Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyszłość. Uspokojony więc, mógł usnąć, czekając wieczora, i wsparłszy się o poręcze ławy, obwinięty płaszczem, zadrzemał...
Lekki szelest nierychło go obudził, porwał się zrazu przerażony, chwytając za oręż. Przed nim stał stróż, który musiał dotknąć ręką, aby go z tego snu ciężkiego, wydającego się drzemaniem, wyrwać. Był wieczór, z okien już ledwie dostrzeżony zmrok wpadał do izby, zupełnie prawie ciemnej. Po uciszonym głosie poznał więcej, niż oczyma starego człowieka, który, drżąc, stał przed nim i trzymał szarą opończę.
Pełka chciał, aby go wypuścił tąż samą wycieczką, którą wchodził, lecz ta była już na nowo zabita i kamieniami zarzucona. Stróż powiedział mu, że wie inną drogę podziemną. Wyszli więc z izby sądowej, i korytarzem długim, poprzedzany przez starego, krok w krok za nim pociągnął się Pełka, nie wiedząc, dokąd go prowadzi... Trzymał ciągle dłoń na broni...
Droga kręta wśród wilgotnych ścian spuszczała się nadół, i doprowadziła ich nareszcie do drzwi zamczystych... Milcząc, oderwał drąg, zasuwający je, stróż i otworzył.
Przez otwór w nich Pełka ujrzał dalekie błonia, lasy, rzekę i kawałek nieba, okrytego barwą wieczorną. Powietrze świeże, przepojone wonią drzew i łąk odżywiło go, gdy niem odetchnął. Jeszcze krok tylko, a miał być swobodny. Oko zaszło mu łzą... Zwrócił się do milczącego stróża, stojącego na stronie ze spuszczoną smutnie głową, i położył mu ręce na ramionach...
— Bóg ci zapłać, a ja nie zapomnę... Słowem szlecheckiem ręczę ci, obronię cię i nadam ziemię... i sieroty twe...
Stary, słuchając, podniósł głowę i skłonił ją, smutny był i przelękły.
— Idźcie, — rzekł, idźcie... nie wystawiajcie mnie na pokuszenie... Com zrobił... grzech czy miłosierdzie... nie wiem... Uchodźcie... Bóg z wami...