Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czybym poszła, czy nie — ale taka zabawna rzecz patrzeć, jak mężczyzna głowę traci, jak omdlewa, jak pada... szaleje... Ach! czyż może być komedja nad tę? — mówiła Jadwiga. — Cóżem ja temu winna, że moje oczy taką władzę mają?
— A serce ci nie mówi nic?
— Serce? — spytała Jadwiga... — serce? a cóż to ma do mojego serca?
Podczaszyna zamilkła.
W kilka dni potem, Pac począł półsłówkami coś o miłości się odzywać. Jadwigę to bawiło — i nic więcej...
Czasem na myśl przychodził jej wierny, milczący, cierpliwy Pełka, i chciałaby go była zobaczyć... i tęskno jej było do dobrego przyjaciela... ale... matka!
Z matką było tak trudno! O Pełce nawet wspomnieć nie dozwalała... Pierwsze swaty zagaiła kanclerzyna... biorąc Jadwigę ze słabej, jak się zdawało, strony... Odmalowała przed nią przyszłość kuzynka w najświetniejszych kolorach. Jadwiga zmilczała. Wieczorem matka, jakby sama z siebie, powtórzyła toż samo.
— Cóż ty, chyba zamąż już iść nie myślisz, jeżeli ci się nawet ten Pac nie podoba? Młody, przystojny, miły, dobrego rodu i protegowany... a do fortuny mu pomogą...
Jadwisia zrobiła minkę dziwną i zrazu zmilczała.
— Czegóż się mam śpieszyć? — odezwała się potem — może się znajdzie kto inny? może mi się lepiej podoba? Jakoś nie mam wielkiej ochoty...
— Ale cię szalenie kocha — przerwała matka.
— A! oni się wszyscy we mnie kochają! — rozśmiała się Jadwiga — ale ja...
— Juściż...
— Mnie... wszystko jedno... ten, czy ów, czy żaden, — mówiła wdowa — trochę to bawi z początku, gdy się kochać zaczyna, jak mu każę... a potem tylko śmieszne...