofiara losu, Wiśniowiecki czuł się prawie z tronu strąconym.
Przez ostatni wzgląd dla umierającego oszczędzono mu tylko listów sułtana i kaftanów, nie dopuściwszy doń agi.
Nazajutrz, gdy Pełka jeszcze spoczywał, obudziły go dzwony wszystkich Lwowa kościołów, których dźwięk przeraził go... biły ponuro, jakby na gwałt i trwogę...
Wchodzący Gabryk rzekł we drzwiach:
— Król umarł!
Razem niemal ze śmiercią nadbiegł od wojska wysłany Kryszkowski, który przynosił wiadomość o zwycięstwie, odniesionem pod Chocimiem. Najlepszym dowodem tego był on sam, bo mnóstwem rzeczy zdobytych się obładował, które mu do sprzedaży we Lwowie nadawano.
Nim żałobę wydzwoniono, radość ze zwycięstwa, szalona, niepomierna, wrzawliwa o trumnie niezawartej jeszcze kazała zapomnieć. Ciało królewskie leżało opuszczone... a ludzie biegli, głosząc sławę Sobieskiego i ciesząc się z odzyskanej czci...
Było coś bolesnego w widoku tej żałoby zrzuconej, nim została wzięta, w tym szale ludu, ściskającego się po ulicach, gdy katafalk króla, ostawiony świecami, miał przy sobie zaledwo kilku dworzan i kilku biedniejszych duchownych... w zapomnieniu tego nieszczęśliwego, z którego zgonem szczęście wracało...
Nikt się nawet nie odezwał z żalem po zmarłym, prócz kilku sług jego... Najwierniejsi myśleli już o przyszłości.
Imię Sobieskiego było na wszystkich ustach. Obiecywano sobie nowe triumfy z nim i przez niego; nikomu jednak na myśl nie przyszło, ażeby szczęśliwego hetmana królem uczynić.
Miał zbyt wielu nieprzyjaciół, ażeby mógł sam o tem pomyśleć. Po Czarnieckim wprawdzie on był ulubieńcem narodu — lecz nie z tysiącami rachować się było potrzeba, ale z tą falangą, stojącą u steru, która dowiodła, iż nikt bezkarnie przeciw jej woli, nad nią wynieść się nie może. Ofiarą jej padł nieszczęśliwy Michał.
Szlachta zrozumiała i uczuła to, iż nie dorosła do rządzenia Rzeczpospolitą, choć się zwała elektorką królów i miała wolę — nadania sobie pana.
Pełka, mając wiadomość przez Kryszkowskiego, iż Pac postanowił odciągnąć, a Sobieski miał do Lwowa przybyć, postanowił tu czekać na niego... Obaj razem z towarzyszem spędzili dni, gdyby humor służył, dosyć wesoło, bo ich tu na rękach niemal noszono, a dosyć opowiadaniami nakarmić ciekawych nie mogli. Pełka do nich nieskłonny, był więcej słuchaczem, niż świadkiem dla Kryszkowskiego, który na rachunek wyprawy chciwym szczegółów niestworzone opowiadał rzeczy. Należał on do tych rycerzy, co i w polu nie zaśpią, i odbywszy, co do nich należało, popisać się z tem umieją. Nikt nad niego łatwiej poematów nie tworzył i historji prawie z niczego, bohaterów z pospolitych ludzi i wiekopomnych czynów z najzwyczajniejszych wypadków. Pełka podziwiał ten talent, bo Kryszkowski, właściwie rzekłszy, nie kłamał, lecz z tematu, jakich tysiące dostarczała wojna, tworzył rzeczy, których naocznym będąc świadkiem towarzysz, zaprzeczyć im nie mógł, a potwierdzać jednak się lękał.
— Mój Kryszkowski, — mówił do niego Pełka, gdy zostali sami — powiedz ty mi, skąd ty to wszystko bierzesz u licha?
Stary wojak wąsa pokręcił.
— Jużcić nie poluję, — rzekł z powagą — prawda tam zawsze jest we środku, a że mi Pan Bóg taką naturę dał, iż zdala mi się rzeczy ogromniejsze i cudowniejsze wydają, temum ja nie winien... Ludzie zawsze połowie tego ledwie uwierzą, co im powiesz, potrzeba więc trochę przypuścić na wyrost, — inaczejby to na nic zeszło...
I śmiał się poczciwy Kryszkowski, a zapraszano go tak, iż pokoju nie miał na chwilę, i ugaszczali wszyscy, a łupy chocimskie, nawet łup kołczanów tatarskich i ladajakie rupiecie tak dobrze spieniężył, iż mu się wszystkie straty w pochodzie wynagrodziły.
Pełka tymczasem wprosił się do dworu, aby biednemu królowi szlacheckiemu ostatnią oddać posługę.






Pozjeżdżało się było naówczas do Lwowa ludzi wiele, których spodziewane przybycie hetmana tu ściągało... Oczekiwano na tego zbawcę z niecierpliwością wielką, wiedząc, iż on teraz na przyszłe losy Rzeczypospolitej najwięcej miał wpływać... Nawet nieprzyjaciele osobiści i zazdroszczący mu sławy, widząc, iż z niej go odrzeć nie potrafią, grali rolę adherentów, na czem się Sobieski znać umiał.
W tym natłoku ludzi znalazł Pełka wielu, których się widzieć nie spodziewał. Wpadł nań jak burza Rożański, otylszy, niż był, weselszy, niż kiedykolwiek, a serdeczny jak zawsze, szczęśliwy, że druha napytał.
— Co ty tu będziesz robił? — zawołał przy pierwszem spotkaniu — zimować ci nie dam we Lwowie, choćby i hetman tego żądał: ze mną musisz na wieś. Dosyć już tej włóczęgi i bałamuctwa, czas się żenić... a dalej pora nie będzie...
— Wiesz przecie, żem ja chłopcem poprzysiągł, a stary dotrzymać muszę mojej bogdance... — odparł Pełka.
— Która tymczasem trzeciego sobie męża wzięła! — śmiejąc się, zawołał Rożański. — Już ludzie nawet wierzyć nie chcą, gdy im o tem powiadamy, bo o waszmości i jego miłości, jak o Sylorecje, bajki rozpowiadają. A no, by tego było dosyć... panien jest do wyboru, jak maku, jedna po drugiej piękniejsza... Choć moją Julkę kocham, a patrząc na nie, aż mi czasem żal, że się żenić nie mogę. Żebyżeś ty tak życie zmarnował!
— Wola Boża snadź była — mówił Pełka ze zwykłą swą spokojnością.
— A toś i tu pewnie dlatego przybył, aby na podorędziu zawsze się znaleźć, gdyby co męża spotkało... — szydersko odparł Rożański — a no, twój Pac nie wygląda coś na to, żeby ci miał tak prędko ustąpić.
— Alboś go widział? — zapytał Pełka.
— Oboje mi ich pokazywano, bo coprawda, jejmość jeszcze za trzecim mężem wygląda, jakby dopiero jednego miała, taka piękna!
— Gdzież ją pokazywano? — krzyknął Pełka zdziwiony — ja o niczem nie wiem...
— Jakże to może być? — zdumiony odrzekł Rożański — aleć oni tu oboje...
Dla Medarda nowina ta była zarazem pożądaną i niepokojącą. Nie zobaczyć Jadwigi... przechodziło siły jego; a jakże się tu do niej dostać? nawet jak o nich się dowiedzieć?
Tegoż dnia poszli na wywiady. Okazało się, że młody Pac, naprawując, co hetman, jego imiennik, sporząc z Sobieskim, popsował dla rodziny, zjechał tu w przeczuciu przyszłych konjunktur, zyskując sobie panią hetmanową.
Piękna Marysieńka już wówczas miała ten wpływ na męża, którym na nim wszystko, co chciała, wymóc mogła, a umiała nim władać tak, iż on sam wędzidła nie czuł i cugli. Wszystko więc, cokolwiek Sobieskiego potrzebowało, a zalecać mu się chciało, garnęło się do pięknej Marysieńki...
Pac też, oprócz imienia, nie mający nic, a potrzebujący pleców, wcześnie chciał zaskarbić łaski hetmanowej, której niegdyś żona jego dosyć była miła. Wiózł więc i ją tu z sobą, czemu piękna Jadwiga bardzo była rada, bo samotnością się brzydziła, na wsi żyć nie umiała i czuła się do wielkiego świata stworzoną.
Wiedział już wieczorem Pełka, który dwór zajmowali państwo Pacowie i kędy ich miał szukać — Rożańskiego więc, który się do niego wpisał na kwaterę, zostawując z Kryszkowskim, który mu chocimską opowiadał z talentem sobie właściwym, pan Medard, ubrany jako mógł najwytworniej, a na stroju mu nigdy nie zbywało, — puścił się z Gabrykiem do mieszkania swej pani.
Była godzina przedpołudniowa, a dzień zimowy piękny — i pierwszy wczesny śnieg sanek mnóstwo na ulice wywołał, paradowali panowie Rusini, dobywszy, co mieli najpiękniejszego.
Przybywszy do dworku, gdzie się liczną służbę i dwór pokaźny znaleźć spodziewał, zdumiał się Medard, czeladź widząc ladajako przybraną i skąpą. Gdy zsiadłszy z konia, o pisarzową zapytał (bo tytuł ten Pacowi dano za króla Michała), odpowiedziała służba, iż jest w domu... ale jegomości niema. O tego też mu tak bardzo nie szło, i zameldować się kazał... Stał w progu pierwszej izby, gdy w drugiej okrzyk posłyszał, i piękna Jadwiga wybiegła z żywą radością nietajoną przeciw niemu.
Kilka lat upłynęło od czasu, jak jej nie widział, ale z obrazem na sercu i w pamięci się nosił. Lękał się, aby nie była zmieniona... W istocie znalazł ją inną nieco, tylko niemniej piękną niż była...
Są takiej krwi konie, które się późno składają; można było toż samo (bez urazy) powiedzieć o pani pisarzowej, która dopiero teraz w całym blasku piękności kobiecej występowała...
Jeszcze, gdy ją księżną podkomorzyną widział Pełka, coś miała w sobie dziecinnego — teraz rozkwitła w pełni świeża, różowa, promieniejąca, z oczyma błyszczącemi jak dwa diamenty czarne — zdawała mu się cudowniejszą jeszcze...
Z Jadwisi wprawdzie stała się Jadwigą, lecz niktby jej nie dał nad lat dwadzieścia kilka...
Wbiegła do pokoju, trzymając sznur pereł, który właśnie na szyję kłaść miała, cała rozradowana, szczęśliwa, uśmiechnięta... nie kryjąc się wcale z uczuciem, jakiego doznała, gdy jej o Pełce oznajmiono. Zmierzyła go bystremi oczyma i pierwszem jej słowem było:
— A moja kokarda?
Pełka, milcząc, sięgnął pod żupanik na piersi i dobył zbladły węzeł już niemal biało wyglądającej wstążki. Przez tych lat tyle utrapień, wojen, przygód nie opuściła go nigdy pamiątka pięknej Jadwisi... która na widok swojej wstążki stanęła jak wryta.
— Boże mój! cóż to się z nią stało! — zawołała, ręce łamiąc — miałożby to być ze mną! Wypełzła, blada, zmięta... tyle lat...
— Ale od tych lat tylu leżała zawsze przy mojem sercu — odezwał się Pełka, całując pulchną podaną mu rączkę drżącą.
— Schowajże ją sobie, niech ja na nią nie patrzę, — śmiejąc się, zawołała pani pisarzowa — bo przyznam się, że nieradabym, żeby ją mój mąż zobaczył...
Tu nagle przerwała sobie i ręce łamiąc:
— Wiesz, znowu mam zazdrośnika! dodała lamentująco...
Nie dała mu odpowiedzieć i szczebiotała dalej:
— Ale tak, tak jest! okrutnie zazdrosny i nudziarz... i...
Ugryzła się w usta...
— Cóż się z wami działo? — zaczęła, jakby się pomiarkowawszy — mówcie o sobie!
— Niema nic ciekawego, — mruknął Pełka — wolałbym się dowiedzieć coś o pani pisarzowej...
— A! jak to brzmi! pani pisarzowej! fe! — zawołała Jadwiga — ale cierpliwość mieć muszę... Drugie są hetmanowe, kanclerzyne... podkomorzyne, marszałkowe... mnie się dostało być — pisarzową!...
— Ale bo mnie, p. Medardzie, jak was, jakieś nieszczęście ściga...
Tu westchnęła...
— Siadaj pan, proszę, — rzekła. — Mąż pojechał do kanclerza Olszowskiego, pewno nierychło powróci — a! tem lepiej. Zdaje mi się, że mu matka o was mówiła... i o was być gotów zazdrosnym... Powiadam wam, bardzo nudny... O mnie nie myśli, ambicją żyje cały... tylko się wstrzymuję, bo go obgadywać nie chcę.
Nagle podniosła głowę i rozśmiała się.
— Wiesz pan, że matunia zamąż poszła! Naco się jej to zdało?... Takiego sobie gbura wzięła, teraz czyste ma piekło w domu. Zupełnie zestarzała, nie poznałbyś jej.
Co do mnie, trzymam się jak umiem, żeby się nie gryźć, nie gniewać, nie poruszać i przez to jak matunia nie zbrzydnąć... Bo już przyznam się wam, że nie mogłabym znieść, gdybym przyszła do zwierciadła, a ono mi pokazało... maszkarę...
Poczęła trzepać rączkami.
— Dlatego choćbym się czasem powinna pogniewać, choć mi się chce popłakać, choć mi smutno i źle na świecie — śmieję się, tak się boję zestarzeć...
Pełka z zachwytem słuchał tego szczebiotania: byłby tak siedział, nie mówiąc słowa, wiek cały, patrząc jej w oczy, pojąc się muzyką jej głosu, karmiąc jej dziecinną prostotą. Przerwała jeszcze.
— Mów mi waszmość o sobie — rzekła. — Już się nawet nie pytam o to, czyś się gdzie przypadkiem nie ożenił, bo wiem, że to być nie może... O! gniewałabym się bardzo na niego...
Spojrzała mu w oczy... Pełka był oburzony... rozśmiała się...
— A! tak! — dodała, kładąc mu rękę na dłoniach — pozostaniesz mi wiernym... do śmierci! To będzie bardzo, bardzo pięknie... Ja często sobie myślę, że mam takiego w was rycerza, który jest moim, zupełnie moim, którego gdybym kiedy zawołała... przyszedłby mi w pomoc. Prawda?
— A... pani moja — odparł Pełka, zachwycony — toby było szczęściem dla mnie.
— Ja zawsze mówię, że takiego drugiego, jak mój rycerz, niema na świecie.
I rozśmiała się, pokazując z za obsłony różowych warg białe drobne swe ząbki.
— Czy zestarzałam? — spytała go po namyśle.
— To nie może być! jesteś pani...
— Zmieniłam się trochę — rzekła smutnie... — sama to widzę, gorsety mi się nie spinają... gniewam się na gorsety i na siebie... To mnie tylko pociesza, że zawsze mnóstwo się we mnie kocha... i tak się bałamucę jak sama chcę... a to taka rzecz zabawna! Gdyby mój Pac nie był taki zazdrosny... Ale — ale mówże mi o sobie!
— Nic do powiedzenia nie mam...
— Byłeś pod Chocimiem?
— Tylko żem go widział, bo mnie hetman do umierającego wysłał króla... i przy zdobyciu go nie byłem.
— A! to szkoda! słyszałam, że tam takie piękne rzeczy u Turków dobrali — dodała pani pisarzowa. — I zastałeś króla przy życiu jeszcze? — rzekła, natychmiast zmieniając rozmowę.
— Ostatniego dnia przed śmiercią przybyłem — odpowiedział Pełka.
— Biedny to był król, — przerwała Jadwiga — ale bardzo nieładny. Ja się nie dziwuję, że go królowa kochać nie mogła, minę miał zawsze utrapioną, znudzoną i smutną... a ją biedną wydali gwałtem za tego chorego, gdy się kochała w lotaryńskim...
Jakże się wam zdaje, kogo mieć królem będziemy? — spytała po chwili.
— Ja tego odgadnąć nie potrafię — uśmiechając się, rzekł Pełka. — Gdyśmy na Michała głosowali, nikt o nim nie myślał nawet przed godziną, a przynajmniej nikt się tak łatwego wyboru nie spodziewał... Dziś któż może przewidzieć, komu Bóg przeznaczył koronę?
— Ja jestem za lotaryńskim — mówiła piękna pani — dlatego, żeby ta nieszczęśliwa królowa Eleonora szczęśliwą być mogła, kiedy go kocha...
— A pani! — rzekł Pełka — ci, co kochają, bardzo rzadko bywają szczęśliwi.
Jadwiga umilkła... spojrzała w okno...
— Waszmość tu zabawisz? — spytała.
— A państwo? — odrzucił pytaniem także Pełka.
— Czyż ja wiem, co ten tyran ze mną zrobi? — cicho szepnęła pisarzowa — ja muszę jechać i siedzieć, jak on zechce... nigdy nie zrobi nic dla mnie, wolałabym w Warszawie... Lwów mi się nie podoba... on o to nie dba, a ja nawet wypłakać się nie mogę, gdy się gniewam, bobym sobie oczy popsuła... i ten nudziarz z tego korzysta...
Załamała ręce nieszczęśliwa ofiara, nad której losem Pełka się w istocie litował.
— Wyobraź pan sobie, trzech mieć mężów i być zawsze tak nieszczęśliwą! Z pierwszym myślałam, że zrobię, co chcę... gdzie tam! tyran był stary... Drugi... nie chcę już o nim mówić nawet... człek okropny! kat prawdziwy... Trzeci zdawał się młody, zakochany, posłuszny, a co to się to z niego zrobiło!... Kochać się nie umie — i zazdrosny.
Właśnie wśród tego narzekania szelest w podwórzu zwiastował czyjeś przybycie. Był to powracający do domu Pac, który, wszedłszy do pokoju, zdziwił się mocno, widząc nieznajomego człowieka na poufałej z żoną swą rozmowie.
Mąż pięknej Jadwigi miał cale pańską postawę i twarz przystojną, wypieszczoną, młodą jeszcze. Znać w nim było wychowańca obcych krajów, których też strój nosił... W rysach jego malowało się wszakże jakby znudzenie życiem i niesmak do wszystkiego...
Pisarzowa zaprezentowała mu Pełkę, jako dawnego sąsiada Horbowa i dobrego przyjaciela domu. Przyjął go Pac bardzo grzecznie i bardzo zimno. Spytał zaraz, skąd przybywa? — a dowiedziawszy się, że był przy hetmanie i w poselstwie od niego wysłany został do króla, pogrzeczniał znacznie, zaczynając o Sobieskiego dopytywać, mówiąc o nim z pochwałami wielkiemi.
— Wiem, — dodał — że z panem hetmanem, stryjem moim, nie zawsze bywali w zgodzie, lecz sądzę, mimo pokrewieństwa naszego, iż wina w tem pana Paca... Z takim wodzem, jak Sobieski, w zgodzie być potrzeba...
Spodziewano się właśnie przybycia zwycięzcy i Lwów wybierał się go jak wybawcę kraju przyjmować — rozmowa więc zwróciła się ku temu.
Pan pisarz się wielce ożywił, ale pisarzowa, widząc się niemal opuszczoną i zapomnianą, cicho wysunęła się z pokoju.
Pełka, który się i takiego przyjęcia nie spodziewał, niezmiernie był w duszy rad, że mu ono do domu państwa pisarzostwa drzwi otworzyć może.
Pac nie podobał mu się chłodem i sztywnością wielkiego pana; nic w nim nie było szlacheckiego, polskiego niewiele, wyglądał na cudzoziemca, lecz był to człowiek widocznie łagodny i pan siebie, a w towarzystwie znośny...
Niewielu ze szlachty, jak Sobieskiemu, udawało się, mimo zachowania cudzoziemskiego napół, pozostać nawskroś starą naturą ową szlachecką, trochę butną, czasem do zbytku otworzystą, ale poczciwą i serdeczną.
W Pacu wszystko stało zamknięte na siedem pieczęci. Znać było, że się pilnował, aby mu kto za głęboko w serce nie zajrzał. Przywitanie z żoną przekonało Pełkę, że byli z sobą bardzo na zimno, a inaczej też być nie mogło z naturami dwiema tak przeciwnemi sobie i tak mało harmonizującemi... Oboje nawzajem musieli się niecierpliwić...
Jadwiga po chwili powróciła ustrojona w perły, które wprzódy trzymała w ręku — z takiemiż samemi kolcami u uszek i ozdobą perłową na białem czole, zakończoną błyszczącą perłą, w której Pełka poznał tę, która niegdyś przy jego balsamce wisiała.
Pani pisarzowa widocznie była strojną w odwiedziny, kolebka stała u ganku, Pełka więc powstał, aby ich pożegnać, a pan pisarz, wyprowadzając go do progu, mruknął coś niezrozumiałego o zaszczyceniu jego domu itp.
Pełka się skłonił nisko, bo potrzebował tego pozwolenia, aby jeszcze Jadwigę zobaczyć, która mu przy rozstaniu uśmiechnęła się tajemniczo, misternie, stanąwszy za mężem tak, aby tego pożegnania zazdrosny Pac widzieć nie mógł...
Dosiadłszy konia, choć dzień był mroźny, rycerz nasz tak potrzebował być sam z sobą, aby się napawać rozkoszą rozmowy, wspomnieniami cudnie pięknej pani swych myśli, iż wyjechał za miasto, konia i siebie nużąc wyścigiem po polu i górach... Było w tem coś odrodzonej fantazji młodzieńczej, którą Pełka czuł się na chwilę szczęśliwym. Bujał tak po świeżym śniegu dobrą godzinę... unikając z ludźmi spotkania...
Trzeba było wszakże wkońcu do domu powracać. Tam czekali nań Kryszkowski i Rożański, którzy się tymczasem zabawiali doskonale opowiadaniami, przesadzając się jeden nad drugiego w fantazjach... Szczególniej Kryszkowski, nabrawszy humoru, słuchając samego siebie (bo się zwykł był upajać swą wymową), niestworzone rzeczy prawił. Rożańskiemu też na szlacheckiej swadzie nie zbywało. Gdy Pełka wszedł, zastał ich tak z siebie szczęśliwych a wesołych, jak mu ich się widzieć nie zdarzyło. Naturalnie, przebrawszy przedmioty do gawędy, wpadli obaj na przybyłego z którego byli zwykli prześmiewać się z powodu wiernej jego miłości dla tej pani, która już, pomijając go, trzeciemu ślubowała.
— Otóż jest nasz kawaler! — zawołał Rożański — a no! mówże, jak cię jejmość przyjęła? czyś choć rękę dostał do pocałowania?
— Widać zaraz z czoła, że mu się coś dobrze powiodło i że męża nie zastał — dodał Kryszkowski. — Teraz, napiwszy się owych nektarów z jej oczu, na jakie kilka lat do sytu mieć będzie.
— Żartujcie zdrowi! — odezwał się Pełka poważnie — znać, że żaden z was poczciwie kochać, jak ja, nie potrafiłby.
— Nie, tak jak ty, miły Pełko — rzekł Wacek — tak jak ty, żaden z nas! To rzecz pewna... Znają twoje dzieje wszyscy, więc niema co się z niemi taić. Mogłeś ją przecie mieć, bo ci dosyć sprzyjała, odwagi tylko brakło. Zawsześ się ubiec dał...
— A no! a no! — odparł Pełka. — Gdy dziewczynką była, od matki jej kraść nie byłbym śmiał... Gdy po wojewodzie owdowiała, przybyłem, a tu mi matka figla spłatała i z przed nosa ją wzięła...
— No, a za trzecim razem? — dodał Rożański.
— Toć gwałtu trzeba było dokonać, z matką ją poróżnić, wykradać... Nie chciałem szczęścia mojego zawdzięczać, choćby chwilowo, zadanemu jej gwałtowi... Cóż chcecie! los... przeznaczenie...
— Ależ waszmość jesteś ostatni z rodu! bodaj już Janinów Pełków zabraknie — rzekł Kryszkowski... i dla tej miłości dasz wygasnąć poczciwemu imieniowi? Toć się to nie godzi! Waszmości trzeba ożenić się gwałtem...
— Trudno, — odparł Pełka — a w dodatku, jam jej wierność poprzysiągł...
— Której ona waszmości nie dochowała...
— Bo mi jej nie przyrzekała — rzekł Pełka żywo — a gdyby to i uczyniła, nie władała sobą, nie była wolną nigdy! Nie mam do niej żalu i pretensji mieć nie mogę... Dajcie mi waszmość pokój...
Rożański ramionami ruszył.
— Szkoda człowieka, — odezwał się — zmarnuje się...
— Nie ze wszystkiem, — bronił się Pełka — boć przecie wojskowo służę i na coś cię przydam.
— Ale zimą Sobieski na Turków nie pociągnie, potem też w maju elekcja, niema co tymczasem robić; — dodał Rożański — jedź ze mną na wieś w Krakowskie... Mięsopust przepędzisz wesoło... na post, choćbyś sobie do Lwowa powrócił...
Pełka nie odpowiedział nic, a w tem Kryszkowski wyrwał się:
— Dalipan, z nim to i jabym jechać gotów...
— W to mi graj! jedźmy wszyscy... — zawołał Rożański. — Co ty, Pełko, na to?
— Nic, tylko tyle, że na hetmana czekam i bez niego się nie ruszę...
— Tylko co go nie widać — dokończył Kryszkowski.
— A jeśli myślicie, że mnie tam która z waszych dziewek upoluje... — mówił Pełka — to się mylicie mocno...
Wtem Kryszkowski palnął się po łysinie i śmiać począł.
— Co on prawi o hetmanie! on się stąd nie ruszy, póki pani pisarzowa tu będzie.
Zarumienił się Pełka i zmilczał. Żartowali zeń długo jeszcze, a wkońcu tyle potrafili, że gdy sam został i Gabryk go rozebrał, a na skórze łosiowej legł do snu... począł jakoś inaczej o sobie myśleć. Zdawało mu się w istocie, iż życia było szkoda, że czekać na to, aby mu trzeci mąż się ustąpił... to śmiesznie było... że zresztą Jadwiga cale mu nie płaciła za jego przywiązanie... albo przynajmniej monetą bardzo lekką. Lecz gdy sobie potem wspomniał jej twarzyczkę, szczebiotanie, wdzięk, głos, załamywał ręce.
— Cóż, kiedy mi w życiu żadna nie podobała się krom niej a gdy o niej myślę, drżę cały!
Do północy tak przewracając się, stękając, ważąc, co robić, oka zmrużyć nie mógł... Nazajutrz, gdy wstał zaledwie, Rożański z drugiej izby wpadł, oznajmując, że hetman albo już przybył, lub tego jeszcze dnia będzie.
Zatem co najśpieszniej na konie obaj siedli, śpiesząc przeciwko triumfatorowi. A tu się też całe miasto sypało, aby go widzieć i witać. Hetmanowa dniem wprzódy wyjechała była na spotkanie.
Właśnie na trakt się dostali wśród ogromnej ciżby, zalegającej ulice, rycerstwa konnego, kolebek, pieszego mieszczaństwa, ludu wreszcie mnogiego okrywającego nawet dachy domostw... gdy we dzwony uderzono i moździerze... Magistrat i mieszczaństwo, cechy z chorągwiami, duchowieństwo, wszystko się sypało przeciwko hetmanowi, ciekawe oglądać go i z serca pragnące zawołać: „Vivat redemptor noster!“ Już naówczas hetmański dwór z królewskim mógł iść o lepszą, i choć z wojny jechał Sobieski, miał z sobą dosyć ludzi i koni, i taboru, by wystąpić jak na pierwszego Rzeczypospolitej dygnitarza przystało... Było tam więc na co patrzeć, na dworzan, czeladź w barwie, pacholików, hajduków, masztalerzy, konie powodne pod dywdykami, wozy ładowne, kolebki i rycerstwo otaczające. Sobieski był naówczas w samej jeszcze sile wieku, nim mu później przybyła otyłość w ciele postaci odjęła, dorodnej postawy, budowy silnej, piersi szerokich, twarzy pełnej, rysów regularnych i pięknych, oblicza jakby śmiejącego się i powagą, a zarazem dobrocią i prostotą tchnącego.
Nie był też pan hetman na strój obojętny, i ubrać się umiał wspaniale a smakownie i bogato. I nie poskąpił tego dnia aksamitnej delji z sobolami, spiętej klamrą drogiemi kamieniami sadzoną, ani kołpaka z kitą i osadą bogatą, ani szabli złocistej, koniowi rzędu kapiącego od złota.
Koń też pod nim był turek, szedł jak z partesów z szyją wyciągniętą, nogami gdyby do tańca przebierając. Niesiono przed nim buńczuk, a buława, którą trzymał na ramieniu, cała rubinami, jak kroplami krwi świeciła.
Tuż kolebka szła, z której twarz pięknej Marysieńki, z bratem swym, kawalerem d’Arquien, jadącej, wyglądała wielce wdzięczna i uśmiechnięta. A jakże nią nie miała być dnia tego, gdy najodleglejsze ziemie Rzeczypospolitej przez posłów swych przychodziły zbawcy dziękować!
Widok to był zaprawdę wspaniały, a dziwny tem, że wśród żałoby, po królu zapomnianej, obudził taką radość. Prowadzono tedy jakby w triumfie Sobieskiego, który zdawał się owo zbiegowisko przyjmować wcale ani zeń dumny, ani zdziwiony.
Zbliżyć się w tej chwili do pana hetmana nie było sposobu, tak że Pełka i myśli tej nie miał. Tej tylko pociechy dostąpił, że mu Sobieski się uśmiechnął zdala, głową kiwnąwszy, a stojąca w kolebce pani pisarzowa do drzwiczek jej go przywołała.
Skoczył tedy co rychlej ku niej.
A była tego dnia wypiękniona i strojna, bo chciała swym zwyczajem, aby oczy na siebie zwróciła. I nie brakło jej wielbicieli a ciekawych, dopytujących się, coby za jedna była? Pan pisarz, mąż jej, wreszcie z innymi konno musiał wystąpić dla powitania hetmana, tak że w kolebce sama była piękna Jadwiga. Nie mogła się też powstydzić Pełki, jako asystenta, bo się na ten dzień przystroił jak mógł i umiał najpiękniej, przewidując, iż się swej pani pokaże.
Zbroję więc wdział od parady złocistą łuskową, koszulę najcieńszą, misiurkę najśliczniejszej roboty z piórem, a szabla, a siodło, a czaprak i hetmanowiby przystały.
Lamparcia skóra spływała mu z ramion spięta pazurami złotemi. Zwracała oczy wszystkich i postawa męska, i twarz jeszcze piękna, i smutek, który na niej nosił.
— Jakże mi mój rycerz dziś pięknie wygląda! — śmiejąc się i wychylając, zawołała piękna. — Otóż tak to lubię widzieć mężczyznę... A mój pan pisarz, w długim płaszczu i kapeluszu z piórami... aż nieboszczyka króla przypomina...
— Widziałaś pani hetmana, na tego to dopiero miło spojrzeć! — zawołał Pełka — wyglądał jak starożytny bohater, jak Germanikus w triumfie wiodący podbitych Allemanów... Nawet nie brakło niewiernych, bo ich za nim dosyć pędzono...
Jadwiga, która snadź mało tu jeszcze miała w orszaku takich rycerzy, a tego dnia nikogo sobie nie mogła oderwać, aby jej towarzyszył, przykazała Pełce, żeby się od kolebki nie oddalał i do domu ją przeprowadził. Można sobie wystawić, z jaką radością rozkaz ten spełnił pan Medard — a że rozmowy prowadzić wśród wrzawy było niepodobna, oczyma tylko uwielbienie swe wyrażał.
Pani pisarzowa bałamuciła go i czarowała, jak tylko umiała...
Naostatek, gdy cały pochód przeciągnął, a tłum się rozpływać zaczął, kazano kolebce jechać do domu, a u boku jej ruszył na straży Pełka...
Gdy do dworku przybyli, trudnoż go tak było odprawić. Chociaż nie było pana pisarza, zaproszono, aby spoczął nieco. To nadzwyczajne szczęście rozradowało tak Pełkę, iż jak pijany na pokoje wszedł, całując rączki białe pani pisarzowej.
I w istocie był upojony, że się nie czuł panem siebie.
Sam na sam z królową swych myśli — stanął przed nią wryty... oczarowany... a ona się śmiała radośnie...
— Oto tak, to lubię mojego rycerza! — odezwała się... — Ile to lat kochasz się już we mnie, a zawsze jak pierwszych dni umiesz waszmość kochać młodo i gorąco!
— Ale sam jeden kocham! — zawołał Pełka — bo mi pani ledwie miłosierdziem płacisz...
Jadwiga pokręciła główką misternie.
— Wiesz waszmość co? — szepnęła — gdybym ja choć troszeczkę okazała wam coś więcej, toby tu jego miłość zagasła!
— Nie znasz mnie pani pisarzowa dobrodziejka, — krzyknął Pełka, w piersi się uderzając — w jej mocy było uczynić ze mnie, cobyś zapragnęła... Urósłbym w olbrzyma...
Znowu popatrzała nań zalotnica, upajając go do reszty...
— Ale nacóż się to zdało? — zawołała — naco się to zdało? mam męża! jestem zaprzysiężoną jego niewolnicą... cóż waszmości po miłości mojej?...
Pełce zachmurzyła się twarz... oczy spuścił...
— Mnie się zdaje, — rzekł stłumionym głosem — że gdyby nawet pana pisarza na świecie nie było, a nas tylko wolnych dwoje, jeszczebym do szczęścia dostąpić nie mógł. Taka już dola moja... Byłby wybrany kto inny...
Pisarzowa przeglądała się w zwierciadle, gdy to mówił i, jakby sama do siebie, odezwała się:
— Fryzura mi się całkiem popsuła! — Potem zwróciła się do niego...
— Powiem wam szczerze, — odezwała się — ot może masz słuszność... bo gdybyś się waszmość ze mną ożenił, jużbyś mnie tak nie kochał... Możebym ja się znudziła z wami, bo ja się wszystkiem nudzę, a możebyś waszmość zbrzydził mnie, gdybym mu ciągle była na oczach. Ot, i szkodaby było tej rycerskiej miłości waszej, której drugiego w całej Rzeczypospolitej niema przykładu...
Wszyscy to mówią — dodała z uśmiechem... — mnie i was pokazują palcami...
— Smutnaż to rzecz — odezwał się Pełka — taka sława, gdy szczęścia niema...
Na te wyrazy wszedł pan pisarz, wracający z przyjęcia, mierząc dosyć posępnem wejrzeniem rycerza, który mu się snadź już wydał pono za częstym gościem...
Pisarzowa zapragnęła to wytłumaczyć.
— Prosiłam — rzekła — pana Pełkę, aby mi towarzyszył, boście mnie wszyscy opuścili dla tego Sobieskiego. Śliczna rzecz przy kolebce nie mieć nikogo i żadnej atencji. Chciałam się też bliżej przypatrzyć rycerzowi, bo przyznam się, że ten strój wolę, niż wasz, choć mówicie, że tak pół świata chodzi...
Pisarz, nie chcąc być niegrzecznym, zmilczał..
— Bardzo mi przykro, — szepnął po chwili — żem nie miał szczęścia pani pisarzowej dobrodziejce się podobać — ale na to rady niema...
— Przejrzyjże się w zwierciadle, żeś podobniejszy do komedjanta, niż do mężczyzny, do żołnierza, a ja — nie taję się, że tylko rycerzy lubię!
Pac poczynał się coraz mocniej chmurzyć, lecz trzymał na wodzy.
— Szkoda, żeś waćpani nie wybrała sobie jednego z nich za małżonka...
— Zapewne, że szkoda! — śmiejąc się, zawołała Jadwiga — ale niema co żałować, czego nie można przerobić!
Pełka stał jak na żarzących węglach, niedobrze wiedząc, co począć z sobą...
Pisarz, oparłszy rękę o stół, na który rzucił kapelusz, rozglądał się po pokoju. Jadwiga po nim chodziła, Medard misiurkę trzymał i patrzał na aksamitne dno, jakby w niem co czytał.
Wcale niezręcznie Pac starał się rozmowę odwrócić. Uśmiechnął się szydersko.
— Nieprawdaż, — rzekł, — iż waszmość musisz sobie w duchu winszować, iż mu Bóg małżonki nie dał?... Takiemi to nas słodyczami karmią drogie połowice nasze!
Medard oczy podniósł zaiskrzone.
— Mnie się zdaje, — odparł — że na wielkie szczęście nie żal też trochę przykrości przypłacić... boć to nie co innego, jak trefny żart pani pisarzowej.
— O! bardzo przepraszam — przerwała, odwracając się, cała zapłomieniona Jadwiga — ja nie żartuję nigdy.
— Słyszysz waszmość? — rzekł pisarz.
— Afektu, gdy go niemasz, nie kłamię — dodała Jadwiga.
— A gdy go waćpani uczujesz, nie taisz! — odezwał się Pac.
— Zapewne, że tak jest...
— I w tym razie... nie utaiłaś go waćpani dla pana Pełki, — dodał, unosząc się nieco, pisarz — któremu tego winszuję... Przecież jako mąż radować się nie mogę.
— Panie pisarzu, — począł skłopotany nad wyraz Pełka — zaprawdę za daleko idziemy...
— Tak daleko, — rzekł Pac — iż dalipan sam nie wiem, na czem się to skończyć może.
Jadwiga zboku się im przypatrywała, i znać było, że ją ta niespodziana scena zajęła mocno... Pac stał, mitygując się, lecz podrażniony widocznie i cały drżący; Pełka nie ustępował, lękając się żonę mu na pastwę zostawić.
— Jam tu pono wszystkiego tego nieporozumienia przyczyną, — odezwał się po namyśle — jedynym więc końcem, gdy państwa pisarzostwa pożegnam i usunę się...
— Nie idź pan! — rozkazująco zawołała Jadwiga, której też krew do twarzy się rzuciła — nie pozwalam!
Pac się odwrócił zdziwiony, ale milczący.
— A gdybym ja był przeciwnego zdania, — odezwał się — cóżby tu tedy pięknemu rycerzowi zostawało do wyboru?
Pełce serce bić zaczęło i ręce drżeć.
— Nie spodziewam się, — zawołał — abyś pan pisarz chciał mnie stawić w tak przykrej sytuacji, bo posłuszeństwo płci pięknej nakazują prawa rycerskie.
— Ale i gospodarz w domu ma też pono jakie...
— Gościnność! — odrzekł Pełka z ukłonem...
— Dopóki jej kto nie nadużyje! — zawołał pisarz.
— Czym to uczynił? — przerwał Pełka.
Zamilkli... Jadwiga chodziła żywo po jednej stronie pokoju i zdawała się namyślać. Pac, ciągle wsparty o stolik, nogę założył na nogę, wziął się w bok i zdawał czekać, by go Pełka pożegnał. Ten stał posłuszny rozkazowi...
Potrwało to chwilę tylko. Położenie zbyt było nieznośne, aby się przedłużyć mogło.
— Pani pisarzowa pozwoli mi się oddalić — cicho wyjąknął Pełka.
— Nie! — odwracając się, wybuchnęła Jadwiga — dlatego nie — że pan pisarz tego żądać się zdaje... Czyni on mi naprzekór całe życie wszystko, nie mogę mu ustąpić... taką monetą płacę, jaką mi dają...
Pac śmiać się począł. Śmiech to był straszny, dokuczliwy, suchy, dojmujący, zwiastun gniewu, który się wydobyć nie śmiał teraz, a miał może wkrótce wybuchnąć. Wziął się oburącz pod boki i śmiechem coraz głośniejszym przerażał Pełkę i żonę... Nagle zbliżył się do stojącego rycerza i zawołał:
— Otóż to jest szczęście domowe! to nasza dola... to błogosławieństwo małżeństwa, skojarzonego pod najszczęśliwszemi wróżby! Patrz waćpan i winszuj sobie, żeś nie dostąpił tego losu... któryby spotkał tak dobrze rycerza jak waszmość, równie jak mnie, prostego człeka... Spójrz waszmość na tę twarz anielskich rysów, na ten uśmieszek dziecięcy... na tę słodyczą tchnące usta i szczęście obiecujące oczy... Wszystko to tak cudnie wygląda, aby człowieka zaprowadziło... gdzie ja dziś stoję...
— Waćpan jesteś nikczemny! — zawołała w gniewie pisarzowa... — Idź sobie, Pełko, — dodała — abyś tych bluźnierstw nie słuchał...
Jak szalony wybiegł Medard... i z przedsieni usłyszał krzyk i zwadę... od których rad był uciec co prędzej.






Nazajutrz Pełka, od którego się nikt słowa tego dnia dopytać nie mógł, bo chodził posępny jak noc, lub stał w oknie zamarzłem, przez które nic widzieć nie było można, odział się z rana bardzo skromnie i oznajmił pytającemu go Rożańskiemu, iż do hetmana iść musi.
Jakoż pieszo zaraz wyruszył, a że tam między dworem miał dobrych przyjaciół i znajomych, łatwy znalazł przystęp, choć ludzi od rana był tłok na pokojach... Sobieski wyszedł doń z promieniejącą twarzą... i rękę mu podał... Trzeba było do kolan się pochylić wedle obyczaju...
— No, cóż ty, mój Janino, porabiasz? — zawołał, śmiejąc się — rychło w pole znowu razem pójdziemy?
Pełka westchnął.
— Kościomby spoczynku potrzeba, — rzekł zcicha — właśniem szedł do pana hetmana o uwolnienie prosić...
— Póki wiosna nie przyjdzie, jedźcie do domu... Nic przeciw temu nie mam... ale mi powracajcie, bo takich niewielu jest, jak waszmość, a będą potrzebni.
— Na siłach coś i na zdrowiu szwankuję; — ozwał się Pełka pomieszany — niewiele ze mnie będzie pociechy...
— Hipochondrji dostałeś, czy co? — śmiejąc się, rzekł hetman — jedźże się lekarza poradź, niech ci wątrobę oczyści i powracaj...
Nadchodzący mówić już więcej nie dali; Pełka się wyniósł zadumany, żegnając dworzan hetmańskich. Wyszedłszy w ulicę, pobłądził trochę i do kościoła wszedł. Poklęknął w ławce, modlił się długo... na rękach głowę położył, myślał, sumował, aż, jakby go co dźwignęło, powstał i pobiegł do domu.
Nikogo tam nie było, bo i Rożański, i Kryszkowski w świat już poszli, szukając sobie kompanji. Pełka zawołał Gabryka... Stanął wierny sługa, patrząc w oczy panu, a zobaczywszy go posępnym, strwożył się.
— Słuchaj Gabryk, — odezwał się do niego pocichu Medard — zrób tak, jak ci powiem... Zabieraj wóz i konie, i co tam jest... zostaw mi podróżną opończę jaką taką, jednego konia... no... nic więcej — i ruszaj do domu....
Gabryk zdziwiony milczał.
— A pana kiedy się tam spodziewać mamy? — rzekł po chwili.
— Mnie? — zmieszany począł Pełka — nie wiem... Wasza rzecz w Gołczwi siedzieć do dalszych rozkazów...
— A no... — chciał począć Gabryk.
— A no — ani słowa już więcej. Ładujcie wóz, zabieraj ludzi i konie, i żebyś mi dziś był w drodze...
Gabryk stał niespokojny...
— Słyszałeś, — dodał Pełka — znasz mnie, że ja długo mówić nie lubię. Gdyby mnie doczekać się było ci ciężko... a znudziło ci się... Laskowski ci grunt da i dworek — żeń się i żyj zdrów...
Rzucił mu się do kolan Gabryk, niemal płacząc.
— Cóż pan myślisz! na miłosierdzie Boże! jeszcze przede mną, wiernym sługą, nigdy tajemnic nie było! Paneńku, źle wam z oczu patrzy...
Pełka się odwrócił.
— Mój Gabryk, — rzekł — nie ciągnij ze mnie, czego ci zwierzyć nie mogę. Jedź z Bogiem... Ani słowa nikomu, gdyby cię pytano. Do Gołczwi jedźcie, Laskowskiemu listy oddacie i pani siostrze...
Mimo nalegań sługi nie powiedział mu już nic więcej. Poszedł z nim tylko zaraz do izby, gdzie rzeczy złożone były, wybrał odzież najprostszą, konia kazał zostawić jednego i to nie najpokaźniejszego, siodło podróżne, rząd rzemienny prosty, szablę w czarnych pochwach... sakwy małe... a nalegał tak na odjazd Gabryka, iż mu nie dał spokoju, aż go z podwórza odjeżdżającym zobaczył... przeżegnał go krzyżem świętym i do izby powrócił...
Tu chodząc a bijąc się od ściany do ściany, bo była niewielka, czekać się zdawał na towarzyszów. Ale i wieczór, i noc nadeszła, a Rożańskiego z Kryszkowskim nie było. Lwów, pełny szlachty, posłów, urzędników, wojskowych, kipiał i wyrwać się było trudno znajomym a braciom bezliku. Przyszli już późno, obaj pod hełmem, weseli, śpiewając, pod ręce się trzymając, a zobaczywszy Pełkę, który izbę mierzył chmurny, padli nań ze staremi drwinami.
— Cóżeś to waszmość u pani pisarzowej dworował, że go nigdzie widać nie było? — wołał Rożański.
I śmieli się — on milczał.
— Com robił, to już moja rzecz — odezwał się. — A no! wam, dobrzy przyjaciele, nie zostaje pono nic, jak tylko spać się położyć, aby jutro rzeźwymi wstać...
To mówiąc, wziął Rożańskiego oburącz, objął i począł w twarz całować, jakby go żegnał... aż Wacek się zdumiał... Lecz że podochocony był, oddał mu uścisk z nawiązką i na tem się skończyło... Toż samo z Kryszkowskim uczyniwszy, wyszedł.
Gdy sami zostali, dopiero Rożański zadumany rzekł:
— Coś mnie ten Pełka nie cieszy! już to bieda, kiedy człowiek się zanurzy dla baby... rozum pewnie postrada...
Kryszkowski, który miał zawsze „ad rem“ coś do opowiadania, począł zaraz historję o niejakim Zakrzewskim, który rozmiłowawszy się w pannie Rolance, majętności dla niej wszystkie i rozum wkońcu postradał. Lecz nim opowiadanie dokończył, już Rożański chrapał, co słysząc i Kryszkowski, przeżegnawszy się, spać położył.
Po traktamentach tych nie dziw, iż nazajutrz wstali obaj późno, a Rożański, ledwie się ocknąwszy, dla niesmaku w ustach o kwaśne ogórki wołać zaczął...
Wbiegło pacholę jego, chłopak bardzo rozgarniony, a może i na swój wiek do zbytku... z uśmiechem na ustach. Wiedział on, że się bez ogórków z rana nie obejdzie, i niósł je już, a razem i wódkę na tacy, Kryszkowski właśnie oczy przecierał.
— To szatan, nie chłopiec, — zawołał, przeżegnawszy się — wszak ci to już wiedział, czego nam najbardziej potrzeba.
Pełka spał w izbie obok, poczęli tedy obaj chórem wołać:
— Bywaj na ogórki! bywaj!
A tu chłopak głową trzęsie i śmiać się począł.
— Gdzie jest pan Pełka? — rzekł wreszcie.
— A no? czy wyszedł już?
— Jeszcze wczoraj z wieczora wyjechał.
— Co ci w głowie? — krzyknął Rożański przestraszony, w koszuli wyskoczywszy i drzwi otwierając do drugiej izby, w której już nic nie było oprócz tapczana, stołu i stołka...
— Cóż się stało? — wołał Kryszkowski... — Pełki niema?
— Niema!...
Gdzie się podział? Wołania tedy, pytania, gwar, lament... Chłopiec nie mógł do słowa przyjść, aż w ostatku dali mu się wygadać.
— Jeszcze wczoraj się wybrali, — rzekł — najprzód dwór i Gabryka, i konie wyprawiwszy. Gdy panowie wrócili do domu, jeden tylko koń stał okulbaczony... reszty już nie było...
— A czemużeś nie gadał? — zakrzyknął Rożański.
Chłopak się, spuszczając oczy, uśmiechnął, nie chciał przypominać snadź, że wczoraj do kogo gadać nie było.
Sądny dzień stał się z powodu tej jakiejś ucieczki Pełki, dobadywania, domysły, narzekania, co się z nim stało. Zwalono, oczywiście, wszystko na panią pisarzową, że nieboraka o fiksację jakąś przyprawić musiała... Tego jej Rożański darować nie mógł.
Kryszkowski, odziawszy się, pobiegł na dwór do hetmana, gdzie się tyle tylko dowiedział, że wczoraj Pełka się z nim pożegnał... Najwięcej dawało do myślenia to, iż nie mówiąc nikomu o celu podróży, znienacka i jakby go co nagle kolnęło, wyrwał się w świat.
Struło to tak Rożańskiemu pobyt we Lwowie, iż chociaż tu miał przyjaciół wielu i zabawić się mógł dobrze, począł się też wybierać. A że to był człowiek serdeczny, zamiast do domu, pojechał wprost do Gołczwi. Chciał bowiem koniecznie Pełkę wyrwać z tych amorów niezdrowych, jak je nazywał, a choćby gwałtem ożenić, bo to być miało według niego już jedyne i ostatnie lekarstwo.
— Jeżeli to nie pomoże, — mówił — chyba nic.
Nie dojechawszy jednak do Gołczwi, dowiedział się już po drodze Rożański, iż tam Pełki wcale nie było, że ludzi, konie i rzeczy odesławszy, sam zniknął, jak w wodę wpadł.
Zamiast więc do Gołczwi nadaremnie jechać, zwrócił do Laskowskich, aby tam języka dostać, bo słyszał, że listy były. Szwagier go przyjął sercem całem i ugościł — ale od niego i od siostry niewiele się też było można dowiedzieć. Oboje oni utyskiwali wielce na tę nieszczęśliwą pasję, która Pełce życie zatruła i zwichnęła. Siostra szczególniej, we łzach się rozpływając, mówiła o tem. Pokazali też listy przywiezione przez Gabryka, do nich obojga pisane. Nie było w nich nic oprócz bardzo tkliwego pożegnania i smutnych słów. Szwagra upraszał, aby nad majątkiem opiekę miał, a rozrządzał wszystkiem, jakby własnem.
— „Jednemu Bogu wiadomo, — pisał wkońcu — jak i kiedy do waszmościów powrócę, a nawet czyli wrócę kiedy. Tego ja dziś sam nie wiem, ale chorym się czuję, a na chorobę ciężką i wielkiego lekarstwa szukać należy.“
Chorobę, o której wspomniał, rozumieli wszyscy, lecz lekarstwa nikt odgadnąć nie umiał... Wiedzieli, że już raz się tak w świat puścił, a potem go przez lat zgórą dziesięć nie było — lecz wówczas nie lekarstwa szukał, ale bogactwa, w które mu podczaszyna ufać kazała, że ono cudów dokazuje. Teraz je miał, a na nic mu się nie zdało.
Różne więc były domysły — Laskowski sądził, że jako człowiek wojskowy, znowu kędyś wojny szukał, choć trudno było przypuścić, dokądby po nią kryjomo szedł, kiedy mógł ją znaleźć łatwo, nie tając się wcale. Rożański nie wiedział już nawet, coby mógł o tem sądzić.
Wszyscy przyjaciele Pełki boleli nad tym jego szałem, bo tego inaczej nazwać nie umieli, a winę składali na tę nieszczęsną pisarzową.
Dowiadywano się też z tego powodu i o nią, co się z nią działo... bo byli i tacy, co przypuszczali, że się do niej może chciał przybliżyć. Mówiono powszechnie, iż pożycie państwa Pacostwa nieszczególne było, że oboje sobie wcale wielkiej miłości nie okazywali. W kilka miesięcy po bytności we Lwowie pojechała, pono się męża nie pytając o pozwolenie, pisarzowa do matki, gdzie czas jakiś zabawiła... Stamtąd do własnych dóbr wybrała i, rozkazawszy sobie rezydencję sandomierską cale opuszczoną wyporządzić, w niej zamieszkała.
Mówiono, że mąż tam kilka razy do niej przyjeżdżał i po dni kilkanaście bawił, usiłując ją namówić do domu — na co się nie zgodziła...
I tak to osobliwsze małżeństwo niezerwane rozeszło się, każdy w swoją stronę, bo pan Pac do dawnej protektorki powrócił, a pisarzowa dwór osobny sobie sztyftować zaczęła...
Krewni Pacowscy, którym to było bardzo boleśnie, a najwięcej im szło o to, aby złośliwe języki na sławie nie szarpały młodej jeszcze kobiety — jeździli zkolei namawiać i przepraszać, a wracali z niczem. Stara kiedyś podczaszyna, teraz pani podkomorzyna Cyrulska, z namowy ich pojechała też, aby córkę nawrócić, lecz i to nie pomogło, że zaś i jej w domu z mężem gburem wcale było nie do smaku, siadła przy córce.
Więc się dwór po myśli obu urządził, a choć same były, otworzył się dla gości, którzy tam radzi bywali... Nikt wszakże nic złego powiedzieć nie mógł na panią pisarzową, bo choć ludzi i kompanje lubiała, wysoko patrzała i przystępu do siebie nie dawała nikomu. A gdy się kto ośmielony nieco za daleko puścił w amorach, wnet odprawę brał taką, że już nie miał poco powracać.
Wprzód jeszcze nim matka przybyła na rezydencję do pisarzowej, snadź na coś jej potrzebnym być musiał Pełka (może, aby ją od natręctwa mężowskiego zasłonił), bo posyłała aż do Gołczwi, nakazując doń, żeby się do niej do Przyborowa stawił. Przywieziono wiadomość, że ani w domu, ani między przyjacioły nie wiedział nikt, kędy się Pełka obracał i w jaki sposób zniknął bez wieści.
Zgryzła się tem i zniecierpliwiła pisarzowa, posyłała jeszcze raz, zaufanym ludziom śledzić i dowiadywać się kazała, nic to nie pomogło.

(Koniec części trzeciej).




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; uzupełniono na podstawie wydania z 1876 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.