Okruszyny/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Okruszyny
Podtytuł Zbiór powiastek, rozpraw i obrazków
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wyd. 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OKRUSZYNY.

ZBIÓR
POWIASTEK, ROZPRAW I OBRAZKÓW
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit.

Tom III.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta,
przy placu św. Ducha l. 10.
1876.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.



Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.


I.
PODANIA HERALDYCZNE.

KNIAZIE HOŁUBY.

Było to, oh! dawno, dawno już bardzo, wieki, a więcej niż wieki, bo całkiem odmienne wyobrażenia i pojęcia dzielą nas od czasu, w którym to było. Było to za czasów Zygmunta III. Nie prawda? stare bardzo dzieje! Nie jeden wcześnie poziewnie myśląc, że się i tu doczyta czego przeciwko Jezuitom, Meyerinn, panu Boboli i ukoronowanemu tercjarzowi zakonu Lojoli; ale nie, nie zobaczym się tu z temi postaciami oklepanemi, a nieznanemi dotąd jak należy. Idźmy do rzeczy.
Było to za Zygmunta III. na Rusi, to jest w jednem z województw za Bugiem położonych i chodzących pod tem ogólnem nazwaniem. W głębi nieskończonych lasów przecinających te kraje w różnych kierunkach, była maleńka wioska i dworek.
Jeszcze nie bardzo dawno podobny dworek mogliście widzieć łatwo, podobną zaś wioskę zobaczycie, bylebyście patrzeć w koło siebie chcieli, (co się rzadko przytrafia u nas).
Dworek na wzgórku nad stawkiem, opasany lipami rozłożystemi, z dachem słomianym, z gęstemi ostrokołami i dokoła sterczącemi wysokiemi dachami gospodarskich budowli, podparty był z obu stron dla bezpieczeństwa drągami ogromnemi, które szkarpy zastępowały. U wnijścia miał szlachecki ganek z ławkami dębowemi do koła. Ściany jego, na pół w ziemię płaszczysto zapadłe, skoszone, wypaczone, pokrywała gruba nalepa gliniana, broniąca mieszkańców wnętrza od zimowych chłodów i jesiennej wilgoci; małe okienka z okiennicami czarnemi, które tu i owdzie zastępować poczynały poskręcane w górze maty słomiane, nie świeciły już wszystkiemi szybami, wiele ich brakło, wiele sztukowanych było. Na słomie strzechy porozścielały się mchy zielone i żółte, gdzieniegdzie wystrzeliła łodyga trawy i powiewała z wiatrem. Świeże poprawki błyszczały na niej żółtą barwą. Drzwi główne otwierały się z ciężkością, tak budynek był zniszczony, a przez próg przestąpiwszy, trzeba było uważać, by nie upaść, tak głęboko leżała podłoga sieni, poprzedzona położonym tu dla ułatwienia znijścia, pniakiem posiekanym.
Wysoka strzecha powydymana miejscami, gdzieindziej zapadła, nie wiem jak opierać się mogła wiatrom, lipy ją chyba może stare osłaniały od ich napadu. Opuszczone bocianie gniazdo resztką suchych gałęzi pokazywało się na jednym rogu, na drugim żelezce od starej chorągiewki sterczało ordzewiałe. Dziedziniec zarastał chwastami, a gospodarskie małe budowle nie w lepszym były stanie.
Wrota dziedzińca tak z jednej strony zaryły się w ziemię, że ich całkiem odemknąć było niepodobna, i śladu kół w nichbyś nie wyczytał.
Wszędzie pod dworkiem, w ogrodach, na toku, zielony chwast nowego życia, zarastał ludzkiej ręki robotę, A cisza martwa, krakaniem wron przerywana tylko, szumiała jednostajnie nad pustką.
Ścieżka przecież zarosłym idąca dziedzińcem, otwarte pół okna nad ziemią oznajmiały, że dworek nie był opuszczony zupełnie. Ktoś jeszcze w nim mieszkał. Ode wsi drogi nie widać, znać to nie pan tej wioski, co tam niżej trochę czernieje, nad zieloną błotnistą łąką.
Wnijdźmy wewnątrz, a wchodząc po staremu pozdrówmy: „Niech będzie pochwalony!“ bo nas tu inaczejby może nie przyjęto.
Wieczór czerwonawemi blaski oświeca dziedziniec i izdebkę, w której widzieliśmy otwarte okienko.
Młody, przystojny, silnej budowy mężczyzna, w ubraniu podróżnem stoi u drzwi smutny. Lice jego rumiane i zdrowia pełne, ale wyraz jego nie wesoły, surowy i myślący. Na nim szara kurta, pas rzemienny, szabla błyszcząca u boku, czapka bez pióra w ręku. Naprzeciw w ogromnem krześle siedzi starzec suchy, zwiędły, przecież znać silny jeszcze i ogromnego wzrostu. Pomimo schylenia pleców, które wiek zgiął, olbrzymem jest prawie, ręka spoczywająca na kolanie żylasta i muskularna, mogłaby jeszcze miecz dźwignąć. Szary płócienny kontusz, na nim pas czarny przepasuje; szyja obnażona, a nad nią głowa wspaniała, dumna, wyniosła, zarzucona w tył energicznie. Krótko ucięty włos siwy na czaszce w części łysej, krótko ostrzyżona broda, wąs trochę dłuższy otaczają ogorzałe, wyraziste, pogodne, ale smętne oblicze starca. Dwoje oczu szarych, głęboko zapadłych, dobywać się zdają z pod powiek wypukłych; usta wąskie, a wszędzie z pod ociągniętej skóry widać już kość czaszki, co się dobywa na wierzch, przypominając — śmierć.
Do koła ubogo! ubogo! ale czysto, ale z ładem. Po szarych ścianach wisi szabla, rusznica, wisi siodło dawniej bogate i krzyż, i napierśnik od zbroi z Matką Bożą i palma święcona. Na półeczce ksiąg kilka w biały owiniętych pargamin. Ogromny kufer przy wązkiem łóżeczku starca, stolik z kręconemi nogami pod ręką i na nim księga, szklanka z wodą zdrojową i różaniec rzucony.
— Co mi powiesz, mój chłopcze? — rzekł starzec powitawszy — a nu co dobrego?
I spojrzał mu w oczy.
— Dobrego? — powtórzył syn cicho — na dobre jeszcze poczekać trzeba.
— Nie wiele nas będzie kosztowało, że go jeszcze nie zobaczym, nie bardzośmy do niego przywykli? Bóg nadzieja!
Przybyły milczał, czekając widać wyraźniejszego pytania.
— Mów-że no, mój chłopcze. Złe czy dobre mnie już staremu tak jak jedno. Dla was to mnie obchodzi tylko. Cobym mógł zyskać? Byłeś w mieście?
— Byłem, kniaziu.
— Cóżeś tam słyszał od Hrynicza?
— Złe tylko. Nie ma nadziei wybrnięcia dla nas. Ubóstwo zapiera drogę wszędzie, a z kniaziowstwa się śmieją, gdy się okrywa starym kubrakiem; Hrynicz powiada, że sprawa nasza najgorzej stoi.
— Byłem tego pewien, mój chłopcze! To rzeczy przewidziane. Siadaj-no, siadaj, zmęczony jesteś!
Młody usiadł, ale na brzeżku kufra u drzwi; stary mówił dalej:
— Tak to, mości panie, po wiek wieków bywało! Jeślim popróbował dobyć się z ubóstwa i upokorzenia, w jakie nas Pan Bóg wtrącił, toć nie dla mojej siwej głowy, której dosyć tej słomianej strzechy, ale dla was moje dzieci. Myślałem, dopełnię obowiązku, spróbuję, a jeśli nic się nie uda, przynajmniej umrę z sumieniem spokojnem. Stare nasze kniaziowstwo przykryje siermięga i zapomnienie! Wola Boża, a wola Jego święta.
I zadumał się stary.
— A! a! a przecież — rzekł po chwili — i w żyłach czuję, że mi poczciwa krew płynie i dowody mamy nie lada, żeśmy właśnie potomkowie prawdziwych kniaziów tutejszych. Ale ręka Wszechmogącego cięży nad nami za jakiś może nieznany grzech pradziadów! I z pokolenia w pokolenie gaśniemy, upadamy, giniemy; a imię nasze, święta puścizna ojcowska! trzebaż, aby je nosił kto inny i przywłaszczyciel! Ha! ha! taki los zwyciężonych; gdybyśmy upadli cicho jak stary dąb w głębokiej puszczy, co się przez wieki powolnie chyli do upadku, nie dośćby jeszcze może było sprawiedliwej kary Bożej i utrapienia. Trzeba suchem okiem patrzeć na pohańbienie i Panu Bogu je ofiarować.
Mówił i dwie łzy potoczyły mu się po wychudłej twarzy powolnie i zamilkł. Syn nie śmiał, żałość ojcowską szanując, przerwać słowem długiego zamilczenia.
— Mówże mi, chłopcze — ozwał się stary znów — mówmy mój Dymitrze, co ci powiedział Hrynicz. Wiesz przecie, że zniosę złe największe.
— Hrynicz straszy i grozi. Nie wiem co mu się stało. W początku, póki papiery przeglądał jeszcze, nim się sprawy podjął, złote nam góry obiecywał; teraz ostygł, zmienił się i grozi prześladowaniem, nie ufa już w wygraną.
— Miałżeby biesi potomek nas zdradzić? a tobym mu uszy poobcinał! — zawołał stary zrywając się z krzesła, a stanąwszy, sięgnął prawie głową pochylonego stropu.
— Nie wiem, ojcze, nie wiem kniaziu, ale się tego lękam, wszystkie nasze papiery w jego ręku — może nas sprzedać!
— Może nas sprzedać! Mnie — nie, ale was — powtórzył stary kniaź ściskając pięści — prawda! Czas jeszcze się ratować.
I szybko zawrócił się ku łożu, chwycił szablę, opasał się jej rzemieniem, mrucząc coś po cichu.
— Dokąd, ojcze?
— Dokąd? A do tego psiego syna Hrynicza! Wydrę mu z gardła nasze papiery, póki ich może jeszcze nie sprzedał i nie zatachlował. Chwili nie ma do stracenia. Ale mów-no mi jeszcze. Nie lekko ty czasem posądzasz człowieka? bo młodemu a zbolałemu sercu to łatwo.
— Powiem więc wszystko, mój ojcze, i jakem go znalazł i co mi mówił. Sam osądzisz.
Stary z szablicą w ręku usiadł w krześle, podparł się i rzekł:
— Mów-że, a rychło, bo mi krew wre na samą myśl zdrady! O mnie nie idzie, i o was nie tyle, co o poczciwe imię, które chcą przywłaszczyć. Na mnie odpowiedź za nie. A co powiedzą ojcowie na tamtym świecie, gdy się ze mną spotkają! spytają: — Ostafi, coś zrobił z imieniem naszem? — Ja co im powiem! co im powiem! żem je dał nosić jakiemuś łotrowi, co jakby upadły gałgan podniósł na drodze i w nie się przystroił! Tego nie będzie! tego nie będzie! Mów Dymitrze!
— Przybyłem do Łucka nad wieczór — odezwał się syn — i wprosiwszy się na gospodę do księży Dominikanów, którzy nas zawsze radzi przyjmują, pospieszyłem do Hrynicza. Ale trzy razy tego dnia byłem u niego i zastać go nie mogłem. Dopiero nazajutrz rano przydybałem go. Jak mnie zobaczył, widocznie się zmięszał, splunął i języka w gębie zabył. Kraśniał, to blednął na przemian, jakby mu słabo się robiło, tarł czuprynę, chodził, aż nierychłom się z niego słowa dopytał. Zagadnąłem go o sprawę.
— WMość kniaziu — odparł nabierając otuchy — dopominacie się sprawy, a grosza mi nie dacie na popieranie jej.
— Przepraszam — odpowiedziałem — nie chybiliśmy umowy. Daliśmy, co się obowiązali.
— To mało.
— Mówiliście, że wystarczy.
— Mało — powtórzy — i nic z tego nie będzie, przeciwnik bogaty, możny, ma związki, co przeciw niemu poradzić?
— WMość obiecałeś!
— Ja nic nie obiecywałem, tylko zrobić co można, a z próżnego i Pan Bóg nie naleje!
— To tak! to tak już śpiewa! — zakrzyczał stary kniaź trzęsąc się od gniewu. — Mów chłopcze dalej, a żywo! nauczę ja psa na drugi raz rozumu i poczciwości. Zaśpiewa mi inaczej. Mów, Dymitrze.
— Przedstawiałem mu napróżno, że dowody nasze dają wszelką nadzieję wygranej. Hrynicz bąkał mi ciągle: — z tego nic nie będzie!
— Być musi! — zawołał stary.
— W ostatku zająkując się, powiedział mi: — lepiejbyście się zgodzili!
— Śmiał to powiedzieć! Zdrajca! masz słuszność synu! Chce nas sprzedać! Co mu na to odpowiedziałeś?
— Odpowiedziałem, że gdybyśmy z głodu do ostatniego wymarli, poczciwego imienia nie sprzedamy! On mi odparł dość zimno: — to pomrzecie.
— Tak! pomrzemy, ale nie zginiem, zginą z nami prześladowcy i złodzieje! To wszystko? — spytał stary.
— Wszystko — rzekł Dymitr. — Zdaje się, żem słusznie posądził Hrynicza?
— Nic pewniejszego, zdrajca. Teraz wszystko widzę jak na dłoni. Nastawiony był na nas. Ale poczekajcie! rzecz nieskończona jeszcze!
— W mieście — dorzucił syn — mówili mi żydzi, których rozpytywałem, że Hrynicz ma skryte konszachty z naszym prześladowcą, z tym, który chce się zwać kniazkiem imieniem naszem. Często biegają do niego posłańcy, czasem sam ów Hołub przyjeżdża.
— Nie nazywajże go naszem imieniem! to chama kawał, a zowie się Chołupski, wiesz przecie. Imię kniaziów Hołubów, ty tylko, ja i siostra twoja nosić mamy prawo, nikt na świecie więcej. A teraz do Hrynicza! — zawołał — nie trzeba tracić chwili, jadę zaraz.
— Ty ojcze?
— Ja i waść Dymitrze, pojedziemy razem!
— Razem? — spytał syn nieśmiało.
— A! prawda! zapomniałem, że jednego tylko konia ma dwóch kniaziów Hołubów; pojadę więc sam. Obu nas nie uniósłby żaden.
— Daj mi rozkaz twój ojcze, a ja pojadę i przysięgam, że się sprawię wedle rozkazania. Może być niebezpieczeństwo! Kto wie, czy na nas gdzie nie czatują. Takby się pozbyć chcieli!
— Ba! zginąć to fraszka! — odrzekł stary — a gdyby jakich czterech wreszcie, albo i pięciu napadło, dałbym sobie przeciwko nim rady. Szablisko, para siodłowych szczekaczy, wreszcie tulich dziadowski za pasem. Wezmę spodem kaftan, jeśli myślisz, że mi się co stać może.
— Mój ojcze, pozwól mi jechać.
— Nie, nie! Dałbyś sobie rady, nie wątpię, ale jam mu dawał papiery i polecał sprawę, do mnie należy odebrać od niego. Siedź w domu, a strzeż siostry; jeśli ci czasu stało, zajmij się koło zagona. Przyszło nam samym uprawiać rolę! nie sromota! nie! ale gorzko, wspomniawszy, żeśmy nie do tego stworzeni. Krew-by nam nie pot wylewać dla kraju przystało! Kawał pola nieorany, trzebaby go odwrócić.
— Jutro z rana pójdę za pługiem — odparł syn.
— Jam ci tam trochę skib wyłożył — rzekł stary — ale dumy nie dają pracować. Człek się zaduma, zamyśli, a woły krzywo idą i orzechy zostawują. Pójdź mi konia osiodłaj. A dałeś że mu jeść, temu jedynemu bułanemu?
— Już popasł, jeno go napoję i przyprowadzę.
Dymitr mówiąc to, wyszedł, a starzec dostał klucza z za pasa i otworzył kufer.
Szukał między zwitkami papierów i rzeczy długo, zanim mały waciek skórzany zachowany w kątku wynalazł. Policzył kilka talarów pozostałych na rębie stołu, odłożył resztę do skrzyni i zamknął ją znowu.
Twarz jego pałała z początku opowiadania syna, potem ostygła i uspokoiła się, chmurno tylko wisiały brwi nad oczyma. Przypasał szablę, wziął tulich w pochwie jaszczurowej i założył go za nadrę, nabił pistolety siodłowe, kilka ładunków wpuścił w szarawary i właśnie kończył, gdy weszła kobieta i zastanowiła się w progu, patrząc na te przygotowania.
— A to co, ojcze? — spytała.
Stary odwrócił się z uśmiechem i odpowiedział:
— At! staremu świta w głowie! Chce się na koniu przetrzepać!
Uśmiechem i słowami chciał skłamać, ale niedowierzając dziewczyna potrząsła głową.
Stary wpatrywał się w nią, przymuszoną okazując swobodę i wesołość.
Córka kniazia miała przepyszną kibić, wysmukłą, hożą; choć opalona, płeć jej była delikatną; wielkie oczy czarne pokryte brwią gęstą i na kształt ojcowskiej zgiętą, odwagę, siłę charakteru znamionowały. Ogromny warkocz czarnych włosów, rozpleciony na cztery kosy, spływał jej z ramion do stóp. Ręka, stopa, i rysy twarzy, nosiły cechy rodu nieprzywykłego do pracy, miały kształty drobne i prześliczne. Ubiór kniaziówny był prosty, ale starannie uszyty, obejmował kibić jej toczoną i czynił ją w ubóstwie panią. Tak umiała nieść głowę, taki miała uśmiech pański, tak wzniesione miała w górę usteczka, iż czytałeś wewnętrzne uznanie swej godności, w tej dziewczynie na pozór do wieśniaczki podobnej.
Znać było, że ten karczek nie umiał się uginać, usta te prosić, a oczy te płakać. Boleść nawet nie objawiała się w niej na zewnątrz, potrafiła ją, jak ów Sparcjata lisa ukradzionego, przycisnąć pod szatą, choćby wyrywał ciało sztukami.
Taką była kniaziówna Eufrozyna. Ojciec kochał ją namiętnie za siebie i umarłą matkę; brat jej ulegał i szanował, obcy lękali się prawie.
— Ojcze, nie mówisz mi prawdy — rzekła mu od progu. — Dymitr tylko co powrócił, koń jeszcze bokami robi, a ty chcesz jechać! O! to nie bez przyczyny; powiedz-że co się stało?
— Nic się nie stało, moje dziecię, nic jeszcze, ale stać się może; potrzeba zapobiedz.
Eufrozyna brwi namarszczyła.
— Sprawa przegrana! — zawołała.
— Nie! ale sprzedana być może — powiem ci wszystko; przed tobą taić nie potrzeba nic.
— Słusznie ojcze! jam twoja córka i nie zlęknę się; mów!
— Hrynicz zdaje się chcieć nas sprzedać Chołupskiemu; nasze papiery, pargaminy w jego rękach. Radzi nam zgodę: to dość powiedzieć.
— Jedziesz odebrać papiery?
— Lub życie — dodał ojciec — zabiję psa, jeśli mi ich nie odda.
— Niechby Dymitr jechał lepiej, tobie staremu...
— A po cóż się zda stary, jeśli nie tam, gdzie nadstawić karku potrzeba? Dymitr młody i aa świecie potrzebny. Dymitr będzie orał jutro, a ja pojadę.
— Mój ojcze! — zawołała Eufrozyna przystępując i całując go w rękę — powoli, ostrożnie i łagodnie.
— Nie bój się moje dziecko!
I kniaź pocałował ją w czoło, zamyślił się, aż upadł na krzesło.
— Jeślibym gdzie zginął — rzekł — pamiętaj Eufrozyno, na was cześć nasza! nie sprzedajcie imienia.
— Prędzej umrzemy!
— I umrzeć nie trzeba! — dodał kniaź — żyć i zwyciężyć!
Po chwilce milczenia stąpanie bułanego zatętniało pod oknem. Stary podniósł się żywo z krzesła, i jakby na pożegnanie chciał uspokoić Eufrozynę, przybrał minę wesołą.
— Oto — rzekł — przynajmniej wolnem odetchnę powietrzem, przejadę się! Tak mi już się stęskniło pod dachem naszego starego dworka, i po kilku zagonach pozostałej ziemi chodzić. Rad jestem podróży. Bądź mi zdrowa.
— Ojcze! — odparła córka — zaklinam cię, bądź ostrożnym i dbaj o siebie.
— O! nie bój się, nic mi się nie stanie. Jutro rano będę w Łucku, a może na wieczór w domu.
— Będziemy cię czekali z wieczerzą.
— Jeśli będzie z czem — rzekł uśmiechając się łagodnie stary kniaź, i wziął czapkę ze stołu. — Niechby rankiem Dymitr o zwierzynie pomyślał, bo mięso drogie, a kaczek na wyżarach dosyć. Z wieczerzą przecie nie czekajcie, kto wie jak mi długo wypadnie zatrzymać się w Łucku? Hrynicza musi ktoś inny zastąpić; trzeba wyszukać.
Poprawiwszy skórzanego pasa, starzec przestąpił próg, i przeprowadzony przez córkę, wyszedł do sieni. Tu Dymitr stojący w ganku, trzymał już za uzdeczkę tęgiego bułanego konia z ciemną grzywą, osiodłanego i objuczonego. Stary wierzchowiec jakby czekał na pana, poglądał z podniesionym łbem w drzwi do sieni. Ujrzawszy kniazia, parsknął, Eufrozyna pogłaskała go po szyi. W milczeniu dosiadł kniaź Ostafi bieguna, i żegnając dzieci skinieniem ręki, wyprostował się, poprawił czapki i ruszył.
Dymitr i Eufrozyna zostali patrząc na odjeżdżającego, i przypadli na ławie milczący z początku.
Słońce zachodziło. Cisza była do koła, ptaszki tylko w lipach świegotały.
Pierwsza kobieta z westchnieniem odezwała się do brata:
— Dymitrze! niespokojnam o ojca!
— I ja — odparł Dymitr — nie puściłbym go samego, ale konia nie mam.
— Konia by ci pożyczył stary Wydżga.
— A jak ciebie samą jednę zostawić?
— Mnie? cha! cha! czyż to raz pierwszy? cóż mi się tu stać może? nie dałażbym sobie rady? Ja i stara Magda, mogłybyśmy choć z Tatarami pójść w zapasy, tak odważne mamy serce. Doprawdy, poszedłbyś do Wydżgi i pożyczył konia.
— Ale ojciec zostać kazał!
— Ja biorę na siebie nieposłuszeństwo. Sam mówiłeś, że się lękasz zasadzki. A choć kniaź Ostafi czterech się nie ulęknie, któż silny na zdradę? Idź do Wydżgi po konia.
Gdy tych słów domawiała — dobry wieczór kniaziom! — dało się słyszeć od płotu, i z za ostrokół łysa głowa błysnęła i ręka czapką potrząsająca.
— Otóż sam Wydżga, jakby przeczuł, że go potrzeba! — żywo zawołała Eufrozyna i wybiegłszy z ganku, dodała:
— Prosimy do siebie!
— A knaź Ostafi? — rzekł Wydżga.
— Wyjechał do Łucka.
Szlachcic z tamtej strony płotu zniknął, po chwili pokazał się na przełazie i stanął w dziedzińcu.
Był to stary już człowiek, trochę opasły, rumiany, łysy, pogodnej twarzy, długich wąsów siwo-kasztanowatych. Na nim letni kubrak farbowany płócienny, buty po kolana juchtowe, w ręku kij z siekierką.
Wydżga sąsiad kniazia Ostafiego, jak on ubogi, ale z pradziadów szlachcic dobry, jedynym był przyjacielem rodziny książęcej zubożałej. On choć podupadły, miał jeszcze część wioseczki, i daleko trzymał się lepiej od Hołubów.
Patrząc codziennie na męztwo szlachetne, z jakiem stary kniaź znosił swój upadek, powziął dla niego uszanowanie i przyjaźń prawdziwą. Gotów był ręką i workiem służyć mu, ale Ostafi nie rad o co prosił, nie rad posługi przyjmował. Im uboższy, tem bardziej był hardy.
Item dobry wieczór — rzekł podchodząc i potrząsając czapką. — A stary kniaź do Łucka mówicie państwo?
— Tylko co odjechał.
— Cóż tak żywo do stu haków! Nie było przecie projektu? A kniaź Dymitr przed godziną ledwie powrócił? Zatem coś chyba ladacego przywiózł.
— Zdaje się — rzekła Eufrozyna — że nas jurysta chce sprzedać, ojciec pojechał.
— Rozumiem, uszy mu poobcinać, do stu haków. I słusznie, psu brat! Źle się kniaź pod noc wybrał!
— I ja to mówię i Dymitr to mówi, ale cóż począć! Gorzej, że sam pojechał, a Dymitr choćby i chciał z nim, nie ma jak.
Distinguo, konia nie ma.
— Tak, kochany panie Wydżgo.
— A czemuż do stu haków nie przyszedł do mnie po karuszka! Albo to po przyjacielsku, albo to po sąsiedzku, albo to pięknie czekać, aż ja się sam domyślę! A gdybym się nie domyślił? hę? do stu haków! a gdyby się ojcu, co, uchowaj Panie Boże i odwróć, przytrafiło! U mnie kniaźna Eufrozyna — to kobieta!
— Nie chciałem się wam naprzykrzać! — odparł Dymitr. — A prócz tego, jak siostrę samą jednę zostawić?
— A jak ojca samego jednego puszczać? Widzisz waść, mości kniaziu, do stu haków, że gdybym tu nie przyszedł przypadkiem, darmobyście się kwasili! I pfe! pfe! z waszemi ceregielami. Jużeście i poubożeli, a jeszcze się pańskich certaminów nie oduczyli. Czasby było do stu haków, zmienić tryb a iść otwarto, zwłaszcza gdzie serce otwarte. Otóż pójdę po konia i sam go przyprowadzę, — rzekł Wydżga. — Na karuszku dopędzisz kniaź ojca, choćby milę ubiegł.
— Panie Wydżga! siądźcie proszę, odpocznijcie, a Dymitr sam za koniem pobieży, jeśli pozwolicie.
— Kniaziowi nie wypada!
Dymitr się uśmiechnął, poskoczył, i przesadziwszy chyżo płot, biegł już ku sadybie pana Wydżgi, którą tylko grobelka i młynek dzieliła od dworku kniaziowskiego. Eufrozyna pozostała na ławce w ganku ze starym szlachcicem, który uproszony usiadł wreszcie.
Gdy Dymitr siodła karego, a pan Wydżga opowiada o sianokosie kniaziównie Eufrozynie, co raz to dodając: do stu haków, wedle zwyczaju, my wróćmy do starego kniazia ostatniego, który żywym truchtem rusza borami ku Łucku.
Sześć mil dobrych dzieliły go od stolicy dawnej Wołynia. Po drodze dość pustej, przebywać było potrzeba lasy daleko wówczas większe i straszniejsze niż dzisiejsze. Gościniec chociaż szeroki ale niewyprostowany i wybojowaty, nawet konnemu nie dozwalał bardzo pośpieszać. Stary Ostafi znał doskonale drogi, po których jeżdżąc, wiek cały przekołatał; nie strachał się nachodzącej nocy, przecież poglądał co raz za siebie na zachód, jakby mierzył dzień, chcąc na nocleg dopędzić de karczemki o dwie mile od Hołubuszczyzny odległej. Tymczasem słońce zapadło i łuna już tylko świeciła jeźdźcowi, któremu pozostała tęga jeszcze mila do Majdanicy, (tak się zwała owa karczma na trzebieży w lesie stojąca).
Puściwszy konia truchtem, kniaź Hołub dobył różańca z zanadrza, i począł się modlić. Cisza starego sosnowego boru jak i wieczora pogodnego, wtórowała modlitwie starca, który pomimo niepokojącej sprawy dla jakiej pośpieszał, wypogodził czoło, westchnął, zamyślił się wśród różańca. Koń bułany tymczasem żwawo wybierając sam ścieżki równiejsze brzegami traktu pośpieszał.
Gościniec przypadkiem dziwnym pusty był i z tyłu, a naprzód żywa się na nim nie pokazywała dusza. Przebywszy pólko dziewannami i młodą zasianą brzeziną zarosłe, znowu w las się zapuścił podróżny. W znacznej odległości ukazywała się już Majdanica, kilka furmanek ciągnęły się szlakiem. Mrok padał co raz gęstszy, a na wschodo-północy budziły się blade gwiazdy.
Zamyślony stary kniaź nie opatrzył się jak kolasa poszóstna, szybko posuwająca się w tęż stronę co i on, nagnała go i mignęła przed nim, wyprzedzając co tchu miały konie.
W chwili gdy się mijali, Ostali rzucił okiem, zczerwiemał, oczy mu się zaiskrzyły, usta ścięły, uderzył konia nahajem, i za kolasą pośpieszył. Powóz ów mieścił w sobie dwóch mężczyzn i kobietę. Dwa konie luźne i kilku hajduków pędzili za nim. Sześć wielkich koni ciemno-szpakowatych ciągnęły go bez trudu.
U karczemki (dobrze już ściemniało), czereda cała zastanowiła się, kniaź Hołub także przystał opodal. Zdawało się, że naradzono się w powozie, czy dalej jechać, czy tutaj nocować, nareszcie przemogły rady jechania dalej nad zaprosinami arędarza żyda, i powóz posunął się naprzód, żywiej jeszcze niż wprzódy. Stary Ostafi pozostał.
— Kłaniam kniaziu! odrzekł obaczywszy go Moszko, i uchylając nieco jarmułki, — a co przenocowalibyście choć wy u mnie?
Hołub obejrzał się do koła, pomyślał, potem zsunął powoli z konia.
— Zgoda, niech i tak będzie — zawołał, — a dokąd to pojechali?
— Kniazie? spytał żyd.
— Jacy kniazie? — odparł stary.
— Takie jak i wy! Toż to wasi krewni! — dodał Moszko.
— Żydzie, wara mi ich tak nazywać! To chamy nie kniazie! Tacy my krewni jak ty. Pewniej do waszej, niż do mojej krwi należą. Ale dokądże to pojechali?
— A! dokąd! jużciż musicie wiedzieć! do Łucka.
— Gdzie mają nocować?
— Zapewnie w Rożyszczach!
Hołub zdawał się rachować, i wprowadził konia do stajni. — Dopędzę ich i przegonię, rano wstawszy, — rzekł do siebie. — Dobra nasza! Zobaczemy czy nie do Hrynicza jadą nasze poczciwe imię kupować. Toby i dobrze było! Wczasbym tam był dla przebicia targu!
Rozsiodławszy bułanego i zarzuciwszy mu siana wiązkę, starzec wszedł do izby i siadł dumając za stołem. Noc już była, gdy Dymitr nadjechał na karuszku pana Wydżgi, a po pierwszem odezwaniu się, ojciec go się domyślił.
— A ty tu z czem? — spytał żywo.
— Ja? Eufrozyna zmusiła mnie za tobą ojcze jechać, a że sam widziałem tego potrzebę, nie dałem się długo namawiać. Wydżga mi konia dał.
— Bez potrzeby Dymitry! bez potrzeby! ja sobie i sam radę dam. Ale kiedy się już stało i dwie mile zrobiłeś, możesz i lepiej mi się przysłużyć. Tylko co przejechali tędy do Łucka nasi Chołupscy!
— Oni!
— Pewnie do Hrynicza. Wiesz co! koń świeży, ruszaj w trop za niemi i nie spuszczaj z oka. Jutro rano i ja się przystawię do Łucka. Tymczasem patrzaj czy się nie powąchają z Hryniczem.
— Jadę więc, — odparł biorąc za czapkę Dymitr.
— Tak! tak, ruszaj! Ale im w oczy nie zazieraj! z daleka patrzaj tylko, nie przysuwając się. Gdy potrzeba będzie działać, i ja nadjadę. Aby świt ruszę ztąd. Oni mieli nocować nie daleko, w Rożyszczach. Dopędzisz ich na noclegu, a potem z daleka, ale trop w trop zwłaszcza w Łucku.
Dymitr oplątał się opończą na chłodną noc, skoczył na konia i potaszczył się traktem. Stary poszedł spać na siano przekąsiwszy skromnie, a jak świt napoiwszy bułanego, dalej w drogę.
Słońce już było dobrze podeszło w górę, gdy stary Ostafi zbliżał się ku Łuckowi, i przebywszy błotnistą uliczkę, powolnie sunął się mimo placu, na którym później stanął wspaniały kościół i klasztor księży Trynitarzy.
Oglądał się on, kierując ku bazylijańskiemu mostowi, ażali gdzie u drzwi gospody nie zobaczy ludzi swojego przeciwnika lub syna, — ale nie spostrzegł nikogo. Przez ściśnięte szeregi furmanek (bo to był dzień targowy), przebił się na rynek starego miasta.
U drzwi skromnej karczemki nieopodal mostu zsiadł z konia i postawiwszy go, a poleciwszy go żydowi, sam wyszedł natychmiast.
Kwatera jurysty Hrynicza, który się podjął procesu, znajdowała się niedaleko zamku. Drogą więc ku niemu poszedł stary kniaź. W wązkiej uliczce sklepowej spotkał się z synem.
Dymitr był blady jak chusta.
— Co ci jest? — zawołał żywo kniaź.
— Wszystko stracone.
— Hrynicz?
— Hrynicz zdradził.
— Jakie masz dowody?
— Od rana traktuje z Chołupskiemi.
— Jest w domu?
— Jest.
— I oni z nim?
— Jeden tylko ich dworzanin.
— Tem lepiej. Wracaj waść do Abrahama i czekaj.
— Pójdę z tobą ojcze.
— Nie potrzeba mi ciebie. Idź i czekaj powtarzam.
— Kto wie na czem się to skończyć może, — odparł syn. — Pocóżem jechał, jeśli cię tu mam opuścić?
— Pod błogosławieństwem rozkazuję waści iść i czekać.
To mówiąc kniaź posunął się żywo ulicą, a Dymitr jak wkuty pozostał.
Przylepiony do muru, co niegdyś łączył dwa zamki górny i dolny, stał domek pana Hrynicza. Jurysta mieszkał tu w ubogim dworku, który pokrywał wielkie jak mówiono dostatki, chociaż się ich stale zapierał prawnik. Kilka krzaków zasłaniały okna. Dwa okopcone kominy górowały nad podziurawionym gontą pobitym dachem. Ściany były nizkie, a z każdej strony drzwi, otwierały się dwa okna niewielkie. Na prawo mieszkał pan Hrynicz, okna właśnie pootwierane były i żywa rozmowa dawała się słyszeć w środku.
Stary kniaź zbliżył się pod to mieszkanie niepostrzeżony i stanął w ganku. Tu doskonale mógł pochwycić spór, który chwilami odzywał się aż w ulicy.
— Mości panie, — mówił jeden głos, — rzecz umówiona, rzecz skończona.
— Słowo wiatr, pismo grunt, — odpowiedział ktoś drugi.
— Słowo uczciwego człowieka.
— Wczas o poczciwości gadać!
— Cóż więc będzie?
— Jak mówiłem, nie ma innej rady. Te barbarzyńskie plemie gotowe wziąć głowę ze mnie, trzebaż dobrze się rozmyśleć.
— Śmieliby się targnąć?
— Proszę zważyć, że im chodzi o ostatnie dobro, a najważniejsze: będą przyprowadzeni do rozpaczy.
— A więc?
— Więc, tak jak mówiłem, jak mówiłem. Spalę dworek, ale za dworek zapłacicie. Z nim spłoną dowody rodowitości Hołubów.
— Nie mości panie! nie! nam potrzeba ich do rąk.
— Tego nie uczynię.
— Waćpan przyrzekłeś!
— Nigdy! a choćby i tak było, to cóż? przyrzekłem i nie dotrzymuję.
— Waćpan chcesz więcej pieniędzy?
— Ja, ja, — bąknął głos z wewnątrz, — ja nic nie chcę, dajcie mi pokój.
— Ale to tak być nie może. Nam trzeba tych papierów.
— A mnie co do tego!
— Mości panie, z nami nie przelewki!
— Może i zemną!
W tej chwili podsłuchawszy rozmowy, cały w ogniu wskoczył do izby prawnika kniaź Ostafi.
Jurysta sucha i złamana figurka o oczach wytrzeszczonych, wylękniony, cofnął się z krzykiem. Drugi, który z nim mówił mężczyzna barczysty i czarno zarosły, porwał się z krzesła i macnął za kord. Lecz ujrzawszy, że stary prosto kroczy ku juryście, zawahawszy się chwilkę, w otwarte drzwi uciekł i zniknął.
Hrynicz z załamanemi rękami, klęczał z oczyma wlepionemi w starca.
— Psie podły! gdzie moje papiery?! — zagrzmiał stary Hołub.
Głosu nie miał w gardle jurysta.
— Słyszysz! — powtórzył kniaź. — Żydzie! Judaszu, gadaj bo ci łeb skręcę; gdzie są papiery?
— Oto są! oto są! zaraz ci je dam, w drugiej izbie, — jąkając się rzekł Hrynicz. — Kniaziu! puść mnie.
Ostafi wziął go za kołnierz i wrzucił do drugiej izby.
— Papiery! — zawołał.
— Oto one! — dobywając chustki ze stolika, drżącym głosem mówił jurysta. — Ale na miłość Bożą nie zabijaj mnie.
Kniaź spojrzał żywo w powierzone dokumenta, zbliżył je powolnie, opatrzył, potem owinął i schował w zanadrze.
Zwrócił się wreszcie do leżącego prawie jurysty, który bladł, drżał i potniał; kopnął go nogą i w twarz mu plunął.
— Nie wart jesteś żebym cię bił, szkoda szabli, a gorzej ręki. Ale pamiętaj Hrynicz, jest Bóg i sędzia. Za krzywdę uciśnionych On się pomści, przedajnych On ukarze! Jemu zostawiam sprawiedliwość nad tobą.
— Kniaziu! na Boga żywego ci się klnę, nie chciałem im oddać papierów.
— Wiem, ale chciałeś je spalić, to dla mnie jedno.
— Skusili mnie! Jak Boga żywego kocham skusili, skorrumpowali słabego, żałuję, żałuję.
— Tak, żałujesz gdy się lękasz.
Jurysta, w którym reszta pozostała uczucia, porwał się z ziemi.
— Słuchaj kniaziu, — rzekł, — to nauka, której w życiu nie zapomnę. U grobu stoję, na zbawienie ci przysięgam, poprawię się. Wzgardą swoją ukarałeś mnie boleśniej, niż najsroższym razem. Podniosę się z tej podłości.
I wyprostował się mały człowiek, na którego w tej chwili padł pogardliwy, dumny wzrok kniazia.
Milcząc odchodził Ostafi.
Jurysta zatrzymał go we drzwiach.
— Czego chcesz odemnie?
— Kniaziu! daruj! Chcę się poprawić!
— Popraw się sobie! Cóż mi do tego.
— Daruj, dla miłości Zbawiciela.
— Daruję, ale gardzę.
— Wróć mi zaufanie.
— Mości panie! tego za nadto, — rzekł starzec, — drwisz ze mnie.
— Boże mnie skarż, mówię szczerze! mówię z serca. Zaufaj mi! Chwila ta nigdy nie wyjdzie z pamięci. Chcę resztę życia poświęcić na poprawienie złego, którem zrobił. Zaufaj mi, biorę twą sprawę i wygracie!
Ten czarodziejski wyraz: wygracie! połechtał starca; nic nie rzekł, ale spojrzał na niego.
Prawnik chwycił go i począł całować w ramię z zapałem, łzy toczyły mu się po twarzy.
— Powierz mi sprawę! Ja nie jestem godny zaufania twego! Ja wprzódy podjąłem się w myśli przydania was, ale teraz! Ja nie wiem, jedna chwila całkiem mnie zmieniła. Sądziłem się na progu śmierci. Wieczność stanęła mi przed oczyma; chcę być poczciwym, chcę złe nagrodzić. Kniaziu! zlituj się!
— Gdyby o mnie tylko szło — rzekł starzec, — ha! powierzyłbym ci wszystko, ale tu o imię nasze, o dzieci moje chodzi. Nie! nie!
I szedł ku drzwiom.
Ogień dziwny błysnął w oczach prawnika.
— Kniaziu! jeszcze słówko! Powierz mi swą sprawę, a ja jaki chcesz zakład dam w ręce twoje.
— Zakład?
— Mam sto tysięcy złotych w złocie, bierz je, ja ci ufam!
— Spodziewam się! — dumnie rzekł Ostafi, — ale czem są sto tysięcy przeciw moim papierom? Nie chcę.
— Podpiszę cyrograf jaki chcesz!
Kniaź się zawahał.
— Ha! dobrze, — rzekł wreszcie. — Podpiszesz mi Wmość co mu dam, a potem, — dziej się wola Boża!
— Podpiszę nie patrząc, — zawołał Hrynicz — i podsunął papier, pióro, kałamarz.
Stary kniaź usiadł i nie prędko napisał cyrograf, który podał Hryniczowi. Jurysta nie poglądając nań nawet, położył podpis i wycisnął pieczęć.
— Dla większej wagi potrzeba świadka, — dorzucił i klasnął w ręce.
Wszedł odarty sługus.
— Proś księdza Ireneusza i pana Puchałę, oni tu blizko, długo czekać nie będziemy. — Ostafi siedział w milczeniu zamyślony, z ręką na piersi; prawnik stał przed nim blady, niespokojny, niecierpliwy.
Nareszcie otworzyły się drzwi i ksiądz kanonik Ireneusz z p. Puchałą, którzy niedaleko w drugim domku w szachy grali, weszli, certując się jeszcze o ostatnią partją.
— Biorę panów za świadków czynności, — rzekł prawie nie witając ich, tak był rozgorączkowany Hrynicz. — Oto kniaź Hołub Ostafi, ostatni potomek rodu. Ten powierzył mi był w dobrej wierze i zaufaniu papiery i akta rodowitości dowodzące. Hołubowie drudzy...
— Chołupscy, — przerwał kniaź.
— Chołupscy jacyś, do tego imienia prawo roszczący, podeszli mnie, skorrumpowali i do tego doprowadzili, żem zapomniawszy Boga i sumienia, chciał sprzedać sprawę klienta, co jest infamiją. Bóg wszechmogący oczy mi na niecnotę moję otworzył, wyznaję ją publicznie, kajam się i obiecuję poprawę. Pozwól kniaziu bym ci nogi ucałował, że jeszcze po tak brzydkiej zdradzie masz ufność we mnie.
Chciał upaść do nóg, ale stary któremu oczy wilgotniały, usunął się.
— Mości panowie, — rzekł, — skrucha wielką jest cnotą, a kto złe poznał, ten się z niego podnieść może.
— Tak! tak! podniosę się, — wołał jurysta, — Boga i ichmościów biorę za świadków przyrzeczenia. Oto cyrograf zaręczający za sprawę, który w zakład daję kniaziowi, chciejcie go podpisać.
Wezwani świadkowie zdumieni, oniemieli z podziwu, nie wiedzieli co się z nimi dzieje. Poglądali to na starego kniazia, to na przeciwnika, to po sobie. Wreszcie ksiądz Ireneusz wziął pióro w milczeniu i papier podpisał, a za nim pan Puchała.
Hołub wyjął z zanadrza papiery i wręczył je Hryniczowi, biorąc pismo ze stołu. Nikt nie śmiał przerwać milczenia, które nastało; Hrynicz upadł wysilony na krzesło, a kniaź pokłonił się i ponury wyszedł.
Pozostali świadkowie z jurystą, cicho usiedli, pragnąc się dowiedzieć o wypadku, który takie zmiany spowodował; żaden zaczynać nie śmiał.
Ksiądz Ireneusz kazał sobie podać szklankę wody, spojrzał na Hrynicza z ukosa, chrząknął, jakby chciał mówić. Spojrzy, Hrynicz płacze jak bóbr.
— Co to waszmości?
— Co! albo ja wiem co się ze mną stało przed chwilą. Śmierć zajrzała mi w oczy, i miłosierdzie Boże weszło na mnie. A! byłem wielkim zbrodniarzem.
— Mości rejencie! — rzekł Puchała, — Wmość msaniją cierpisz, czy co? Gdzie te występki?
— O tu! tu! — krzyknął rejent wskazując na piersi. — Nikt ich nie wie, tylko Bóg i ja, ale niemniej za nie odpokutować lub potępionym być muszę.
— Złote słowa pańskie, — dodał duchowny, — pokuta wszystko zgładza. Tandem, Pan Bóg nie wymaga aby się człek bezcześcił sam, zamierzając poprawę. Po co o tem mówić co było?
— Dla upokorzenia się! dla upokorzenia!
Ksiądz i pan Puchała, którzy znali rejenta, tej nagłej zmiany zrozumieć nie mogli, ruszali ramionami, aż ksiądz szepnął:
— Niech to będzie między nami, co się w ferworze wyrzekło, a przed światem motus! Nie potrzeba się osławiać. Uspokójcie się rejencie, a ochłonąwszy przyjdźcie do nas na lampkę hungaricum.
Nic nie odpowiedział Hrynicz, czoło spuścił, płakał i trząsł się, siedząc jak wkuty w miejscu.
Gdy się to dzieje, stary zadumany przechodzi ku kwaterze swej, a za nim dybie ów, któregośmy widzieli na konferencji u Hrynicza, szpiegując jego kroki. Dojrzał gdzie kniaź poszedł, zauważył dom i zniknął.
Jeszcze Hrynicz siedział w miejscu, gdy taż sama postać zjawiła się, ostrożnie wprzódy do domku jego zajrzawszy.
— A co!
Na to zapytanie zbudził się Hrynicz, spojrzał obłąkany, ale nic nie odpowiedział.
— Żyjesz Wmość jeszcze?
Znowu milczenie.
— Gdzie stary? co się stało? zabrał papiery?
— Zabrał! — odparł rejent.
— Masz tobie! masz! nowa robota! Po co mu je było oddawać?
Regent gorzko się uśmiechnął.
— Chcieliście żeby mnie zabił, a wybyście potem wytrzęśli co wam byłoby potrzeba!
— Radźcie, co tu począć!
— Sami sobie radźcie.
Przybyły kiwał głową, — Hrynicz dobył ze szkatułki kilkunastu sztuk złota i rzucił je na stół.
— Oto masz zadatek, bodajby go były ręce moje nie tknęły! Weźcie go sobie.
— Nie mamy pretensji.
— Weźcie go mówię, bo oknem wyrzucę, nie chcę waszych pieniędzy.
— Zwarjował czy co? — rzekł przybyły serjo. — Panie Hrynicz?
Ale regent odwrócił się i wyszedł do alkierza, zostawiwszy samego gościa, który zgarnął do waćka pieniądze, ruszył ramionami i poszedł.




W jednym z porządniejszych zajezdnych demów starego miasta, paradna kolasa kniazia Hołuba, nowego kniazia samozwańca, zastanowiła się była, i zapełniła ludźmi całą żydowską gospodę. Pierwszą izbę wybito, wymieciono, potrzęsiono tatarakiem i piaskiem, wykadzono smółką pomięszaną z ładanem. Na niewykwintne nosy pradziadów, była to woń przyjemna. Kobieta i dwóch mężczyzn, zasiedli właśnie za stołem i rozmawiali po cichu. Kobieta słuchała raczej, niżeli się mięszała do rozprawy żywej, dwóch towarzyszy podróży. Niebieskie jej oczy, zwrócone były na okno i ulicę, a ręka bawiła się z jasnych włosów pulsami.
Pierwsza jej młodość minęła, a jeszcze była piękną, o ile piękną być można, nie mając w twarzy wyrazu słodyczy i łagodności. Choć blondynka, miała ostre spojrzenie, a zmarszczone brwi dowodziły popędliwości. Z ubioru wnosząc, musiała być zamężną. Była to małżonka kniazia.
Dwaj towarzysze jej siedzieli na ławie naprzeciw siebie. Jednym z nich był mężczyzna, któregośmy widzieli u Hrynicza, drugi sam Hołub, a raczej Chołupski, mały, przysadzisty, czerwony aż do siności, z wąsami czarnemi, długim włosem kruczym, lewą rękę nosił bezwładną i po łokieć uciętą, tak, że próżny rękaw kontusza szastał mu się po boku; oczki małe, siwe, żywe, rzadka wypełzła brew, policzki kościste szerokie, czoło nizkie i fałdowane, usta zwisłe; oto były rysy jego twarzy.
— Tak tedy mościpanie Murdeljo, trzeba na de novo zaczynać.
— To prawda, że Hrynicz oszalał, albo mu co kto zadał; albo się tak zląkł, że ze strachu języka zapomniał.
— A co waści się teraz zdaje?
— Co mi się zdaje? czekać procesu, bronić się, a złotemi dowodami zabić papierowe.
— Gdyby się to udało, ale trybunał! Kto go wie! a może dowiodą uzurpacją imienia i w chłopy pójść każą?
— A cóż kniaź myślisz robić?
— Ot, wiesz aspan co! Pogadaćby z tym starym zakamienialcem, możeby był sposób ułożenia się?
— Nigdy, to kamień nie człowiek.
— Goły jak kamień!
— A dumny!
— Duma dziurami wychodzi.
— Dawnoby już wyjść powinna; przecie siedzi.
— A co wadzi spróbować?
— Zapewnie, — rzekła mięszając się kobieta, — coby to szkodziło zetknąć się z nim i pomówić?
— Albo myślicie, że chce?
— Jużciż!
— Nie chcę być posłańcem z tem żądaniem.
— Wmość zawsze dziwolągi roisz, mosanie Murdeljo z aprehensji i świdrzenia rozumem. A tu rzecz jasna. Co mam płacić w sądach i targać się z nim, — lepiej jemu. Są trzy liche wioski odłużone po Hołubach tamtych, które okupiłem, oddałbym im chętnie dla zgody.
— Kniaź go nie znasz, jeśli myślisz że się połakomi na pieniądze!
— Ależ ja nic od niego nie chcę. Niech tylko przyjmie do familji. Toż mam dowody, że abusive i fortuitive, pradziad przemienił nazwisko, a pochodzimy z prawych kniaziów ruskich Holubów jak i on.
— Tak się to W. miłości zdaje, a jemu wcale na wywrót.
— Wszak mnie nie zna? — spytał nagle Chołupski.
— Zdaje się.
— Sam idę do niego. Gdzie stanął? prowadź mnie waść; jużciż nie zje.
Murdeljo stanął przerażony.
— Kniaziu kochany, na śmierć idziesz! — rzekł.
— Jakto? targnąłby się na mnie.
— Czekanem w łeb, to będzie powitanie.
— Waćpan szalejesz!
Wmięszała się kobieta. — Niech kniaź idzie i spróbuje, ale wziąć ludzi i mieć się na ostrożności.
Murdeljo ruszył ramionami, i wyszedł zwołać ludzi.
W kilka minut potem od gospody jednej ku drugiej ciągnął się szereg, w którego środku szedł Chołupski i Murdeljo. Przyszli do drzwi Abrahama, hajduk spytał o kniazia, i siwy nasz starzec dumny, pogodny jak zawsze, w swej prostej odzieży, wysunął się na próg powolnym krokiem.
Na widok jego, Chołupski zmierzywszy okiem postawę, spotkawszy wzrok, rad się był cofnąć. Wstyd już było, — zdjął czapkę i z wielką grzecznością rękę wyciągając, zbliżył się.
— Pozwólcie, szanowny kniaziu.
— Kogoż mam szczęście powitać, — przerwał Ostafi?
— Kniaź Konstanty Hołub.
— Kłamstwo! — krzyknął płomieniejąc stary, — kniaziów Hołubów krom mnie a syna, nie ma więcej!
Chołupski czapkę trzymając w ręku nie wiedział co począć.
— To trybunał rozsądzi, — rzekł, — ale tymczasem nie lepiejby nam z sobą pomówić na osobności, a sprobować czy świętej zgody sami semotis arbitris, nie uczynim.
— Mości panie Chołupski, zawołał kniaź, — ja wszystko gotów na ulicy robić i otwarcie, bo żadnego szelmowstwa do chowania nie mam. Gadajmy gdzie jesteśmy.
Zaczerwieniony Chołupski tupnął nogą.
— Wmość mnie bezcześcisz!
— Rzekłeś, niech i tak będzie.
— Wmość mnie obrażasz!
— Gdyby?
— A zatem do szabel! — i plunął w dłoń chwytając za karabelę.
— Szlachcic tylko z szlachcicem bić się może mociumpanie. A jeśli się Wmości podoba kijem po grzbiecie dostać, gotowem mu dać.
Tych słów domawiał, gdy Murdeljo, Chołupski i cała jego czereda rzuciła się na starca. Z głębi gospody nadbiegł Dymitr, a stanąwszy przy ojcu i oparłszy się o wrota karczemne, dobyli szabel oba. Z Chołupskim było sześciu ludzi; ich dwóch tylko. — Ale starzec górował wzrostem, siłą i zręcznością nad wszystkich.
Dymitr bił się w obronie ojca.
Pierwsi co poskoczyli na Hołubów, oberwali zaraz po uszach, a Chołupski wywijając i machając, ostrożnie się jednak chował za swoich. Murdeljo krzyczał, zachęcał a cofał się. Jeden i drugi hajduk z objuszonym pyskiem ustąpił na bok, poczęto hałasować, zbiegła się kupa, a Abraham zatrzasnął drzwi gospody. Chołupski odszedł klnąc i machając szablą; Hołubom nic się nie stało. Stary widząc odchodzących, począł się śmiać szyderczo.
— Tacy wojacy, jaka szlachta! — zawołał, że go słychać było aż na drugim końcu ulicy, — więcej hałasu niż odwagi. Miałem dzisiaj jechać, ale żeby nie myśleli, że się ich boję, zostanę. Dymitr, rozsiodłaj konia.
Gdy się to tutaj dzieje, Chołupski powraca zażarty, gniewny, a co gorzej upokorzony, z pokrwawionymi hajdukami; kobieta towarzyszka jego, która całą wyprawę z okna widziała, przyjęła go śmiechem szyderskim tylko.
Ruszyła ramionami i odwróciła się, gdy mówić począł.
— Teraz tylko Waści braknie sprawę przegrać w trybunale, — dodała.
— Gdybym z torbami miał pójść, to wygram! — zawołał siadając i ocierając pot z czoła Chołupski.
— A ja mówiłem, — dodał Murdeljo, — nie trzeba było chodzić.
— Cóż mi się stało?
Murdeljo ruszył ramionami, spojrzał na kobietę i zamilkł. Po chwili wyszedł na miasto.
Wieczór już był, gdy powrócił z wesołą miną i podał papier Chołupskiemu. Ten wejrzał nań i rozpogodziło mu się czoło.
— Otóż mi gracz! — rzekł — to lubię! Teraz mamy go.
— Kawałek Hołubszczyzny może tylko.
— Ba bez domu i chaty, zobaczymy co zaśpiewa.
— Aby nie Bogarodzicę wojenną.
Zeszli się do kąta.
— A tymczasem, — rzekł cichutko Chołupski, — mnie także na myśl przyszło.
— Słucham W. miłości.
— On papiery odebrał?
— Tak regent mówi, a regent nie powinien kłamać, bo ma duszę w piętach.
— Nam potrzeba tych papierów koniecznie.
— Ich dwóch, — rzekł Murdeljo.
— A nas sześciu.... a las czarny.... a....
— Ich dwóch, nas ośmiu pędzić myśleli niedawno.
— Ba! to co innego! musiemy się zasadzić. Będą noclegować, napadniemy ich w śpiączki.
Murdeljo usta wykrzywił.
— Co i waść będziesz skrupulizować? Mojaż to wina, że zgody nie chce? Ja bronię imienia i własności.
Szlachcic się uśmiechnął.
— Waść nie piszesz się na to?
— Na zasadzkę nie; sprawa gardłowa. Nasadzić żyda i hajduków; a nam po co leźć w tę kaszę.
— Masz racją, to się zrobi; chodźmy się naradzić. Bez dachu, bez dowodów, dopiero im zagramy, aż zobaczym czyje będzie na wierzchu!
— Zobaczym! — zawtórował zamyślony Murdeljo, — zobaczym.
Poszli się więc naradzać, a kniaź Hołub z synem pozostali na noc w Łucku; ani uważali, że kilku ludzi ich przeciwnika wyjechali przodem wysłani; oni dopiero nazajutrz rano się wybrali. Pospieszając wybornie, mogli stanąć przed nocą jeszcze w Hołubszczyźnie; ale zaraz za Żydyczynem bułany począł mocno i coraz mocniej nalegać na nogę, tak, że stary zwolnił kroku, i stępo jechał dalej. Dymitr dotrzymywał ojcu, choć kary Wydżgi wyrywał się do domu. Odpoczywano kilka razy, opatrzono wszystkie cztery nogi bułanemu, ale w kopycie nie się nie znalazło, znać się podbił. To tylko zastanawiało starego kniazia, że rozejść się nie mógł, jak to najczęściej bywa, gdy koń zapadnie z rana, na pozór bez przyczyny. Jadąc stępo, ku nocy ledwie się dostali do karczemki na Majdanie, gdzie wprzód nocowali, i byliby może pociągnęli dalej, gdyby żyd znajomy dopatrzywszy zdala, że koń kuleje, nie namówił ich spocząć, a potem i pozostać na noc.
W Majdanicy nie było nikogo, żyd, żydówka tylko i bachory, ale w izbie świeże reszty jadła i napitku, w stajni siano za drabinami dowodziły, że niedawno ztąd ktoś odjechał. Nasi podróżni zupełnie o siebie spokojni, bo im na myśl żadna zasadzka nie przychodziła, roztasowali się bezpiecznie. Stary odpasał szablicę i postawił ją w kącie, zostawiając tylko tulich przy sobie. Dymitr poszedł do koni. Tymczasem dobrze zmierzchło, a żyd począł się przechwalać i napraszać ze starym miodem.
— Daj mi pokój, — odparł stary, — były czasy że się coś lepszego pijało! ale teraz — teraz woda, lub w potrzebie kieliszek gorzałki na pokropienie, a więcej mnie nie stać.
— Albo to W. miłość myślicie, że bardzo drogi, — spytał arendarz.
— Choćby był najtańszy, kiedy w waćku pusto.
— Co to ja o pieniądze proszę, czy co? potrząsając ramionami, — rzekł żyd.
— Ani ja o kredyt, — dumnie odpowiedział kniaź.
— Nu, to tak! — nalegając dołożył arendarz, — to już tak! Otóż wiecie co? nie odmówicie mi przecie, gdy poproszę na lampeczkę jak gościa.
Na te słowa stary, nie w ciemię bity, począł się licha domyślać i odparł:
— Kłaniam uniżenie, ale ja miodu nie piję nigdy.
— A kieliszeczek starej piołunówki?
— Coś mi niezdrowo, nie chcę.
— Właśnie że niezdrowo.
— U mnie woda lekarstwo.
Znudzony arędarz ruszył plecami, włożył ręce w kieszenie i wyszedł.
Wprawiony w podejrzenie kniaź Ostafi, przypasał znowu szablę do boku i usiadł plecami oparłszy się o ścianę, a głowę, sparł do spoczynku na stół.
I żyd i Dymitr zachęcali go, aby sobie siana posłać kazał, ale stary odpowiedział stanowczo, że się nie położy; Dymitrowi kazał ledz niedaleko i tak skończył się wieczór. Pogaszono światła, żydzi zaparli się w alkierzu, noc nadeszła, cisza panowała w około.
Było już z północy, gdy stary, który spał czujnie, zbudził się słysząc szelest i gadanie w komorze żydowskiej. Nadstawił ucha: arędarz przez okno szeptał do kogoś, ale nie słyszał co. Ostrożnie zbudził Dymitra i oba cofnąwszy się z miejsc swoich, mieli się w pogotowiu.
Po chwilce okno karczmy wysuwać się zaczęło ostrożnie i po cichu, zaczerniało pod niem, jakieś cienie ukazały się w podwórku. Lecz gdy pierwszy z ludzi zaczajonych nogę zarzucił na ławę, usiłując wleźć do karczmy z podwórza, stary nie chcąc profanować szabli, kijem stojącym w kącie, tak go płatnął, że upadł w podwórze nazad. Towarzysze jego na krzyk ten zerwali się z miejsc i co tchu poczęli uciekać. Dymitr nie zważając na ich liczbę, wysunął się oknem za niemi, i jednego który leżał powalony uderzeniem, przydusił, aby nie miał czasu uciec.
Żyd w alkierzu udając sennego głęboko, milczał uparcie.
Dymitr nie chciał puścić z pod siebie schwytanego, a lękał się, aby opamiętani towarzysze jego, nie przyszli go uwolnić.
Stary otworzył wrota i pomógł go zawlec do izby, poczem zatarasowano na nowo, okno zasunięto i zaczęto ogień rozpalać. Żyd spał. Dopiero gdy posłyszał jęki hajduka i poznał głosy, rozsunął drzwi swoje i wypadł cały przelękły. Ogień błyskał samemi skałkami rozżarzony w kominie. Stary kniaź stał z szablicą, a Dymitr kończył wiązać złodzieja.
Gdy się rozjaśniło dobrze, poznali oba Hołubowie hajduka, którego widzieli przy panu Chołupskim.
— A to ty ptaszku, — spytał stary. — Musisz być płatnięty za ucho, bo zdaje mi się, żem cię wczoraj rąbnął, gdyście z waszym panem przyszli do mnie w odwiedziny.
I odgarnął mu włosy, a zawiązana rana, nie dozwoliła powiątpiewać.
— To i dobrze, — rzekł stary, — dostawim cię do urzędu, a tam wytłómaczysz się po coś ty tu lazł nocką do nas. Panaś słuchał, niechże cię pan od szubienicy obroni.
Hajduk począł płaczliwie się wypraszać i stękać. Ból nogi, która ogromnie puchła, łzy mu z oczów wyciskał, strach gorzej bolał go jeszcze.
— Nie dostawiajcie mnie do urzędu! Kniaziu miłosierny. Pan panem będzie, a ja zginę.
— Boś i wart tego.
— Cóżem winien, że przykazanie spełniłem?
— A! to ci kazano?
— Aj! kazano i nagrodę obiecano, bodajby z nią razem przepadli!
— Cóż to ci przykazano?
— Napaść na was nocką i jakieś tam papiery odjąć wam.
Stary się uśmiechnął.
— Żyd był w zmowie? — spytał.
— A jakże! — wyjąknął hajduk.
— Nu! tobie dość za twoje, — rzekł kniaź, — będziesz miał naukę, abyś nie lazł gdzie nie powinieneś. Teraz żydowi trzeba dać poczęstne, wszakci-to on mnie i miodem myślał darmo traktować. Szkoda tylko ręki na niewiernego. Darowałbym ci całkiem winę, gdybyś się zmógł na danie mu pletni.
Krzyk powstał w alkierzu, do którego żyd się ukrył i zatarasował; żydzięta, żydowice wrzeszczały jakby je kłuto, hajduk próbował zwlec się na nogi, ale daremnie.
— Jak to było! — zapytał stary spokojnie. — Kto cię wysłał i wielu z tobą? gadaj chcesz-li być cały. O żydzie później pomyślemy.
Hajduk rozpowiadać począł, jak ich wysłano pięciu z Łucka, z obietnicą dobrej nagrody, jeśliby papierów dostali; jak żyd namówiony łatwo do współki przystąpił i t. d.
— Słuchaj! — rzekł rzucając talara Hołub stary, — oto masz za co kupić maści, a drugi raz nie wdawaj się w nic podobnego, bo z kim innym szyją-byś przypłacił. Niech ci to będzie nauką.
— Kniaziu! — rzekł hajduk, — daruj w imię Boże, wy wiecie że pan kazał i namawiał.
Ostafi ruszył tylko ramionami, wyjrzał oknem i widząc dzień szarzejący, posłał Dymitra po konie.
— Wasz bułany kuleje! — rzekł hajduk, — opatrzcie mu prawą nogę przednią; przewiązaliśmy ją umyślnie włosieniem, abyście nie stanęli na nocleg w domu.
— I żyd o tem wiedział?
— Powiedzieliśmy mu.
— Nu, zwlecz się jak możesz, bo ja jadę, a jadąc karczmę podpalę.
O kiju podniósł się zbity i wywlókł za wrota. Stary kniaź sam okna popodpierał, do koła opatrzył i nie zważając na krzyki żydowskie, wyniósł łuczyny zapalonej, którą pod wiatr w strzechę założył. Ranny wschodni powiew, rozdął wkrótce żagiew i dach ogromnie płonąć począł. Żydzi wydobywać się mogli, bo też Ostafi nie miał innej zapewne myśli, tylko im strachu narobić; ale co mieli, wszystko spalić się musiało. Leżący na gościńcu hajduk jęczał, żydzi wrzeszczeli, a nasi podróżni zwycięzko kłusować poczęli ku domowi.
Oba wszakże zadumani byli i myślący. Ostafi brew marszczył chmurno, i nie odzywał się do syna. Dobrą milę ujechali tak, nie mówiąc słowa do siebie, aż stary nareszcie głęboko westchnął i obracając się do Dymitra:
— Koniec końcem, nie ma potrzeby o tem wszystkiem słowa Eufrozynie mówić; mogłaby się niepokoić, a teraz już nie ma zaprawdę czego. To tylko zagadka, długo my tak z pazurów tego niecnoty szczęśliwie i cało wychodzić będziemy?
— Mój ojcze, Bóg za dobrą sprawą.
— W to, i ja ufam! Chołupski nie ustąpi, ale i ja nic także. Śmierć czyjaś dopiero.
I urwał.
— Widząc, że nas nie zmoże, zwłaszcza jeśli w trybunale wygramy, siądzie cicho.
— Miałby rozum.
— Wszak rejent przyrzekł?
— I podpisał cyrograf.
— Podpisał! — zawołał Dymitr. — Czy nie tego papieru to hajducy Chołupskiego chcieli?
Stary słysząc te słowa, stanął jak wryty, odwrócił się z konia.
— Co waść mówisz! — zawołał, — jeszczeby nas raz miał zdradzić?
Syn zmięszany ruszył tylko ramionami.
— Człek codzień w biedzie nieufniejszy. Szczęściem cyrograf przy mnie, podpisany przy świadkach, a dośćby go zapublikować, żeby Hrynicza zbezcześcić. Jeśli najmniejsze da o sobie podejrzenie, natychmiast w akta wniosę. Tymczasem nie ma co głowy suszyć. Napiszę tylko do niego o napadzie i spytam, czy nie z jego był namowy? Niech wie, żeśmy nie głupi. Nie! nie! — dodał potem — to być nie może! to być nie może!
Tak rozprawiając stanęli u wrót domowych. Eufrozyna była w ganku sama jedna z kądzielą. Piękna jej pełna godności twarz i postawa, zyskiwała jeszcze przy tem wieśniaczem zatrudnieniu. Rzekłbyś, heroina Homerowa ciągnąca nić na purpurowe szaty wojowników greckich.
Ujrzawszy ojca i brata, rzuciła szybko kądziel, która się potoczyła z ławy na ziemię, i stanęła w progu z uśmiechem.
— Witajcie! witajcie! — zawołała, — czekam z objadem. Miałam przeczucie, że ojciec powróci. Ale z czem?
— Może ci także powiedziało przeczucie? — spytał stary kniaź z uśmiechem łagodnym.
— Nie napróżnom go pytała. — To mówiąc pocałowała ojca w rękę, Dymitr ją w czoło.
— Widzę po twarzach, — rzekła za chwilkę wwodząc do domku, — że nic złego.
— A nawet dobre! — podchwycił stary. — Hrynicz najuczciwszy człowiek, sprawę obiecuje nam wygrać, a może, może wrócić do świetności, którą jeszcze miał mój ojciec, której ja już nie znałem. Może się podźwigniemy z tego upadku, ty pójdziesz bogato za mąż, a Dymitr ożeni się.
— Ja, za mąż? — spytała Eufrozyna, — nie mój ojcze, nie! Oddawna wybieram się jak wiecie do klasztoru Panu Bogu służyć i za was się modlić.
— Nie mów mi o tem, co mi serce krwawi, klasztor nie dla ciebie!
Weszli to mówiąc do światłej izby, w pośrodku której nakryty już stół białym, ale grubym obrusem, czekał na nich.
Dzban czerwony z piwem, dwie szklanki, kilka misek polewanych, a przed Ostafim srebrna łyżka misternie wyrobiona, spadek lepszych czasów, całe nakrycie stanowiły. Inne dwie łyżki w kształcie konch, wytarte z pozłoty i zużyte, leżały przy siedzeniach Eufrozyny i Dymitra.
— Siadajcież! siadajcie! objad przygotowałam wyborny. Najprzód chołodziec litewski, bliny ruskie, a w ostatku pieczeń sarnia. Choć króla przyjmować.
To mówiąc zwinęła się dziewczyna i wyszła, stary siadł, ukroił chleba, przeżegnał się i spuścił głowę.
— Magdo! Magdo! — dał się słyszeć głos Eufrozyny, — podawaj chołodziec! — Za tym weszła stara kobieta wysoka i chuda, ale uśmiechniętej twarzy, niosąc w rękach ogromną misę głęboką chołodźcu.
— Jak się masz Magdo?! — zawołał stary.
— Czołem W. miłości, — odpowiedziała kobieta stawiając potrawę. — Witam was z drogi.
Stara i jedyna sługa Hołubów, która wychowała Eufrozynę i Dymitra, miała jak widać swoje prawo, bo stanęła za krzesłem młodego Hołuba i uśmiechając się dobrodusznie dodała:
— Jedźcież, a smakujcie, kniazięta moje, a potem podziękujecie starej Magdzie, bom się i raków postarała.
Drzwi się otworzyły i łysa głowa z brzuchem p. Wydżgi pokazała się w nich.
— Niech będzie pochwalony! Oj! do stu haków, a to objad! przyjdę później!
— Mości Wydżgo! zawołał porywając się Ostafi, — a chodźcież, a chodźcie-no! toć nie pogardzicie naszym biednym objadkiem. Chołodziec was prosi.
— Ba! do stu haków, ale bo to w objad wleźć.
— Pozwólcie choć podziękować za konia!
— Za co tam dziękować! za co dziękować! a dobrze się jeździło?
— Dobrze i pomyślnie, — odrzekł Ostafi. — Karuszek obrok je w stajni, nie chciałem go głodnego odprowadzić.
— A pan jego na chołodziec się wprosił, do stu haków, — rzekł Wydżga. — Ale bo nie myślałem żebyście tak późno jedli. No! no! dam się uprosić! A i raki! i raki!
— Magda, która raków już piec nie może, — rzekł stary żartobliwie, — stara się je choć gotować przynajmniej.
— Zawsze to mości książę przypomnienie młodości, — dodał Wydżga zasiadając, — dulcis recordatio praeteritorum, okrom tych plag, co się w szkołach za praeterita brało, bo to nie dulcis. A co w Łucku słychać?
— A co? nic! cisza! choć tam gadają o wojnie i o pospolitem ruszeniu.
— Gadają? patrzaj go! gadają już! To i wygadają. Ono co wici nie widać. A dokąd?
— Różnie różni, a o Wołoszy najwięcej prawią.
— Ba! otóżem się do tego zawsze spodziewał i konkludowałem. Od dawna obserwuję, że kruki wszystko na Wołosz w tamte stronę lecą; będzie trupa.
— Aby nie naszego.
— Wszelakiego, do stu haków! Gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają. Proszę kniazia, a więcej tam co? o królu?
— To co i zawsze. Katolicy go chwalą, heretycy wieszają, a malkontenci i rokoszanie jezuitów mu wyrzucają; każdy wrzeszczy póki mu gardła starostwem nie zapchają.
— Tak to jest, — rzekł Wydżga, — na przyszły sejmik i ja się nauczę listy pisać niby anonime, żeby aż w Warszawie wiedzieli, że i ja żyję, a chlebska mam omal. Nie widział kniaź kogo?
— Krom Hrynicza, — odrzekł stary.
— Cóż ten kauzyperda?
— Obiecuje.
— Cacanka! Ale zajrzeliście mu w oczy, jak mu ze ślepiów patrzy? czy nie Judaszem?
— Nie! nie! były pozory ale fałszywe. Teraz czysty, jak bursztyn.
— A na kiedyż wygrana wasza?
— Tego przewidzieć nie można.
— Chałupscy stają?
— Zdaje się, że nie zrzekną się procesu, zgoda niepodobna, a ja nie puszczę póki się nie wylegitymują.
Tentent na dziedzińcu dał się słyszeć.
— Co to jest? — porywając się zdziwiony zawołał stary. — Co to jest?
— Ktoś jedzie!
— Do mnie! to być nie może.
— A! to Klimowicz!
— Klimowicz! rok go nie widziałem — rzekł stary kniaź — a i pieniądze mu się należą, których nie mam. Pewnie po nie przyjechał, i piwa mało, a on biedaczysko lubi wąsy maczać.
Gdy to mówili, wchodził już zapowiedziany Klimowicz; był to szlachetka niedostatni, którego rodzice spanoszyli się u Hołubów służąc. Sławny ze swego skąpstwa, odziany w letnią kontusinę, pokorny, zjawił się w progu Klimowicz, ale zmarszczony i zafrasowany.
— A witajże, siadaj, i chlebem i solą i dobrą wolą nie gardź!
Klimowicz niziuchno się ukłonił, podrapał po szpakowatych włosach, zmrużył jedno oko, wąsa jak miał zwyczaj zakąsił z lewej strony — milczał.
— Pewnie ci pieniędzy pilno, że tak kwaśno stoisz — spytał kniaź.
— Nie, nie... ale...
— Cóż takiego?... Jak tylko nie o pieniądze chodzi, będziesz miał co zechcesz!
— A! o przebaczenie tylko przyjechałem!
— O jakie!
— Głupstwo się zrobiło, kniaziu!
— Nic o tem nie wiem; ale cóż przecie?
— Wstyd już i mówić.
— Powiedźcież-no, bo ja się nie domyślę.
— Ot! w przeszłym miesiącu naparło mnie, musiałem kniaziowski skrypt przedać. W głowie mi nie było, żeby to z jego jaką przykrością być miało.
— Sprzedałeś waszmość swój skrypt — rzekł chmurząc się kniaź — miałeś prawo! źle to zapewnie ale cóż począć! A komu?
— Sprzedałem go Tarasowiczowi, a Tarasowicz...
— A! i ten sprzedał, nosili się z nim dobrze! — rzucił starzec, siadając na pozór spokojnie i kryjąc boleść przed dziećmi. — Komuż sprzedał?
— Nie zaraz go sprzedał, bo niepoczciwy wyrobił wprzód cichaczem tradycją na Hołubszczyznę.
Stary kniaź ścisnął Klimowicza za rękę, chcąc go uprzedzić, aby nie mówił dalej, ale już było po czasie. Szlachcic tylko uczuwszy rękę kniazia, cofnął się precz siny i zbladły.
— Jak Boga kocham! jak mi żona i dzieci miłe, jam temu nie nie winien.
— Winien, nie winien, mów waść do końca. Któż nabył tradycją?
Klimowicz nie mógł wymówić.
— Kto ją nabył? — powtóre spytał kniaź.
— Ja W. miłości powiem — przerwał Wydżga — to się domyśleć łatwo, Chołupscy!
— Chołupscy! — powtórzyli wszyscy.
Klimowicz głowę zwiesił.
— A zatem trzeba się nam z Hołubszczyzny, z ostatniego kąta wynieść! — rzekł poważnie wstając stary i obejrzał się na dzieci.
Dymitr stał z jasnem okiem i podniesioną twarzą, Eufrozyna zdawała się nie uważać nawet co mówiono.
— Dla miłości Chrystusa, daruj mi, kniaziu! — łykając ślinę i zagryzając wąsa dodał Klimowicz. — Jeśli do tego przyjdzie, ja pieniędzy nie mam, ale przenieście się do mego domu.
— Dziękuję! dziękuję! znajdę dach dla starej głowy, nie chcę więcej naprzykrzać się jegomości.
To mówiąc, odwrócił się Ostafi.
Klimowicz wziął czapkę i usunął się w kąt, nie mając co począć.
Kniaź Hołub myślał, Eufrozyna uprzątała na stole, Dymitr patrzał w oczy ojcu.
— Co się Wmość kniaziu tak zamyślił? — spytał Wydżga.
— Jest o czem; myślę, gdzie dzieci zaprowadzę.
— Ba! a jużciż do sto haków! nie gdzie, tylko do mnie. Teraz, Bóg świadkiem, złamanego szeląga nie wymieciesz u mnie; ale pod św. Jan zapłacę tradytora i wprowadzę napowrót do Hołubszczyzny.
Kniaź stary, któremu dwie łzy błyszczały w oczach, uścisnął milcząc Wydżgę.
— Jeśli innej rady nie znajdę, przyjmę pomoc waszą. Ale będziemy ci chleb zjadając, pracować poczciwie.
— Co to ja już do stu haków taki hołysz, żebym się czem podzielić nie miał — junacząc zawołał Wydżga.
— Ja także dam ofiarę — rzekł zcicha Klimowicz.
Kniaź nic nie odpowiedział.
— Do roboty! — rzekł do syna — chodź waść pakować się a przewozić z rzeczami.
I ścisnąwszy jeszcze raz rękę Wydźgi, wyszli kniaziowie. Klimowicz widząc się opuszczonym, bo i Wydżga ruszył po furmanki, wyszedł, siadł na wózek i odjechał. Eufrozyna została samą, chwilę zdawała się dumać, potem otrząsnęła głowę, jakby myśli chciała z niej zrzucić i zaczęła się krzątać.
— Co to jest! co to jest! — z krzykiem i płaczem spytała wpadająca Magda — co za nowe nieszczęście? Kniaź stary poszedł pakować! albo nas i z tego kąta pędzą?
— Podobno, moja kochana — smutnie odparła Eufrozyna — i my dwie tutaj tylko zawadą.
— A któż będzie śmiał ostatnie przytulisko Holubów zająć?
Eufrozyna ruszyła ramionami.
W przygotowaniach upłynęła dnia reszta. Stary Ostafi słowa nie wyrzekł narzekając, nie poskarżył się, nie odezwał, przygotował się do ustąpienia tylko w milczeniu, i cała rodzina wieczorem siedząc na tłumoczkach i zniesionej reszcie sprzętów, milczała. Eufrozyna z suchem okiem, ale rozpalonemi policzki, wiązała w chustkę wielką niedostatnie swoje stroje niewieście.
Na odgłos jadącego wózka, co rzadko się trafiało, stary zadrżał, wstał, obejrzał się i usiadł znowu. Dymitr wyszedł zobaczyć, wszyscy czuli, że ktoś z urzędu jechał pewnie tradować.
W istocie, obcy człowiek wszedł z pokłonem do izby. Był to nie młody już mężczyzna, kulejący na jedną nogę i podpierający się na lasce, ciemno ubrany; twarz jego blada, nic nie mówiła, prócz że dowodziła przebiegłości, serce i skłonności nie malowały się na niej.
Na powitanie wstał kniaź poważnie i podsuwając ławę, rzekł:
— Któż jesteście?
— Dowmund, mecenas lubelski... Kniaź Hołub?
— Ja jestem.
— Mogę chwilkę pomówić z wami?
— I owszem; w sprawie jakiej?
— Tak jest.
— Proszę, usiądźcie choć na tej ostatniej ławie niepokrytej; ubóstwo nie srom, czem bogaty, tem rady.
Głową tylko kiwnął na to prawnik i usiadł.
— Cóż mi powiecie?
— Przyjechałem oznajmić wam...
— Może o tradycji?
— Tak jest, a razem..
— Nic więcej na to odpowiedzieć nie mogę, prócz: zabierajcie choćby dziś.
— Lecz gdyby był sposób?
— Nie mam sposobu, bo nie mam pieniędzy.
— Gdyby był sposób nie tylko zachować was przy Hołubszczyźnie, ale powrócić wam większą część majętności ojcowskich: Hołuby, Hładne i Troski...
— Gdyby był sposób — rzekł stary — a sposób uczciwy, radbym mu był.
— Któżby śmiał kusić na złe! możecie milczeniem i małą powolnością uzyskać to wszystko.
— Rozumiem! — rzekł stary. — Byleby stary Hołub, młodych dudków, co się w gołębie chcą podszyć, nie dziobał.
Prawnik milczał.
— Wmość jesteś szlachcic? — spytał kniaź.
— Stary szlachcic na Litwie. Dowmundowie znani są jeszcze in paganismo.
— Gdyby cham jaki przyszedł wmości prosić: daj mi się Dowmundem nazywać, cobyś rzekł?
— Rzekłbym mu: dowiedź, żeś Dowmund.
— I słuszna. Ja nic innego nie mówię.
Znowu było milczenie.
— Lecz pocóż wzywać sądy, aby rozstrzygały, nie lepiej samemu się rozpatrzeć w dowodach? W naszej rzeczypospolitej, z powodu wojen a zamięszania, migracji różnych i powszechnego szlachty pobratymstwa, nieraz jednoplemienni o sobie nie wiedzą, osiadłszy jedni od drugich daleko, nieraz prawym następcom dowodów brakuje, nieraz...
— Nieraz też szwab, co łokciem mierzył z pradziada, lub zbogacony chłopisko pod herb cudzy się wszyje.
— Bywa i to, aleć o dowody prostą.
— I ja też.
— A widziałżeś je sam? — spytał prawnik.
— Nie, ale wiem, żem ostatni z synem.
— Zkąd, z tradycji? Czemu nie wejrzeć w papiery?
— Podrobione być mogą.
— Toby uznać łatwo.
— Nie mnie.
— Ja was zaręczam.
— O cóż chodzi, skoro tradować nie przeczym — rzekł stary wstając — biorę tłómoczek i wyjść mogę zaraz.
— Tułać się na starość!
Stary westchnął tylko:
— Wola Boża, a wola Jego święta.
— I dzieci, dzieci wieść na nędzę i niedostatek, na upokorzenie, na upodlenie może.
— Mości panie! — zawołał grzmiąco Hołub — nędza, niedostatek, ale nigdy spodlenie!
Prawnik głową tylko ruszył.
— Za nędzą często idzie zepsucie.
— Ale nie zawsze, a gdy poczciwa krew płynie w żyłach, lepiej umrzeć, niż się spodlić.
— Cóż kniaziu zyskujesz na uporze? Gubisz siebie, gubisz dzieci, gdy jednem słowem zapewnić im możesz byt dobry, i majętność, i świetność dawną imieniu.
— Imię zginie, ale go nikt prócz nas nosić nie będzie.
— Przepraszam — rzekł mecenas — imię wasze może się dostać nieprawnie, gdy wygaśnie ród, komukolwiek, a tą drogą, którą idziecie, utrzymać go, spodziewać się nie można. Wyście starzy, syn musi służyć żołniersko, to chleba zabraknie.
Kniaź powiódł ręką po czole i żywo potem rzucił się ku drzwiom, snać się lękał poddać, bo zawołał na dzieci, i dźwigając tłómoczek ostatni, chciał zaraz ustąpić.
— Stójcie! jam nie tradytor! — rzekł Dowmund — posłany byłem z propozycją, odchodzę, żal mi was.
Stary nic nie odpowiedział, uśmiech tylko gorżki prześliznął mu się po ustach.
— Moście Dowmundzie — rzekł później — noc już naszła, póki to mój dom jeszcze, winienem w nim gościnność. Jeśli chcecie przenocować, miło mi będzie, jak potrafię was przyjąć. Znajdziem kątek.
— Dziękuję, muszę spieszyć, czekają na mnie. Tradycja idzie w ślad.
— Może przyjść, jesteśmy gotowi — dodał kniaź.
Prawnik jeszcze raz spojrzał na starca, wzruszył ramionami, jakby się dziwował jego dziwnej wytrwałości, pokłonił się, odszedł i odjechał.
Oni we troje zostali sami.
Nakoniec dogasał ogień, oświecający nagie ściany, odarte ze zwykłych sprzętów i widocznie bliskie opuszczenie domostwa. Kniaź Hołub obejrzał się po niem, a wspomnienie lat przebytych w tej pochylonej chacie, urodzonych tu dzieci, straconej żony, minionych najważniejszych chwil życia, wycisnęło mu dwie łzy, niewidziane przez nikogo. Syn i córka stali w milczeniu, i oni boleli, ale nie śmieli pokazywać boleści, aby nią ojcu nie dojeść.
Nazajutrz rano przybył urząd tradować, i Hołubowie ustąpili, ostatni raz rzucając okiem na stare domowstwo. Wynieśli się do Wydżgi.
Przejdźmy i my za niemi.
Wyborny i poczciwy to był człowiek pan Wydżga, ale miał wielką jedną wadę: był żonaty. Żona zaś jego zdawała się wziętą przez antycypacją z przyszłych satyr Opalińskiego, lub z pism Klonowicza. Była to, grzecznie mówiąc, jędza piekielna.
Poczciwy szlachcic znosił ją jak krzyż Pański, za grzechy ofiarując pożycie domowe. Pomimo srogiego, a często powtarzanego, przysłowia, podobnego do klątwy, jakiego używał pan Wydżga, był to w gruncie człowiek łagodny, nadto nawet łagodny i powodować się dający. Przyrzekłszy przytułek Hołubom, odszedł do siebie z myślą tęskną, jak o tem żonie oznajmić? jak jejmość to przyjmie?
Nie dochodząc do ganku, ujrzał ją próbującą tyczek u fasoli.
— Patrzajcie próżniaka! — zawołała ona biorąc się w boki — idzie od tych swoich kniaziów znowu, zamiast coby miał do soch... Panie Erazmie! panie Erazmie! a to waszeć znów u kniaziów baraszkował?
— Hę! hę! do stu haków! albo co? albo to nie mogę iść gdzie mi się podoba? Zapewne, żem był u Hołubów. Oto nie wiesz jejmościuniu, co za dziwy znowu u nich.
— Golizna! co za dziw — odparła pani Salomea.
— Ba! ba! nowy niespodziany wypadek!
— Jużciż nie pobogacieli?
— Całkiem przeciwnie.
— Tego się i spodziewać było można.
— Jakto jejmość penetrujesz losy ludzkie! Ot tradują ich za dług Klimowicza i tandem głowy gdzie położyć nie mają.
Jejmość na te słowa wyskoczyła z ogrodu furiosa.
— Eh! eh! pewniuteńko ich do siebie przygarniasz?
— A jużciż nie co, do stu haków.
— Co to! magnat czy co? a to szalony człowiek i ani mi się waż, bo ich przepędzę sromotnie.
— Jejmościuniu, ostrożnie. Najłagodniejsze stworzenie rozdrażnione kąsa. Nie życzę próbować! mogłaby jejmość pokutować — rzekł zaczerwieniony pan Wydżga.
— Co to? śmiesz mi grozić? hę? a! trutniu, a! próżniaku, chcesz swoje i dzieci dobro, gorżko przezemnie zapracowane, lada włóczęgom rzucić, roztrwonić?
— Jejmościuniu! — odparł Wydżga — Hołubowie będą mieszkać u mnie.
— Nie będą.
— Jejmościuniu! dalipan obuszkiem skropię.
— A no spróbuj!
— Panie Jezu! daj cierpliwości! — rzekł szlachcic ruszając ramionami, a zebrawszy się na odwagę, dodał: — Tak chcę i tak będzie. Pamiętaj wasani, że tem co szafuję, mojeć dobro, nie wasze, moja ojcowizna. A jej tu nie dobrze, nie trzymam, ruszaj do swoich i na swoje, nie zapłaczę. Hołubowie znajdą przytułek u mnie.
Pani Salomea rozfochała się, potem rozpłakała. Wydżga odszedł nie zważając.
Zaledwie ustąpił, tupnęła nogą, otarła oczy i z cicha dodała:
— Dobrze! niech się sprowadzą, nie pobędą długo, dojem im do żywego.
Ciężka musiała być dola ludzi, co pod dach tak zakłóconego domu uciekać musieli. Wprawdzie wiedzieli oni po trochu, jako sąsiedzi, co się działo u pana Wydżgi, nie wyobrażali sobie jednak w zupełności, co ich tam czekało.
Zaraz nazajutrz rozpoczęły się nieznośne dla ludzi nie zwykłych żyć na łasce utrapienia. Wydżga całem sercem przyjmował, ale jejmość co krok płatała niewidocznie figle. Z alkierza dolatywały Hołubów jej narzekania (w chwilach, gdy męża nie było) na ogromny ekspens, na niedostatek, na straty, na niewygody. Staremu Hołubowi włosy na głowie powstawały, Eufrozyna porwała się z kufra jak obłąkana i poczęła zbierać rzeczy, jakby uciekać chciała. Gorzka myśl, że nie mieli gdzie się podziać, wstrzymywała ich i kazała na chwilę boleść w sercu stłumić. Łzy często nawiedzały powieki. Wydżga o tajemnych żony dziełach nic nie wiedział, a pani Salomea z całą przebiegłością kobiecą pracowała nad wypędzeniem gości.
We trzy dni po sprowadzeniu się tutaj, rankiem nie postrzegł stary Eufrozyny. Myślał, że musiała wyjść na przechadzkę ku staremu ich domowi, ale gdy jej do południa nie było, gdy i po obiedzie nie ukazała się, rozruch wielki powstał i Dymitr z ojcem rozbiegli się szukać jej. Napróżno. Cały dzień zszedł w niepokoju i domysłach. Wydżga na karuszku dotarł aż do miasteczka najbliższego i późno dopiero w nocy przywiózł nareszcie wiadomość nie pocieszającą.
Eufrozyna, jak w owych czasach prawie wszystkie ubogie dziewczęta, nie umiała pisać, nie mogła więc uchodząc z domu, zostawić o sobie wiadomości. Dopiero w miasteczku podyktowała pismo do ojca, które Wydżga przywiózł.
Przełożona klasztoru panieńskiego w Dubnie, była krewną Hołubów, bo się rodziła z kniaźny Hołubówny, stryjecznej Ostafiego. Z nią potajemnie zniosła się od dawna Eufrozyna i zamówiła przyjęcie w klasztorze. Donosząc ojcu u ucieczce, kończyła temi słowy:
„Boleć was to będzie, ojcze kochany, że tracicie dziecko, które stare wasze dni słodzić powinno. Ale Eufrozyna twoja zostawia ci Dymitra, sama pod skrzydła Boże ucieka póki czas, bo na świecie nie ma dla niej nic, prócz głowy siwej ojca, coby trzymało i wiązało do niego; nie mnie mąż, nie mnie przyszłość. Nie trap się ojcze, dobrze mi będzie w klasztorze, lepiej niż tam, gdzie co dzień musiałeś się lękać o mnie, abym imienia mego nie zamieniła na inne, ciebie niegodne. Żegnaj mi ojcze, żegnaj, a jeśli przebaczysz, przybądź kiedy pocieszyć Eufrozynę.“
Staremu zimny pot wystąpił na czoło blade czytając.
— Dobrze rzekł cicho — dobrze zrobiła, poczciwa krew! Tak, jej klasztor, Dymitrowi szablica i koń, a mnie grób lub kij i torba.
Pani Salomea klasnęła w dłonie w alkierzu.
— Ot już jednego się pozbyłam!
Wydżga smutny klął: — do stu haków! — i chodził kolący jak szczotka, zły jak rzadko bywał. Nie bez przyczyny trochę żonie przypisywał nagłą i niespodzianą Eufrozyny ucieczkę.
Nazajutrz potem kniaź Ostafi wstał rano, przewrócił tłómoki, przerzuci! papiery i zawołał Dymitra.
— Kiedy cierpieć — rzekł — to cierpienie, jak lekarstwo gorżkie, jednym haustem połknąć potrzeba. Ty mój kochany Dymitrze pojedziesz się zaciągnąć gdzie wojskowo.
Dymitr zbladł, ale nawykły do posłuszeństwa — milczał.
— Nie masz co tu robić — dodał Ostafi — cudzy chleb jemy, a i nie bardzo chętnie go nam dają. Waść młody, czas na życie pracować i przyszłość wyorać sobie.
— Jakże ciebie ojcze zostawię?
— Jak, jak Bóg zrządził! sierotą na starość, ale o to mniejsza, byleby wam było dobrze. Ja jeszcze rady dam sobie. Co jest lepszego, kosztowniejszego ze starych pozostałości, oddam tobie, jedź, konia weźmiesz, jeszcze z biedy ci posłuży, póki lepszego nie dostaniesz. Sapiehowie z Rusi nam znani, nasi dawni opiekunowie, przyjmą cię na swój dwór. Jedź do kanclerza, ma swoje wojsko, weźmie cię. Zostaniesz dworzaninem wreszcie, jeśli w regimencie nie będzie miejsca.
— A ty ojcze?
— Ja? Co waści do tego. Ja sobie rady dam. Dziś, jutro wybieraj się z Bogiem. Nie ma tu czego siedzieć.
W ostatnich słowach starego, znać było głębokie, smutku pełne, ale pokryte umyślnie uczucie. Podniósł wypogodzone czoło.
— Dopilnuję tu Hrynicza i naszej sprawy; będę miał oko na Eufrozynę, dowiem się jak tam jej jest. Waść jedź, mówię jedź.
Na te słowa wszedł pan Wydżga.
— A dokąd-że to? do stu haków? — spytał.
— Ha! mój przyjacielu, w świat szczęścia szukać.
— Coś to wygląda, jakbyście od mojej kochanej Salusi uciekali; prawda, że język djabli, ale wiecie kniaziu, że przecie ona tu nie rządzi, tylko ja. Baba językiem miele, a ja swoje robię.
Tak zawsze pocieszał się zawojowany pan Wydżga, perswadując i sobie i drugim, że jest panem w domu.
Kniaź się uśmiechnął.
— Nikt nie ucieka — dodał — bardzo nam tu dobrze, ale kochany panie Erazmie, nie przeto już nie myśleć o sobie. Eufrozyna sama się rozporządziła, toć mnie tylko Dymitr został, a chce się władzy ojcowskiej użyć, póki jest na kim — dorzucił uśmiechając się z przymusem.
— Ej! rozmyślcie-no się do stu haków, a czy będzie dobrze?
— Ślę go do Sapiehów, niech chłopiec służy, a przyszłość sobie wypracuje.
— A macie go z czem słać? — spytał ciszej Wydżga.
— Jakto, z czem?
— Bo, odpuśćcie mi przypuszczenie, może wam brak grosiwa?
Stary się zarumienił.
— O, o! myślicie! — dodał — nie znajdzie się jeszcze? znajdzie.
— Mam kilka talarów bitych, o których Salusia nic nie wie — jeszcze ciszej dorzucił szlachcic.
— Jakiem poczciw — rzekł kniaź — nie potrzebuję, nie, nie.
— Ej! rozmiarkujcie-no się — dorzucił Wydżga — bo wiecie co? Ot, powiem prawdę, te trocha pieniędzy, com je schował przed żoną, korci mnie i piecze, nie ma co z niemi zrobić. A nuż się dopatrzy, a zacznie paplać, a pytać, a tego, a owego?
— Cóż, boicie się?
— Ja się boję! do stu haków! jabym się miał bać podwiki! Tfu! do dwóch-set haków, tfu! Ale widzicie, widzicie. Głupstwom-bo zrobił, po co było chować? żona ma swoje prawa.
— Więc jej oddajcie, my jeszcze nie tak potrzebni — rzekł Hołub. — Krom pieniędzy, daję nieco klejnocików starych Dymitrowi.
I otworzył pudełeczko czarne, nie wielkie, starannie sznurkami powiązane, spoczywające na dnie kuferka.
W niem błyszczały pierścienie, zapinki, manele i inne kosztowności grubej staroświeckiej roboty, ale wysokiej wartości.
— Widzicie — dodał — trzeba takiego wypadku, jak odjazd Dymitra, żebym się pamiątek zbywał.
— Ale wy tu macie za co choć wioskę kupić! — rzekł zdziwiony Wydżga.
— Może, nie wiem! dla mnie to rzeczy droższe nad wszystko, bo do nich przywiązane są wielkie wspomnienia. Ta zapinka od kity dostała się pradziadowi na Rusi, gdy posłował do wielkiego księcia litewskiego; ten pierścień pochodzi z daru Zygmunta Starego; ten łańcuch, datek kniaziów Ostrogskich, z któremiśmy byli krewni, póki szczęście służyło... Dymitr sprzeda co z tego i będzie miał się czem poprzeć. Oddaję mu wszystko w tej nadziei, że chyba do głodu przywiedziony, pozbędzie się pamiątek naszych.
I uściskał syna za głowę go wziąwszy.
Wydżga odszedł ramionami ruszając.
We trzy dni objuczony koń bułany niósł nieprzytomnego Dymitra ku Litwie.
Ojciec stał w progu i za nim poglądał okiem; serce tak mu się ściskało, że płakać nie mógł.
Gdy go już widać nie było, gdy las zakrył podróżnego, przeżegnawszy drogę i cztery świata strony, wszedł do alkierza.
— Ot, i dwoje! — rzekła śmiejąc się pani Salomea. — Starego wygnam łatwo — dodała.
Jakoż i stary się coś krzątał, jak gdyby ku podróży.
Wydżga, który przyszedł grać z nim dla dystrakcji w warcaby, znalazł go zamykającego kufer, wytrząsającego rzeczy swoje.
— A to co? — spytał.
— Nic, wybieram się tylko! — rzekł stary.
— Jakto? gdzie? co?
— Pożegnam was.
— Ty? wy? nie żartujcie, chcielibyście mnie opuścić?
— Muszę — rzekł stary — muszę, pójdę pilnować Hrynicza i sprawy.
— Dokąd?
— Nie wiem, do Łucka, może do Lublina wypadnie.
— Jakto, pójdę? — spytał Wydżga — szlachcic piechotą?
Stary głową trząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — teraz mnie nie marzyć tem, co było, co być mogło. Zmienię imię i rzucić muszę kniaziowstwo w kąt, wziąć torbę, kij i ruszać, pilnować zdala Hrynicza. Jestem sam, wolny, a nim śmierć zaskoczy, dzieciom, drogą dziadów puściznę oddam w całości.
— Śni się wam! śni do stu haków! — zawołał Wydżga.
Ostafi wstrząsnął głową.
— Tak być musi!
— Ale co się wam marzy! W waszym wieku piechotą w świat!
— I bez grosika — dodał kniaź — to też już od dziś nie stary wasz Ostafi, ale brodaty i nieznany włóczęga, co się dobrowolnie zapiera imienia i składa je jak ludzie składają piękną suknię, idąc w drogę, by jej nie zbrukać.
Wydżga się zamyślił, ruszył ramionami.
— Dajcie pokój, bo ja na to nie pozwolę.
— Pozwolicie, musicie pozwolić — powolnie dorzucił stary. — Moje rupiecie, reszta gratów zostaje u was, ja ruszam nie bawiąc.
— Ale na Boga miłego! to wszyscy uciekacie, jak z zapowietrzonego domu!
— Nie, kochany Erazmie, idziemy, bo musiemy.
— A! i stary rusza! — dodała pani Salomea za drzwiami — chwała Bogu, ot i reszta.
— Śmiertelną będę do was miał urazę — rzekł Wydżga.
— Nie, nie, darujcie, ja muszę, ja powinienem pilnować Hrynicza. To los dzieci stanowi, niech choć imię mają, gdy nic więcej.
Spierali się tak cały wieczór, ale żadne perswazje nic nie pomogły.
Rano do niepoznania przebrany kniaź stary, z sakwą na plecach, kijem w ręku, z brodą, którą od kilku tygodni puścił umyślnie rosnąć jak chciała, w długiej sukni ciemnej, stał w ganku.
Pan Wydżga płakał, a pani Salomea wziąwszy się w boki, jak to bywało, kiedy rada sobie była, chodziła po opróżnionej izbie, gdzie tylko kuferki i sprzęciki Hołubów zostały.
Podszedł ku niej stary.
— Przyjmijcie odemnie — rzekł jej — przy pożegnaniu pamiątkę, niczem nie mogę za wdzięczyć serca i gościny waszej.
Pani Salomea skrzywiła się; on mówił dalej;
— Weźmijcie od starego przyjaciela tę drobnostkę na niezabud.
To mówiąc, wyjął pierścień z papieru i podał go pani Salomei, której oczy zabłysnęły chciwością i radością. Pierścień wart był, komu nie potrzeba, kilkaset złotych ówczesnych.
Dar był prawdziwie książęcy.
— Ależ kniaziu — rzekła sromając się niby — to rzecz droga.
— Może, nie wiem. Sprzedać jej nie mogę, bo to sygnet babki, niech wam służy. Była to zacna matrona, co życie całe poświęciła ubogim, kalekom i miłosiernym uczynkom, straciła dla nieb wniosek swój i co miała; jeden ten sygnet pozostał. Weźcie go, proszę, wy co tak pięknie cnotę gościnności pełnicie.
Pani Salomea zapłoniła się, zaczerwieniła, a stary umknął prędko ku gankowi.
Tu jeszcze czekał nań, chcąc wstrzymać, pan Wydżga.
— Nie... pójdę... muszę — odpowiedział kniaź biorąc kij.
— Ale ja tu sam zostanę, tu umrę z tęsknoty — rzekł szlachcic — ja do was przywykłem, jak do rodziny, cóż pocznę?
— Zobaczym się, odwiedzę was.
— Kiedy?
— Nie wiem! Do zobaczyska!
I postąpił z ganku.
— Niech was choć przeprowadzę! I lampeczkę miodu na drogę.
Chętniej niż zwykle pani Salomea przysłała miód stary, a szlachcic do łez rozczulony, na kraj lasu wyprowadził gościa. Tu jeszcze, siadłszy na mogile, gadali długo z serca w serce i popłakali się znowu, i uściskali jeszcze, aż Ostafi gwałtem oderwał się od Wydżgi i poszedł żywo w drogę ku Łuckowi wiodącą.
Pani Salomea czekała na męża w ganku, bo się lękała, aby nazad starego nie sprowadził, a zobaczywszy że sam powraca, zawołała do siebie:
— No! teraz my znowu sobie panowie! pozbyli się ich z domu, chwała Bogu.
W tak dobrym była humorze, że się do męża wdzięczyć poczęła, ale Wydżga odtrącił ją ręką z chmurną twarzą.
— Bóg zapiać za karesy, lepiejbyś waćpani myślała o czem innem, między nami nie prędko do tego przyjdzie; wiem, żeś wypędziła Hołubów, ale bodaj Hołubowie nie wypędzili jejmości.
I odszedł.
— Daj go katu! jaki mi zuch! — zakrzyczała pani Salomea. — Zobaczymy, kto kogo wygoni.




Kilka razy potem był Wydżga w Łucku i pilnie dowiadywał się o kniazia, chodził nawet do Hrynicza, ale ten o nim żadnej nie miał wiadomości. W Dubnie za sprawą też będąc, udał się do klasztoru zobaczyć z Eufrozyną, i ona ojca nie widziała, niepokojąc się o niego.
Lata płynęły tymczasem, a sprawa umyślnie forsownie zwlekana przez Chołupskiego, nareszcie zręcznie została przez Hrynicza wprowadzona, nie bez wielkich o to zabiegów. Prawnik i głową kręcił i pieniędzy nie żałował. Gdy przyszło mówić za Hołubami, pomimo, że sędziowie przez stronę ujęci byli, tak silnie ich potrafił poruszyć, malując los rodziny niegdy świetnej, a później wydziedziczonej ze wszystkiego, odartej nawet z imienia, tak przemawiał do uczuć szlacheckich, że unanimitate ferowano dekret, przyznający Hołubom jedyną własność, ich nazwisko. Chołupski, który podrobionemi sztukował się dokumentami, zmuszony został tytuł kniaziowski porzucić i zwać się Chołupem.
Pretensje jego uznano niedowiedzionemi, wszakże, nie tak srodze go ukarano, jakby uzurpatora innego, mniej możnego. Dekret był napisany z niepospolitą sztuką i zręcznością. Chołupski wściekając się, posłał starając się o tytuł hrabiego Imperji, który wkrótce potem otrzymał.
Ucichło potem na czas jakiś. Hrynicz szukał, jeździł, chodził, dopytywał się za starym kniaziem Ostafim, ale rok minął bez wieści o nim. Jednego wieczora, w ubogiej odzieży, z długą brodą, zjawił się stary do niego. Odebrał papiery, dekret, wypłacił koszta, zwrócił zakładny cyrograf i ścisnął dłoń Hryniewiczowi.
— Jesteś waćpan uczciwy człowiek — rzekł. — Kto nigdy uczciwym być nie przestał, nie tyle ma zasługi, ale kto z krzywej drogi na prostą powrócić potrafił — wielki! Sam Bóg powiedział, jak go cenić mamy.
Chciał odchodzić, gdy Hrynicz zatrzymał go, usiłując się dopytać, gdzieby żył i jak się mu i rodzinie wiodło.
Stary kniaź pokiwał smutnie głową.
— Imię z łaski waszej mamy, to jedyne dobro. Zresztą, życie jak życie. Pielgrzymka po cierniach. Szybko się oddalił.
W tydzień potem między Majdanicą i Hołubszczyzną, leżał na drodze trup starca odarły. Robiono pilne badania o zabójcach, ale nic nie docieczono.
Wydżga płacząc, obwiniał Chołupskich.
Dymitr, wyzwany przez najemnego Niemca na rękę, umarł z rany na pozór mało znaczącej, która dziwnie zajątrzona, życie mu odjęła we dwa dni.
Eufrozynę trawiła choroba niepojęta, powolna, która ostatnią z rodu wtrąciła najpóźniej do grobu.
Prawie współcześnie z jej zgonem, hrabia na Chołupnie Chołubski, począł się znowu zwać kniaziem Hołubem. Hrynicz już przez nikogo nie proszony, na pamięć tylko dawnych obowiązków, podniósł o to protestacją. Ale nim potrafił wyrobić powtórny dekret, zachorował i umarł.
Chołupscy poczęli się tedy zwać Hołubami, bezspornie już i niezaprzeczenie. Było ich naówczas trzech. Stary kniaź, któregośmy widzieli, i dwóch synów jego małoletnich jeszcze.

Na facjacie pałacu nowo-odbudowanego, nowy kniaź pochwalił się starym herbem, na mogile wyobrażającym krzyż dziwnego kształtu!

— Teraz nikt mi już nie przyjdzie go rozbić i zaprzeczać! — rzekł w duchu kładąc się w łoże paradne nazajutrz po przytwierdzeniu gipsowej tarczy.
We śnie słodko marzył o kniaziostwie, o przyszłości.
— Pomarli, wszyscy pomarli! — mówił mu Murdeljo, którego śnił okrwawionym i w czerwoną suknią kata ubranym.
— Chwała Bogu! nieprzyjaciół nie mamy! Umarli!
— Co do jednego! — mówił Murdeljo ocierając nóż o połę.
— Powiedz mi jeszcze, powiedz wyraźnie, kto i jak umarł?
A Murdeljo liczył głosem straszliwym:
— Stary kniaź padł zabity na drodze.
— Jak padł?
— Trzy noże utopiono mu w piersi, trzy pałki rozbiły się o głowę, oczy na wierzch wyskoczyły.
— To dobrze; dalej!
— Dymitr padł zabity także.
— Jak?
— Cięty zatrutą bronią przez zapłaconego zbira. Ręka draśnięta spuchła, zsiniała i zgnilizna jadowita postąpiła od niej aż do piersi, aż skonał.
— To dobrze; dalej!
— Eufrozyna umarła.
— Jak?
— Włoch sprzedał jej stoczek, który paliła w celi, zasłabła na piersi i chudła, kaszlała, chyliła się, aż umarła.
— To dobrze! Dobrześ się sprawił, Murdeljo. I wszyscy?
— I Hrynicz umarł!
— Jak?
— Hrynicz wypił w puharze śmierć.
— Więc wszyscy?
— Co do jednego!
A kniaziowi śniło się dalej, że na purpurą okrytem łożu spał na trupach pobitych, zimnych, twardych. Czuł pod sobą głowę starca, pierś Dymitra i wychudłe ręce Eufrozyny, i sterczące nogi Hrynicza. Spał zwycięzki!
Aż oto, poczynają na głos bijącego północ zegara, powstawać z pod niego umarli. I wstaje najprzód kniaź stary, wyciąga się jak po śnie, spojrzał na trzy rany w piersi, umoczył palce we krwi, idzie we śnie, zimnym się potem oblewa marzący.
Upiór poszedł, nie wraca długo.
Powstaje Dymitr z pod niego, otrząsł się, przetarł oczy, z rozpękłej rany wziął jadu na rękę i poszedł, i nie ma go!
Wzrusza się Eufrozyna i Hrynicz! — kniaź pada z płaszczem pąsowym za ziemię twardą, a płaszcz książęcy zmienił się na całun grobowy, czarny, w łzy białe rzucany.
Eufrozyna tchnęła mu na twarz zatrutym oddechem; Hrynicz spojrzał, znalazł nalewkę z winem przy łóżku i nalał w nią z flaszeczki coś ciemnego, gęstego.
Wszyscy znikli.
Chołupski obudził się w zimnych potach przerażony; kazał wołać Murdelja.
— Hej, mości marszałku! co tam słychać dobrego? Ja źle spałem tej nocy, musiałem nadto pić z wieczora. A i waść coś blady?
— Ja także spałem nie do rzeczy, miałem sny dziwaczne.
Kniaź ukosem spojrzał na niego.
— A co ci się śniło?
— Co? umarli.
— Hę! to podobno zysk znaczy!
— Dziwna-bo noc była!
— Cóż się stało?
— E! nic; ale tarcza herbowa, widać źle przytwierdzona do facjaty, upadła, rozbiła się i...
— To zrobią drugą.
— Ale drugi syn nie wróci — rzekł Murdeljo. — Tarcza herbowa spadła na głowę Eustachego.
— Moje dziecko! moje dziecko!
I wybiegł kniaź przed dom; tu leżało krwawe i blade ciało dziecięcia, a przy niem płakała rwąc włosy z głowy matka.
Z szklistą i suchą źrenicą odszedł kniaź do sali, nie płakał, ale zamyślił się ponuro i nic nie odpowiedział, gdy Murdeljo przyszedł go pytać o pogrzeb.
I znowu błyszczała tarcza herbowa na facjacie, a kniaź siedział na zamku bawiąc się z synkiem i zapomniał o snach, wróżbach i śmierci pierwszego dziecka.
W tydzień, w nocy, niewidzialna ręka strzaskała tarczę znowu.
Kazano pilnować i przytwierdzono inną. Stróże siedzieli zaczajeni, nikogo nie było w podwórzu, a przecie trzeciego czy czwartego dnia, tarcza strzaskała się jeszcze raz i padła.
Kniaź śmiał się, a śmiejąc, zgrzytał zębami. Zamiast gipsowej, zrobiono drewnianą, pomalowano krzyż złotem, a krwawo pole, bo taki był herb Hołubów, żelaznemi haki przytwierdzono ją do muru.
— Licha zjecie, jeśli się i tej co stanie! — rzekł kniaź.
Miesiąc świeciła tarcza na murze, jednego ranka znikła; haki tylko co ją trzymały, zostały w miejscu.
Tymczasem kniaziowska żona chudła, bladła, kaszlała i zachorowała śmiertelnie. Wezwano lekarzy, powiedzieli: struta okropną włoską trucizną, którą z oddechem wciągnęła.
Włosy stanęły na głowie Chołupskiemu. Kniaźna bolała długo, więdła, aż jednego ranka skonała, snem lekkim usnąwszy.
A w nocy widział we śnie kniaź starego Ostafiego, który mu mówił:
— Wyginiecie do ostatniego! tobie ginąć przedostatnim! a Murdeljo zapłaci za Hrynicza!
— Sen mara! — rzekł wstając kniaź — czegoś tak blady, Murdeljo?
— O, i ja zły sen miałem! — odparł dworzanin.
— Zapijem głupie sny.
— Zapijem.
Gdy piją, wpada niańka młodszego syna.
— Panie! — woła. — Kniaziu, Jerzy...
— Co Jerzemu?
— Nieszczęście! Bawił się za domem. Przybiegło nieznajome dziecko z miasteczka: poczęli swawolić razem. Jerzy miał drewnianą szabelkę, a nieznajome chłopię także. I stanęli, udając bój. Tamten uderzył po ręku Jerzego, aż krew trysła.
Kniaź chwycił się za głowę i wybiegł.
Nieśli już syna.
— Gdzie to chłopię?
— Szukać! — napróżno, padło jak w wodę, nie ma. A Jerzy puchnie i dogorywa od maleńkiej rany. Wołaj lekarza.
— Dam ci majątek, uratuj mi syna!
Ten spojrzał na rękę i odparł:
— Bóg jeden mógłby to zrobić, śmierć już jest we krwi, rana zatruta jadem.
I ponieśli Jerzego na cmentarz, a ojciec sam i Murdeljo zostali.
— A co, na nas kolej? — ponuro rzekł kniaź.
Murdeljo zbladł.
— Kniaziu, pokutujmy! — rzekł — pokuta grzech zmaże.
— Ale nie odwróci pomsty. Zapijmy tę sprawę, to przypadki, to dziwne przypadki! Umarli nie wstają z grobów. Zapijmy!
— Zapijmy!
— A potem pojedziemy na sejm, na wsi mi smutno, wszystko straciłem!
Zaprzężono kolasy, zaszły konie i ruszyli z domu; a gdy wychodzili z niego, wszystkie drzwi się pootwierały, ruszyły na zawiasach i zatrzasły na klucze.
Pierwszego dnia stanęli na noc w miasteczku, drugiego we wsi, trzeciego noc ich zaskoczyła wśród lasu. A noc była ciemna, choć oczy wykól, musieli jechać stępo.
Z gąszczy leśnej wyrwały się trzy postacie w bieli.
— A tuś kniaziu Hołubie!
I lecą ku niemu. Murdeljo rzucił się w krzaki i położył na ziemi, widzi tylko, że trzy noże ugodziły w pierś starego pana, a trzy pałki roztrzaskały mu się na głowie. Ludzie pouciekali, zostawując trupa wśród drogi.
Nazajutrz rano, gdy Murdeljo na miejsce to powrócił, jeszcze sterczały w piersi trzy noże, a na nich siedziały kracząc trzy kruki czarne. Oczy z głowy wylazły, wisiały na policzkach.
I próżno szukano zabójców, nie znaleziono żadnego śladu.
Murdeljo przywlokłszy się do pobliskiego miasteczka, u wrót klasztoru z płaczem prosił, aby go przyjęto i wyspowiadano co najrychlej.
Mnich nie dał mu rozgrzeszenia, pocieszał go, do skruchy zachęcał, pokutę zalecił, ale odprawił nieprzejednanego.
W pielgrzymią suknię ubrany, szedł szlachcic do Rzymu bosemi nogi, szedł i dumał. Miał on od matki dany niegdyś medalik N. Panny, który nosił na piersi. Śmierć i potępienie grożące mu, przypomniały talizman macierzyński i począł się modlić i płakać.
— A! długo pokutować potrzeba, aby odwrócić zasłużoną karę! Rzym za blisko! — zawołał w duchu. — Pójdę dalej.
I usnął, a we śnie widział matkę, która mówiła mu:
— Dość ci będzie iść do Rzymu tylko, ale idź ciągle drogą, a o drogę nie pytaj. Gdy ujrzysz wielkie miasto, dowiaduj się tylko, ażali nie Rzym?
Uczynił Murdeljo, szedł a szedł przed się nie pytając drogi. Dziesięć lat trwała podróż, po dziwnych krajach, po niesłychanych miastach, między ludami nieznanemi. Rzym się nie pokazywał. W końcu dziesiątego lata, w wigilją Bożego Narodzenia, ujrzał rzekę i miasto wielkie.
— Co to jest za miasto? — spytał przechodnia.
— Roma! — odpowiedział skłaniając głowę człowiek.
Pielgrzym upadł na kolana, a był już na przedmieściu.
Zapukał do drzwi klasztoru, uczuł się bowiem nagle słabym i upadł na progu bezsilny.
Wyszedł mnich wyspowiadać go, a gdy się kończył obrządek, który tłum ludu zwabił do furty, Murdeljo spuścił głowę na piersi — nie żył.
Na zamku Hołubów, dzisiaj stary las rośnie i wysokie trawy, a gdzie był domek kniazia Ostafiego, stoi kapliczka już stara. Ludzie tamtejsi dziwy do dziś dnia prawią o kniaziach, których nazwisko nawet w księgach dotąd nieznane i niezapisane, porosłe podaniami, jak mchem stary kamień mogilny.

Gródek, 14-16 czerwca 1846.



II.
OBLĘŻENIE CZĘSTOCHOWY.

Dziwna i cudowna w dziejach dawnej Polski karta, która zachowała pamięć oblężenia przez Szwedów, Jasnej-Góry, i obronę jej przeciwko potężnemu wojsku, przez mnichów i niewielką załogę, zwróciła niedawno uwagę nie tylko krajowych, ale cudzoziemskich pisarzy. Jedna Revieu angielska ogłosiła krótki z Gigantomachii księdza Kordeckiego wyciąg, powtórzony w Revue Britannique. O ile wiemy, dotąd po polsku szczegółowego opisu tego wypadku nie mamy, a łacińskie opowiadanie przeora i rzadkie, i co dzień mniej dostępne.
Postanowiliśmy więc najwierniejszy dać wyciąg z Gigantomachii, dodając tylko niektóre szczegóły zkądinąd wiadome, lub w relacji Kobierzyckiego pomieszczone, w małej wszakże liczbie, aby ogólne opowiadanie nosiło charakter, jaki mu dał naczelnik obrony i autor opisu, mężny i pełen głębokiej wiary Kordecki.
Dziś gdy wiara dawna, owa wielka oś, na której obracały się cuda starego życia, wygasać poczyna, gdy głosy dziwne zniżają ją i wyśmiewają, niżej wszystkiego stawiąc, dobrze jest przypomnieć, co mogła i co robiła.
Ksiądz Augustyn Kordecki dowodzi wymownie potęgi, jaką daje wiara w opiekę niebios; a prócz tego, sama powieść jego, nawet odrzuciwszy tę myśl, jest nadzwyczaj zajmująca; mało mamy tak szczegółowych, malowniczych, a pełnych prostoty opowiadań. Jest to dramat, jest to mała epos, w której cudów ani bohaterów nie braknie; a natchniony wiarą poeta, wyśpiewałby opierając się na księdzu Kordeckim, najpiękniejszy poemat. My tu poprostu za niezapomnianym idąc w ślad bohaterem, jego tłómaczymy słowa, mało albo nic nie skracając, nie wiele dodając.
Oprócz księdza Augustyna Kordeckiego, opisywał oblężenie Częstochowy: Stanisław Kobierzycki wojewoda pomorski (Obsidio Clari-Moutis Częstochoviensis Deiparae Imagine a Divo Luca depictae in Regno Poloniae Celeberrimi (sic) ab exercitu Svecorum Duce Burchardo Mollero Generali Legato, Authore Stanislao a Kobierzyck Kobierzycki, Palatino Pomeraniae, Skarczoviensi etc. Praefecto, Dantisci; Sumpt. Georgii Forsteri S. R. M. Bibl. A. 1659. 4). Jego relacja wytwornym i łatwym stylem pisana, po większej części opiera się na pamiętniku księdza Kordeckiego. Szczegółów nowych prawie (wyjąwszy kilku miejsc) nie ma. Sztychy dodane wyobrażają (sculp. Bensheimer) na frontispisie obraz Najświętszej Panny w obłokach i emblemata różne, poniżej Najświętszą Pannę Częstochowską, i ciekawy widok oblężonej góry z tłómaczeniem. Kobierzycki pierwszy zwrócił uwagę na zasługę i wielki umysł przeora, który sam o sobie nie wiele mówi, i chętnie się za zgromadzenie swoje ukrywa. Współcześni, chętniej może czytali Kobierzyckiego niż Kordeckiego, świadkiem to wspomnienie w rękopiśmie (drukow. u Wojcickiego, Bibl. Star. T. V. p. 178), gdzie pióro pana wojewody pomorskiego nazwane pobożnem, a dziwnie wymownem; o Kordeckim zaś głucho coś i nie wyraźnie.
W książce księdza Kordeckiego sztychowany tytuł wyobraża w obłokach Najświętszą Pannę, a obok niej kilku świętych, Łukasza, Pawła i innych; w dole pobitych Szwedów, przywalonych kawałami skał (alluzja do tytułu). Tytuł drukowany taki: Nova Gigantomachia contra Sacram Imaginem Deiparae Virginis a S. Luca depictam, et in Mente-Claro Częstochoviensi apud religiosos Patres Ordinis S. Pauli primi Eremitae in celeberrimo Regni Poloniae coenobio collocatam, per Suecos et alios haereticos exicitata et ad perpetuam beneficiorum Gloriosae Deiparae Virginia recordationem, successurae posteritati, fideliter conscripta, a R. P. Fr. Augustino Kordecki, Praedicti Ordinis protunc Clari-Montis Priore, A. D. MDCLV. Cracoviae, in officina Viduae et haeredum Fran. Caesarii S. R. M. Typ. — Na odwrocie, orzeł ze snopkiem. Dedykacja Janowi Kazimierzowi, kart 3. Ad lectorem i approbata dwie. Obraz Częstochowski kart 207 (omyłką naznaczone 127 w końcu). W środku jedna winieta wyobrażająca zjawisko na niebie, o którem wspomina autor.




Komuż z nas mówić potrzeba, gdzie leży i jak sławna Jasna-Góra Częstochowska? Patronka wszystkich słowiańskich ludów, jak mówi Kordecki, Najświętsza Marja Panna, słynie tu cudami w starym obrazie, dla którego cześć odwieczną, nie tylko otaczający, ale sąsiednie zachowały kraje.
Cuda tego miejsca, świecącego zdala okolicznym krajom, znajdziecie w historji każdej prawie rodziny polskiej; wyobrażenia Matki miłosierdzia zdjęte z obrazu tego, w każdym widzimy domu, w każdym spotykamy kościele. Było to i jest Palladium nasze.
Krótko przypomniemy tu historją miejsca i obrazu. W Małej Polsce, nieopodal granicy szląskiej, w dawnej dyecezji krakowskiej, leży wzgórze, lekko podnoszące się nad okolicę, zwane Jasną-Górą. Na podstawie skał, zatacza się zaokrąglony pagórek, o trzy mile na około widoczny. Góra opoczysta niezbyt twardej skały, składa się z kamienia wapiennego, używanego do budowli i na wapno. Nie nagle i stromo, ale łagodnie i powoli podnosi się ona. Na wschód, pisze Kobierzycki, rozwesela się widok łąkami, polami, wodami i miastem Częstochową; na południe płaszczyzna szersza, gdzie-niegdzie pagórkowata, ku kościółkowi św. Barbary, przy którym był dość obszerny nowicjat księży Paulinów. Od północy i zachodu, wstają wzgórza, jakby z pokłonem przed górą świętą, nad niemi panującą. Na samym jej wierzchołku stoi dość wielki kościół, z klasztorem na stu zakonników, i innemi budowy otaczającemi go.
Sławę swą winno to miejsce cudownemu obrazowi Najświętszej Panny Marji, malowanemu, wedle tradycji, przez św. Łukasza na tablicy cyprysowej, która, jak chce podanie, była stołem przenajświętszej Rodziny w Nazarecie. Obraz ten Helena cesarzowa jeszcze miała przenieść do Konstantynopola, później z Eudoksją przeszedł do Antjochii. Dostał się Karolowi Wielkiemu przez Nicefora razem z relikwjami Akwizgrańskiemi. Od niego, nie bez żalu, przeszedł w darze do Lwa księcia ruskiego, który z nim przeciwko Saracenom wojował. Zostawał długi czas w Bełżu na zamku. Władysław, książę opolski, przeniósł go na nowe miejsce i kościół zbudował w r. 1382. Postrzelony od Tatar, których później opieką N. Panny zwojował Władysław. Z Opola umieszczony w Częstochowie za natchnieniem Bożem; a jako straż osadzeni przy nim księża Paulini eremici, z Węgier tu sprowadzeni. Niezliczony lud pielgrzymów z Rusi, Litwy, Żmudzi, Prus i Kaszubów, Kroatów, Dalmatów, Inflantczyków, Morawów, Szlązaków, Czechów, Sasów, nieustannie nawiedzał to opiekuńcze miejsce.
W początku, nie wielki kościółek, opasywał ciasny mur okolny, kosztem zakonników wzniesiony. Z północnej strony budowle kościelne rozszerzył Władysław Jagiełło; wszakże pomimo murów, nie mogła się Częstochowa obronić najmniej strasznym nawet napadom. W r. 1430 rozboje jacyś i Hussyci, z granic Szląska dla łupu wybiegli, kościół i klasztor spalili, zakonników pozabijali lub rozprószyli, a obraz, przez Lwa księcia ruskiego w złoto i drogie kamienie ozdobiony, odarłszy, z pośmiewiskiem wywieźli o troje staj od góry, gdzie wóz nieruchomy stanął, i dalej pociągnąć się nie dał. Hussyci porzucili ten, jak go zwali, nieużyteczny kawał drzewa. Z wozu go zrzucili, zdeptali, zwalali i na troje rozbili, a jeden dwa-kroć ciął przez twarz obrazu. Te cięcia mieczem niczem nie starte, dotąd pozostały. Swiętokradzca sparaliżowany, oślepły, życie utracił, reszta przelękniona uciekła.
Po tem najściu lepiej się umyślili obwarować zakonnicy, a poczęte prace w tej myśli dopomógł im swoim kosztem ukończyć Władysław IV. „Czy to się lękał najścia od granic Szląska, — powiada Kobierzycki, — czy przewidywał i przeczuwał Szwedów, dość, że wcale mocno obwarowano Jasną-Górę. Wzniesiono wysokie i grube mury okolne, obwarowane ziemią, dla bezpieczeństwa od strzałów działowych. Cztery baszty nawzajem się wspierające broniły kościoła i klasztoru, szerokim opasane przekopem. Jedne wrota warowne, otwierały się na południe. Sąsiednie wzgórza groźne nie są, gdyż im Góra-Jasna panuje, i działami ich swemi dosięga.“ Taki był stan miejsca, które później jeszcze Jan Kazimierz od wschodniej strony forteczką nową umocnił, mało co za mury wychodzącą, a przeznaczoną dla strzeżenia kościoła i obrazu. Zakład tej baszty, sam osobiście z królową, kamień węgielny niosąc, rozpoczął król po powrocie do kraju. Królowa ze dworem swoim, dworscy, senatorowie, fraucymer, taczkowali i nosili ziemię, niektórzy przez dzień cały pracując.
Sam kościół wspanialej i obszerniej odbudowany, współcześnie z fortyfikacjami za Władysława IV. przez Macieja Łubieńskiego arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa. Dawny bowiem pielgrzymów pobożnych pomieścić nie mógł.
W r. 1655, nie ogłosiwszy wprzód wojny, Karol-Gustaw król szwedzki wysłał naczelnego wodza Arfurda Witemberga z częścią wojsk znienacka na Wielką-Polskę. Ten z Pomorza ciągnąc przez kraje elektora brandeburskiego, około ostatnich dni lipca do granie Polski się zbliżył, i stanął przy Noteci u ujścia. Tam spotkało Szweda pospolite ruszenie z województw poznańskiego i kaliskiego, czekając na nieprzyjaciela w gotowości do boju, ale bez dział i zapasów wojennych, a co gorzej, nie pod jedną głowę zgromadzone. Dwóch wojewodów stało na czele dwóch województw. Hetman był w Warszawie na sejmie, a posiłki, działa, amunicje dla województw, szły powolnie. Z Witembergiem szedł na Polskę polak znany, zdrajca, Hieronim Radziejowski, który Szwedów przywiódł. Ten potrafił to sprawić, że Wielko-Polska poddała się Szwedom, a szlachta rozpierzchła. Zajęty bez oporu przez Witemberga Poznań; Radziejowski pośpieszył do Kalisza i umocnił się tam. Ztąd poszedł do Sieradza, do szlachty z wieścią co się działo w Wielkiej-Polsce. Chciał zaraz Radziejowski, ująwszy Sieradzan, iść złupić słynący bogactwami klasztor Częstochowski, ale przed Stefanem Czarnieckim musiał ujść z Kalisza.
Dalsze postępy tej wojny są znane; poddanie się Krakowa, przyjęcie kwarcianych i t. d.
Klęski, jakie na Polskę spadły, — pisze ksiądz Kordecki, — liczne zwiastowały wprzód przepowiednie. W wielu miejscach w zimie biły pioruny, a jeden z nich dotknął kościoła! Wysoka wieża na Jasnej-Górze przypadkowym pożarem zniszczona w r. 1654 dnia 10. lutego. Tegoż roku d. 9. czerwca dziwnie zmieniło się zachodzące słońce, i pokazało się na niem, jakby wyobrażenie krzyża, serca mieczem przebitego, ręki z jabłkiem, czterech plam i miotły.
Jakoż następnego roku miotła na Polskę, bicz Boży, naszedł Karol-Gustaw szwedzki, zajął Wielko-Polskę, zbliżył się ku Małej, wszędzie łupiąc i niszcząc klasztory, kościoły i szlacheckie osady. Myślano zaraz na Częstochowę uderzyć, w nadziei wielkich łupów, któremiby poprzeć można dalszą wyprawę na Kraków, a razem dla osadzenia tu załogi, któraby dozwalała śmielej w głąb kraju się posuwać.
Ale ta pierwsza Szwedów myśl, w Kaliszu powzięta, z powodu niespodzianego nadejścia polskich wojsk, odroczona została. Odwrócili się dla zajęcia wprzód Koła, Łęczycy, Łowicza, Warszawy. Już na Kraków idąc, oddzielono powtóre 3,000 wybornego żołnierza, z zamiarem opanowania Częstochowy, ale znów odłożono; bo Karol-Gustaw zasłyszawszy o przybyciu kwarcianego żołnierza, ku Krakowu się z całą siłą ruszył. Dopiero po zjeździe w Korczynie, do Warszawy ciągnąc, dano rozkaz jenerałowi Millerowi część wojska oderwać, klasztor Częstochowski opanować i załogę w nim szwedzką osadzić.
Puścił się naprzód z oddziału Millera, w Wieluniu stojący Jan hrabia Wejhard z Wrzeszczewicz. Wybrano go ku temu, — jak pisze Kobierzycki, — dla znajomości miejsca i osób, a może sam pośpieszył dla przypodobania się Karolowi. Jan Wejhard był rodem Czech — pisze znający go osobiście Kobierzycki, — uczył się w swoim kraju i dobrze przyjął nauki; mówił po łacinie wytwornie, po niemiecku, włosku i czesku. Obyczajów pozornie pięknych, ale umysłu niespokojnego, pełen dumy, żądzy wyniesienia się i próżności. Wojewoda pomorski, który z nim in certo negotio, jussu Regis miał schadzkę, takim go maluje. Miał on sumy nabyte na Wielickich kopalniach, które za zaręczeniem królewskiem wytrzymywał. Podobno czemś osobiście obrażony, do rzędu nieprzyjaciół kraju przeszedł, nie zaraz wszakże trafił na Szweda. Najprzód bowiem Polaków znienawidziwszy, a nie wiele zyskawszy u Austrjaka, jeździł do Konstantynopola, starając się u Porty wojnę przeciw Polsce podnieść. Byłby się zbisurmanił, gdyby mu za to choć — Bóg zapłać powiedzieli. Ale odszedł z niczem. Różne tego rodzaju niespokojne miotania się na wszystkie strony, skończyły się podróżą do Szwecji. Tam umysł żywy, wymowa łatwa, dworski polor, łatwe przyjaźni zawieranie, zręczność w sprawach, lekkość w wierze, (nie był bowiem bardzo gorliwym katolikiem), a nadewszystko wzgarda i niechęć ku Polsce, nieprzyjaźń dla dworu austrjackiego, zjednały mu łaski, znaczenie i wziętość. Był on jednym z pierwszych co wojska do Polski wiedli.
Ten tedy hrabia z Wrzeszczewicz, który dawniej miał szczególniej nabożeństwo do N. Panny Częstochowskiej, łask obrazu doświadczył i ofiary dla kościoła czynił; pierwszy ruszył się z Wielunia, żywo i z nienacka z wojskiem pod klasztor podstąpił, d. 8. listopada o godzinie dziesiątej przed północą. Zatrwożyli się wielce zakonnicy, gdy z hałasem i wrzawą, biciem w kotły i trąbieniem dla postrachu umyślnie, hrabia podstąpił pod Jasną-Górę. Ale już wrota były zaparte. Natychmiast wyprawiono posłańca do zakonników z oznajmieniem i rozkazem: że cały kraj poddał się już królowi szwedzkiemu, a Wejhard wysłany został dla zajęcia klasztoru; aby więc nie zwlekając, otwarto natychmiast bramy. Jeśliby tego nie uczyniono, groził Wejhard wielkiemi niebezpieczeństwy i klęską jaką poniosą od 4,000 żołnierza, który gotów natychmiast na mury skoczyć, a wszystkie zakonu majętności z dymem puścić.
Zakonnicy mający na czele księdza Augustyna Kordeckiego przeora, człowieka odwagi i wiary wielkiej i umysłu niepospolitego, odmówili stale otwarcia bram. Wejhard odłożywszy do jutra traktowanie, przez noc wstrzymał się od napadu.
Skoro na dzień, wysłali zakonnicy do hrabiego z pomiędzy siebie: OO. Benedykta Jaraczewskiego i Marcellego Tomickiego, którzy imieniem zgromadzenia przedstawili, jak się dziwują i pojąć nie mogą, iżby pan katolicki przeciwko miejscu świętemu, którego niedawno był opiekunem i wspaniałym dobroczyńcą, nieprzyjazne przedsiębierał kroki, aby nocą wśród wrzasku trąb, z wrzawą nalegał o otwarcie sobie bram. Potem prosili imieniem wszystkich, zaklinając go na wiarę św. katolicką, której był wyznawcą, i co miał świętego, aby ich w pokoju zostawił, i dozwolił spełniać obowiązki stanu, dawnej łaskawości dla klasztoru nie zmieniał, i pozostał nadal opiekunem jego.
Ale Wejhard na to wszystko odparł: Nie tajno wam ojcowie, żem zawsze miał cześć dla tego świętego miejsca, was i zakon wasz miłowałem szczególnie, żem was wspomagał, wspierał, i gdym mógł, dobrzem czynił, o czem tu nie miejsce mówić. Bądźcie pewni, że nowe okoliczności wcale mnie dla was nie zmieniły. I teraz przychodzę nie jak wróg, ale jako przyjaciel. Nie lękajcie się wcale, zdajcie mi i poufajcie klasztor. Czas i obrót rzeczy, radzą to: uczyńcie dla spokoju waszego i bezpieczeństwa. Zaręczam wam za całość wszystkiego, za nienaruszenie dóbr waszych, nie tylko nic dla siebie nie wymagam, ale was jeszcze wesprę. Rozważcie dobrze, czy nie lepiej zdać się mnie z klasztorem, aby was później sroższa burza nie napadła. Za mną dąży już jenerał Miller, różnowierca, który jako protestant, sroższy dla was będzie. Jeśli nie uczynicie co radzę, bodajbyście później z bólem serca nie żałowali.
Nie mało poruszyła zakonników pamięć niedawno od Wejharda doznanych dobrodziejstw i obietnice przyszłych pomocy; wszakże wczorajszy nagły napad nocny i obraza świętego miejsca, utrzymały ich w zamiarze bronienia i niepoddania się Częstochowy, gdyż obietnice i przysięgi szwedzkie, znane już były, jako niewzbudzające zaufania i zabezpieczać nie mogące.
Z ostatniej narady wypadło, iż nie ma się czego nieprzyjaciela obawiać. Przez wzgląd wszakże na szlachtę, która w znacznej dość liczbie, schroniła się była od Szwedów do klasztoru, spytano ich o zdanie. Stefan Zamojski, miecznik sieradzki (herbu Poraj, nie Jelita), mąż rozsądku wielkiego i wzniosłego umysłu, ćwiczony w rzemiośle wojskowem, tak, że mało miał sobie równych, odegnał postrach i niepewność ogarniające umysły, mówiąc:
— O was to najwięcej idzie ojcowie, rozważcie siły nieprzyjaciół i swoje ku obronie, a czyńcie jak się wam zda. My tu przybysze, nie wielką dać radę i pomoc możemy. Lecz gdy wasza przewielebność wzywacie do rady co czynić? powiemy: że gdy nie ma konieczności poddania się nieprzyjacielowi, po cóż ulegać jego woli? kupując niepewny pokój u niego. Sami zaś my, tu z dobrej woli naszej, pod opiekę miejsca świętego i skrzydła Matki Boskiej przyszli z żonami i dziećmi żyć z wami, a jeśli Bóg dopuści i taka święta wola Jego, umierać raczej, niż się poddać, a miejsce czci godne wystawić na skalanie. Matka Boża, która nam powierza obronę czci swojej, wspomoże też opieką swoją.
Posłani znowu ciż sami ojcowie do Wejharda z tem, aby wspomniał na dawne swe dla klasztoru i zakonu dobrodziejstwa, a zrzekł się zamiaru zdobywania Częstochowy, lub przynajmniej dał czas dla wezwania rady i rozkazu od prowincjała zakonu, od którego Paulini zależeli. Był naówczas prowincjałem Teofil Bronowski, zasłużony w zakonie mąż, naówczas w Szląsku w klasztorze Głogowskim mieszkający. Wrócili posłowie, napróżno usiłując zmiękczyć twardej woli człowieka. Wejhard oświadczał, iż popali włości Częstochowskiego klasztoru, jeśli nie przyjmą zakonnicy natychmiast warunków podanych.
Warunki spisane i podane były: Aby poddano Jasną-Górę, fortecę i klasztor królowi szwedzkiemu, i uznano go najwyższym protektorem. II. Aby zakonnicy wszyscy na wierność mu poprzysięgli i obowiązali się wszelkie stosunki zerwać z Janem-Kazimierzem. III. Aby uznano naczelnym dowódzcą twierdzy Wejharda i jemu a jego podwładnym poprzysiężono posłuszeństwo. IV. Aby przyjęto załogę szwedzką, w pewnej oznaczonej liczbie żołnierza, której powiększać nie miano, chyba w ostatecznej konieczności. V. Działa, prochy, wszelki przybór wojenny, zdać mają pod rejestr hrabiemu, pod karą śmierci nie tając nic. Ukażą podziemne chody, któremiby twierdzy szkodzić można. VI. Żołnierza wszelkiego, hajduków i innych, natychmiast rozpuszczą, nie utrzymując ani otwarcie, ani skrycie nikogo, bez dozwolenia Wejharda. VII. Wyrzekną się korespondencji z przyjaciółmi i adherentami Jana-Kazimierza, wszelkich związków, stosunków, poprzysięgając, iż coby ich doszło na szkodę króla szwedzkiego, objawi i zapobiegać będą szczerze. VIII. Pewną sumę pieniężną opłacić obowiązują się ojcowie hrabiemu i jenerałowi, i t. d.
Na te punkta, krótko odpowiedzieli zakonnicy: że ludzie zakonni, którzy Bogu ślubowali, wedle widzi-mi się czyjegoś lekko przysięgać nie mogą; że miejsce święte różnowiercom poddać, grzechem-by było, iż wolą uczciwie umrzeć, niżeli żyć bez części. Zatem hrabiemu wolno czynić co mu się podoba, a oni na punkta jego przystać nie mogą.
Rozżarł się pseudo-katolik, i natychmiast podpalić kazał budynek pod kościołem ś. Barbary, a sam ustraszony strzałami, uszedł śpiesznie do Krzepic.
Częstochowa, mówi Kobierzycki, była punktem dla Szweda łakomym i ważnym, już dla sąsiedztwa Szląska, już to, że dla wojsk do Krakowa i z Krakowa ciągnących, stanowiskiem była, już, że jako silna twierdza poparłaby Szwedów, gdyby ją dostać mogli. Do tego dodać należy nadzieję łupów bogatych w srebrze, złocie, klejnotach, naczyniach, owe wota, posągi srebrne i inne drogocenne ozdoby kościelne, które hrabia Wrzeszczewicz widział i znał, a teraz opisywał Szwedom, budząc ich łakomstwo. Przesadzano też bogactwo szlachty, która się tu chroniła. Spieszył więc Miller pod Częstochowę, jak na pewne goniąc.
Czwartego dnia po odejściu Wejharda z wojskami załogi krzepickiej, napadnięto na włości klasztorne, i 400 z górą sztuk bydła zajęto. Następnie, coraz bardziej gniewny, wybiegł Wejhard przeciwko Millerowi, który z województwa sieradzkiego wyprawą na Prusy zajmował się, radząc mu nie zwlekać i oblegać natychmiast klasztor.
Miller kalwinista, chętne uchom dał poradom, zgadzając się na propozycje pseudo-katolika, który mu skarby klasztoru wynosił, i przedstawiał majętność zgromadzonej szlachty, jako nagrody, jako nowe środki do przedsięwzięcia wyprawy na Prusy.
Zakonnicy wysłali byli dwóch ojców do Krakowa do Witemberga, naczelnego wojsk szwedzkich marszałka, pod pozorem wyjednania listu bezpieczeństwa, a w istocie dla dowiedzenia się, jakie były jego względem klasztoru zamiary. Umyślnie ku temu wybrano umiejących po niemiecku. Ci powrócili właśnie z wieścią, że list bezpieczeństwa naczelnikowi kancelarji dać dla klasztoru zaraz kazano, ale ten miał służyć tylko do dalszych rozporządzeń, jakie nastąpić mogły. Te dalsze rozporządzenia napełniły trwogą Kordeckiego, począł się troszczyć i krzątać około obrony.
Złożono radę z ojcami wszystkiemi, każdego z nich pojedyńczo wzywano do rady, wszyscy jednomyślnie, pisze Kordecki, zgodzili się bronić klasztoru, pod zasłoną Najświętszej Panny, której szczególnej opiece powierzone było to miejsce. Zwrócono wszelkie staranie i pracę na zabezpieczenie się od napaści, starając wszystko przygotować zawczasu.
Tu się rozwija genjusz Kordeckiego, który przez pokorę, nigdy przecie opisując oblężenie, swoich nie wykazuje zasług, kryjąc się za zgromadzenie. „Zkąd, pisze Kobierzycki, temu człowiekowi taka w rzeczach wojennych wprawa, jemu, co od młodości w klasztorze zamknięty, nigdy oręża nie zaznał, nigdy szczęku broni nie słyszał. Cud to widoczny i Boże natchnienie, Bóg dla upokorzenia dumy nieprzyjaciół, jednego mnicha przeciwko starym wytrawnym postawił żołnierzom,“ (jak niegdyś nieuków i prostaczków, przeciw mędrcom Rzymu i Grecji).
„Jednemu Kordeckiemu, dodaje tenże, winna swe zachowanie Częstochowa, na czaty ustanawia, on bezsenne noce spędza, żołnierzom ochoty napomnieniem i powiększeniem płacy dodaje, wielkością niebezpieczeństwa spłoszonych zakonników na duchu umacnia, szlachtę zagrzewa i pociesza, w ostatku sam tylko jeden sprzeciwia się otwarciu wrót nieprzyjacielowi, gdy postrach i rozpacz wszystkich, poddać się zgadzały. Tem chętniej to piszę, mówi Kobierzycki dalej, żem to winien pamięci męża pobożnego i wierze zasłużonego, który sam w swym pamiętniku, pełen pokory zakonnej, nie wiele o sobie pisze, do towarzystwa zwykły, swemu zgromadzeniu więcej, niżeli sobie zasługi przyznaje.“
Na pochyłości Jasnej-Góry, były kramiki, długo się ciągnące i przytykające aż do murów twierdzy. W nich sprzedawano różne drobne towary, a zwłaszcza przedmioty dla pobożnych pielgrzymów pamiątką będące, jako to: obrazki Najświętszej Panny, różańce, książki i t. p. Sklepiki te mogły bardzo ułatwić nieprzyjacielowi podejście pod mury. Kordecki zniszczyć je kazał i z ziemią zrównać. Musiano podobnie wywrócić i inne budynki pod górą stojące. Wojsko piesze powiększono, wysłano z prośbą do króla, naówczas ku księstwu Opolskiemu ciągnącemu dla zbierania posiłków. Szlachta przerażona postępem Szweda, potęgą jego i mocą, wylękniona o niebezpieczeństwo swe i domy, powoli coraz gromadniej ku niemu przystawała.
Nieprzyjaciel naglił: trudno było wyglądać posiłków od króla; wysiano list do Stefana Czarnieckiego, kasztelana kijowskiego, którego najprędzej w pomoc mogła się spodziewać Częstochowa, gdyż stał z wojskiem w księstwie siewierskiem. Wszakże i tu zawada: przysiągł bowiem kapitulacją w Krakowie, że do pewnego czasu, nie podniesie oręża przeciw Szwedom. Napisano i do naczelnych nieprzyjacielskiego wojska wodzów, do Wejharda (któremu posłano obraz Najświętszej Panny Częstochowskiej na miedzi malowany), aby jeśli nad zakonnikami litości nie miał, cześć Matki Bożej, ku łagodności go skłoniła, Matki Bożej, od której dawniej doznawszy ratunku, wywdzięczał się darami dla jej kościoła. Pisano także do Sadowskiego, pułkownika wojsk szwedzkich, prosząc go aby się przyczynił dla ocalenia miejsca opiekuńczego, nie tylko Polski ale innych krajów, zaszczyconego ciągłemi pielgrzymkami obcych przybyszów zdaleka: Czechów, Morawów i Szlązaków. Ten, choć sam protestant (luteranin), odczytawszy pismo, odparł ojcom skromnie i łagodnie: Jak możecie się opierajcie, zwlekajcie, nie drażniąc nieprzyjaciela, traktując z nim, umawiając, podając różne do kapitulacji warunki, póki żądanych nie otrzymacie.“ Millerowi zaś Sadowski radził, aby kogo innego na swe miejsce wysłał dla oblężenia Częstochowy. „Jaka ci chwała ze zdobycia klasztoru, który przecież i dawniej nie małym opierał się siłom, a co za wstyd, jeśli ci się oprą zakonnicy?“
Ten Sadowski rodem Czech, w małej Polsce wprzód, mówi Kobierzycki, w dobrach Maksymiljana Miaskowskiego, kasztelana krzywińskiego trzymał dzierżawę, po najściu Szwedów przystał do nich przez nienawiść do Polaków; nikt nadeń nie był gorliwszy w sprawie Karola.
Hrabia Wejhard, ani prośbą, ani podarunkiem, ani poselstwem księży nie ukołysany, z dumą bluźnierczą prawie, odpowiedział na list Stanisława Warszyckiego, kasztelana krakowskiego, który mu odradzał należenie do oblężenia.
„Niech pan kasztelan rusza, jeśli mu się podoba, bronić miejsca świętego przez nabożeństwo, bo wojsko królewskie nadciąga.“
Stanisław Warszycki co mógł to uczynił teraz jak wprzódy dla Jasnej-Góry. Zniżył się aż do prośby względem Wejharda, sądząc, że ją lepiej przyjmie od niego, że da się poruszyć wspomnieniem doświadczonych łask w tem miejscu, wspomnieniem obowiązków dla kraju, którego długo był obywatelem trzymając wielickie kopalnie. Sam zaś wspomógł klasztor zapasami żywności, przyborem wojennym dla odporu Szwedów potrzebnym, i dwunastoma dużemi działami.
Przybyli do Częstochowy z Wielunia, Hijacynt Rudnicki profes, a wkrótce potem Michał Chlebowski, ci oznajmili, że Miller z 9,000 wojska i 19 wielkiemi działami, z wielkim przyborem wojennym, od Wielunia ku Częstochowie ciągnie z posiłkową komendą Wejharda z Wrzeszczewicz, Wacławem Sadowskim, księciem Hesskim i dwoma pułkownikami polskiemi, regimentów przeszłych do Szweda, Sewerynem Kalińskim i Janem Zbrożkiem, tak, że około ośmnastego stanąć może pod Jasną-Górą.
Słabi w wierze, na tę wieść przerażającą poczęli się lękać, nie pojmując aby z tak małemi siłami, jak były klasztorne, ludzie niewprawni w wojskowej sztuce, mogli się oprzeć nieprzyjacielowi ogromnemu liczbą, któremu już się była prawie cała Polska poddała. Ksiądz przeor wieluński dowodził, że klasztor nie jest w stanie oprzeć się nawet pierwszemu impetowi nieprzyjaciół, radząc raczej jakikolwiek układ, niż zdawanie się na losy wojny, aby potem nie pokutowali wszyscy, że pierwszych nie przyjęli warunków.
Ale Kordecki uczyniwszy staranie wszelkie o obronę, zdał się na Boga i opiekę Matki Jego, ufając w cud z głęboką wiarą. Napomniał braci aby z nieulęknionym umysłem bronili się wszyscy, nie wahając się życia położyć dla czci Matki Bożej, wielkiej dobrodziejki narodu polskiego, która swych sług i poddanych w ostatnim razie opuścić nie zechce.
Dnia 18. listopada, wszyscy ojcowie zakonni i niektórzy świeccy, zgromadzili się na zapowiedziane błagalne nabożeństwo, przed ołtarz Najświętszej Orędowniczki. Kordecki napomniał, aby pobożnem sercem słuchali wszyscy mszy świętej przed ołtarzem cudownego obrazu. Po mszy, przenajświętszy Sakrament obniesiono do koła murów i wałów procesjonalnie, ze śpiewami, potem poświęcono publicznie działa, kule działowe, drobniejsze ołowiane i żelazne, naczynia z prochami. i t. p. Rozporządził przeor, każdemu wyznaczając stanowisko i czynność, zachęcając i zagrzewając do odważnego stawania.
W tem, o godzinie prawie drugiej z południa, poczęły się cisnąć tłumy nieprzyjaciół, a gdyby ćmy ich suną się od strony klasztoru, i zajmują wieś Częstochówkę, naczelny wódz przysyła list do zakonników i innych w twierdzy zamkniętych przez wieśniaka ze wsi klasztornej Lgoty.
W liście tym Miller oznajmując przybycie swoje, dla zajęcia w imieniu króla szwedzkiego i osadzenia załogą twierdzy Częstochowskiej, nakazuje, aby natychmiast przysłali zakonnicy z pomiędzy siebie, dla traktowania o liczbę mającej się osadzić załogi i inne warunki. Obiecuje łaski J. K. M. dla klasztoru, zaręcza, że świętości w poszanowaniu i nietknięte zostaną, że obrzędom zawady żadnej stawić nie będzie, a tem mniej obelgi wyrządzać dozwoli, bezpieczeństwo osób i własności zapewnia. „Jeśli zaś, dodaje, wy jedni opierać się będziecie śmieli, gdy cała już Polska zajęta, będę zmuszony nastąpić na was zbrojną ręką, lecz życzę lepiej poddać się, nie myśląc o próżnym oporze.“ (Datt. z obozu, 18. listopada 1655 r. Podpis: Burchard Miller Generał Lejtnant).
Nie wypadało na list ten listem odpowiadać, zwłaszcza gdy już wioska Częstochówka, nie czekając odpowiedzi, zajęta została i folwark najbliższy klasztoru gwałtownie napadnięty, a Jan Konopski tameczny rządca zabity, gdy miejsca ważniejsze oblegający pozajmowali; trzeba było myśleć o rychłej obronie. Nieprzyjaciel rozsypywał się po polach, po wzgórzach, szukając sobie miejsca dla wygodnego obozowiska; z klasztoru więc nim na list odpowiedź dano, strzelono gęsto z dział, dla odpędzenia dalej Szwedów, i tak szkodliwie, że Miller musiał prosić o czasowe zawieszenie broni, wysyłając z tem żądaniem dwóch Polaków regimentarzy: Gołyńskiego z komendy p. Zbrożka, i Aleksandra Paprockiego.
Ci przybywszy, mówili w klasztorze, jak im katolikom ciężko na miejsce święte następować, (liczba Polaków, Wołochów i Mołdawian, dochodziła do 2000), jak dla nich boleśnie to było, Kordecki zgodził się na rozejm, ale z warunkiem aby Miller ustąpił z folwarku. Generał odmówił, rozpoczęto więc znowu dawać z dział ognia. Gołyński i Paprocki, — powiada Kobierzycki, — zaręczyli, że oni i wszyscy Polacy wcale do oblężenia przykładać się nie myślą, i jakkolwiek trzymają ze Szwedem, nie zapomnieli czci winnej miejscu świętemu. Co jednak, dodaje wojewoda pomorski, od zakału ich nie broni, bo dość, że byli i oblegali Jasną-Górę, że nie raz groźby i namowy Millera nosili.
W nocy, ważne dla Szwedów przy folwarku gumna, stodoły, szopy pełne zboża, bo to był rok urodzajny, nie chcąc nieprzyjacielowi w ręce podawać i tem go wspomagać przeciwko sobie, spalono ze śpiącym żołnierzem, rzuciwszy bomby ogniste.
Następnego dnia, wziął się Miller dla rozpatrzenia miejscowości i rozstawienia wojsk swoich. Od południa u kościółka św. Barbary i klasztoru Nowicjatu, postawił księcia Hesskiego i Sadowskiego. Sam, czy to złą początkową wróżbą tknięty, czy lepszego miejsca szukając, z większą liczbą wojsk i dział położył się od wschodo-północy we wsi Częstochówce, zamierzając ztąd szturmować, gdzie sądził mury słabszemi i spodziewając się dachy gontowe zapalić łatwo. Zaledwie rozłożył się, sypnął gradem kul i bomb na mury i klasztor, bez wielkiej przecież szkody. Oblężeni szczęśliwi w celowaniu dział swoich, zadali znaczniejszą klęskę Szwedom, rozbijając jak klinami kolumny ich, kulami różnego kalibru i waląc ściany budowli, do których się byli przyparli.
Kordecki przywodzi tu śmierć żołnierza polaka, który od kuli ze śmigownicy poległ. Chciwiec ten, mówił już o łupach jakie odniosą z częstochowskiego skarbca, a gdy inni towarzysze zakrzyknęli nań jak na świętokradzcę, odparł: Nam, co ze Szwedem trzymamy, wszystko wolno. Gdy to mówił, kula klasztorna uderzyła go w głowę, i upadł trupem.
Tymczasem Miller w Częstochówce oparłszy się o szopy, i w nich wojsko rozłożywszy, wystawiony był na ogień klasztoru, niszczący swoją własność, ale razem nieprzyjaciół schronienie. Kordecki wiedział, że budowle kryte słomą i pełne siana łatwo zapalonemi być mogły, rzucił więc bomby na dachy, które rozgorzały rychło tak, że ludzi nie mało w budowach popaliło się, i broń złożona tam, na samych Szwedów wystrzałami obróciła się. Uciekający z szop padali od kul klasztornych. Miller wysłał znowu starostę bracławskiego Seweryna Kalińskiego, z namowami usilnemi, aby się poddano.
Ten poseł wynosił zręcznie wielką generała umiejętność wojskową, jego dowcip, rozsądek, ludzkość, łaskawość, wystawiał go jako jedynie zajętego zabezpieczeniem Polski od najazdów postronnych, dlaczego i niedaleką granic Szlązka Częstochowę, chciał koniecznie opanować. Dodawał: „poddajcie się, poddajcie, lepiej prędko kończąc zyskać łaskę, niż opierając się, na gniew zasłużyć. Rozjuszony, ogniem i mieczem mścić się będzie. Wszyscy zarówno idą za zdaniem: Parcere subjectis, sed debellare superbos.“
Zakonnicy z wielką trafnością szukając wybiegów, aby przedłużyć traktowanie, odpowiedzieli na wczorajsze i dzisiejsze propozycje, że i Wejhard i Miller bez wiedzy i zezwolenia króla szwedzkiego napadają na Częstochowę. To twierdzenie oparli na liście króla szwedzkiego, danym z Kazimierza pod Krakowem 30. września 1655, upewniającym od wszelkich gwałtownych najazdów i napadów zbrojnych.
Z tem rano posłani dwaj zakonnicy. Ci powiedzieli Millerowi, iż się bardzo dziwią, jak może wbrew edyktowi króla swego, ogłaszającego bezpieczeństwo klasztorów, kościołów, i własności wszelkiej, napadać na nich tak ciężko. Zaczem z nim, jako idącym wbrew woli królewskiej, oświadczyli się, że traktować o przyjęcie i umieszczenie załogi nie mogą i nie będą. Miller srodze się pogniewał, że władzy jego śmiano przeczyć i odparł, że ma upoważnienie wszędzie się z buntownikami rozprawiać i onych karać.
Zakonnicy odpowiedzieli na to łagodnie: że nie w myśli buntu i przez zuchwalstwo mu się opierają i przystępu bronią, ale z konieczności, gdyż muszą zachować wszelką ostrożność w rzeczy tak wielkiej wagi i dowiedzieć się wprzód, jaka jest istotna wola królewska.
Słońce się miało ku zachodowi (20), gdy Kuklinowski polak z regimentu konnego starszy, od generała posłany, przyniósł do klasztoru list króla szwedzkiego po niemiecku pisany, pod pieczęcią, rozkazujący Millerowi zająć i załogą osadzić: Bolesławice, Wieluń, Krzepice i Częstochowę.
Gdy się to dzieje, noc zapadła i z obu stron zaprzestano kroków nieprzyjacielskich. Szwedzi nie korzystając z przerwy, legli na spoczynek.
Nadeszła niedziela i święto ofiarowania Najświętszej Panny. Potrzeba obrony nie tylko nie oderwała od nabożeństwa, ale owszem gorliwości jeszcze ku niemu dodała. Po zwykłych ceremonjach, obniesiono znów Przenajświętszy Sakrament dokoła murów, mówi Kordecki, jak niegdyś Arkę dla postrachu Filistynów. Zajęci modlitwą i uroczystością zakonnicy, nie odpowiedzieli na list Millerowi, aż dopiero około południa, czem się nie mało Szwed zniecierpliwił. O południu wysiano zręczną odpowiedź Kordeckiego następującej treści:
„Naszem powołaniem nie wybierać królów, ale naznaczonym przez Boga, dotrwać w raz poświęconej wierze. Wybranym, zachowujemy niezłomne posłuszeństwo i wierność, nie orężem ku temu zmuszeni, ale obowiązkiem dobrowolnym, przysięgą. Widzieliśmy rozkaz króla szwedzkiego, lecz mając ze wszech miar dostateczną załogę dla miejsca świętego, nowej nie potrzebujemy. Miejsce to zowie się Jasna-Góra, a król w liście swym mówi tylko o Częstochowie; miasto Częstochowa może więc być zajęte, ale nie Jasna-Góra. Rozkaz J. K. M. zdaje się nam niewyraźny i dwuznaczny. Zaczem prosimy pokornie, abyś raczył klasztor i kościół w spokoju zostawić. (D. 21. listopada 1655).
Miller rozłożywszy swe działa, na pięć podzielone bateryj, ze trzech zarazem miejsc, od północy i południa otworzył ogień zajadły odczytawszy ten list, i oświadczył bez przebaczenia zniszczyć wszystko i w gruzy obrócić. Pięć bateryj Szweda stały: pierwsza przeciw samego klasztoru, rzucająca bomby na dachy; druga dalej nieco ku Częstochówce ze czterech dział; trzecia największa, z boku od dwóch pierwszych, ku północy wymierzona, bardzo mocna z koszów plecionych pełnych ziemi i wodą dla zmarznienia polewanych usypana, miała ośm dział obwarowanych szańcem tak twardym, że gdy Szwedzi odeszli, dla zniszczenia go musiano rozgrzewać; czwarta podobna od zachodu groziła; piąta ku południowi, wzniesiona przeciw kościoła, miotała ogniem na dachy, i wiele oblężonym dokuczyła.
Ze trzech miejsc, od południa i północy puszczano bomby, kule, granaty, pociski ze sznurami smolnemi, usiłując zgruchotać mury, i zapalić dachy. Mury przecież prawie nieuszkodzone wytrzymały, choć nieprzyjaciel całą siłą dla ustraszenia szturmował, a w klasztorze huk ów i ognie, najmniejszej nie wzbudziły obawy.
Po dachach stali stróże, którzy gasili pożary zajmujące się od kul ognistych, dusząc płomień chusty mokremi, lub rozrywając co się paliło silniej. Na murach nieustraszeni żołnierze, w gotowości byli przyjmować i zadawać razy. Ale kule Szwedów nie wiele im szkodziły, i jedne nie dolatywały, drugie przenosząc aż za klasztor, swoich tłukły, inne w murze siadały, rozkruszyć go nie podoławszy.
Tymczasem wśród huku dział i łoskotu trzaskających murów, z wysokiej wieżycy przy kościele, dał się słyszeć śpiewany hymn na cześć N. Panny, z towarzyszeniem trąb i różnych narzędzi muzycznych. Odgłos tej pieśni uroczystej zagrzewa serca, a nieprzyjaciel sądząc, że mu się naigrawają śpiewami, rozżera się i wścieka. Ta muzyka niedzielna tak się okazała skuteczną i miłą, tak dodawała ducha wojującym, a dla słabych i kobiet tłumiła huk strzałów i jęk ranionych, że ją odtąd codziennie ponawiano w ciągu oblężenia.
Następne dwa dni, z równą gwałtownością nieprzyjaciel oblegał klasztor, a wśród nocy ciemnych, zaczęli szańce i przekopy sypać Szwedzi, wypełniać fossy bliższe murów klasztornych, podciągać machiny i stawiać baterje, na które chciano wciągać działa dla szkodzenia oblężonym. Noszono ziemię worami, wlekli ogromne armaty, których paszcze otwierały się ku Jasnej-Górze.
Nie dając chwili spoczynku, począł Miller nocą także szturmować, a nie mając innych na wystrzał budowli, jął się do zapalenia kulami klasztornego dachu. Lecz te po większej części od murów odbite, wracały się napowrót, czasem przelatywały Jasną-Górę i dachy, nie uszkodziwszy ich, to więzły w nich i już rozgorzeć miały, gdy poczęty pożar zalewano i duszono z wielką pilnością. Mnóstwo kul, widocznym cudem, wśród suchego drzewa padając, przecież nie zrobiły pożaru. Jedna odbita od komina potoczyła się do kolebki śpiącego dziecięcia, którego ani uszkodziła, ani łóżeczka nawet nadwerężyła.
Żołnierze i szlachta zamknięta w twierdzy, ośmieleni pomyślnym oporem, zważając iż Szwedzi nadto w swą potęgę ufają, aby się mogli obawiać wycieczki i śpią noc całą bez czat i ostrożności, kryjomą furtką wyszli tajemnie pod dowództwem Piotra Czarnieckiego, (męża, któremu wiele winna była Częstochowa), przedsiębiorąc z mała silą, ale wielką odwagą i ufnością w Bogu — wycieczkę nocną. Poczet ten cichaczem wysunąwszy się, obozowiska minął i fosy przeszedł. Jedni z boku zasiedli, drudzy tył garści Szwedów zajęli i uderzyli na nich. Popłoch stał się wielki. Zabity zaraz naczelnik artyllerji i wiele starszyzny, żołnierza natracono kartaczami dużo i rozprószono. Poginęło też nie mało w ucieczce, przez żołnierzy Piotra Czarnieckiego nasieczonych, a z najznaczniejszych inżynier główny de Fossis przyjaciel Wejharda, wielce od niego ceniony i żałowany, i niemałego znaczenia w wojsku gubernator krzepicki, generalny oberster, szwed, Horn. Ten długo na ranę w pierś mu zadaną bolał na zamku w Krzepicach, gnilec mu się wdał w nią, a nie mógł umrzeć aż tego dnia, którego Miller z pod Częstochowy ustąpił, skończył męki i ducha wyzionął.
Wśród nocnego zgiełku tego, nieprzyjaciel przerażony, z bliższych klasztoru stanowisk usunął się i resztę nocy spędził w strachu bez namiotów, nie zamknąwszy oka. Dwa wielkie działa zagwożdżono na miejscu, i znaczny dość łup zabrano. Ze strony oblężonych zginął tylko jeden węgier Janicki, człek śmiały, ale nieostrożny, puścił się od swoich odbiwszy, sam jeden ku obozowi szwedzkiemu, a żołnierze czy za zdrajcę go wziąwszy, czy przypadkiem postrzelili, tak że padł ofiarą nieostrożności. Dwie kule palne, jedna na dach kaplicy N. Panny Marji, druga ku ścianie wymierzona, odbite i bezsilne odpadły.
Miller widząc że nic nie poradzi, posłał do Wittemberga do Krakowa, po działa burzące i więcej piechoty. Sam tymczasem podciągał pod mury, kryte robiąc chodniki i drogi; ale tu mu twarda góry opoka nie dozwalała rychło, jakby był chciał, postępować.
Tymczasem przybył z obozu szwedzkiego do klasztoru szlachcic polski, znakomity wymową, stanem i wiekiem poważny, zdający się prędzej życzliwym niż nieprzychylnym dla zakonników, i wcale nie mogący być podejrzywanym o złą radę. Przyjęty jak zwykle bardzo uprzejmie, i poczęła się poufała rozmowa. Począł przybyły malować stan nieszczęsny kraju i namawiać do poddania. Słowa jego cytuje ksiądz Kordecki. Zręcznie ubolewał nad Janem Kazimierzem, nad jego ucieczką, opanowaniem Polski przez Szwedów, a razem dodał, że dłużej drażnić zwyciężcę i podbudzać go do srogiej zemsty, niebezpiecznem było dla zamkniętych w Częstochowie. Wojsko kwarciane, szlachta, magnaci, miasta, wszystko się poddawało Szwedowi, cały kraj był w jego rękach — jak zakonnikom płynąć jednym przeciwko wody! Zkąd ów upor? Imże to mnichom wojować? Król szwedzki wiary katolickiej nie niszczy, owszem swobodę wyznań zapewnia, nie chce ruiny kościołów i klasztorów, owszem i waszą twierdzę myśli umocnić załogą, wy sami zniszczenia jej chyba chcecie? Zakończył zręczne rady swe ostatnią, iż należałoby poddając się, dać pewną sumę Millerowi okupu, a podobnież opłacić się mistrzowi artylerji, aby miedzi, śpiżu i co było kruszcowego, nie zabrano wedle zwyczaju.
Mowa tego posła, powiada Kobierzycki, nie mało poruszyła umysły, ale że w niej wyrzekał przeciwko Janowi Kazimierzowi, że opowiadał o dobrowolnem całej Polski poddaniu się, co było jawnym fałszem; — oburzyła też wielu. Tchórze jednak, zaczęli myśleć bardzo o poddaniu. Kordecki widząc, jak szkodliwy mógł być wpływ tego znakomitego posła, bo już niektórzy prosić go poczynali o wyjednanie dogodnych warunków, a tylko starsi chmurnem słuchali go czołem; pospieszył wyprawić go bez odpowiedzi z twierdzy. Pomimo rychłego zapobieżenia, Kobierzycki przypisuje bytności tego pana osłabienie na duchu żołnierza i dowódzców artylerji zamkowej. Kordecki nadzieją, że zima sama nieprzyjaciół odpędzi od oblężenia, lub posiłki Jana Kazimierza nadejdą, podtrzymał nieco swoich.
Dzień się już schylał ku wieczorowi, gdy zwłoką odpowiedzi zajątrzony nieprzyjaciel, począł znowu ognia dawać do klasztoru; a ów pan poseł wychodząc, ledwie kuli szwedzkiej uniknął i głowę uniósł całą. Noc Szwedzi spędzili (pomnąc na wczorajszą wycieczkę), pod znakami i w oczekiwaniu napaści.
Jak tylko na dzień, Miller wysłał znów owego pana, aby się dowiedział, czy nie zmiękły umysły oblężonych. Ale nie rychło wpuszczony i nie jak wczoraj już przyjęty, wrócił do Millera z odpowiedzią:
— Mnichy to zuchwalcy i matacze, nic nie rozumieją, nic nie wiedzą co ich czeka! Tymczasem w klasztorze załoga przerażona odmalowaną jej potęgą szwedzką, uknowała spisek pod wodzą jakiegoś tchórza, i zmawiać się poczęła o poddanie tajemnie twierdzy. Słuch o tem doszedł już takich, co do zmowy nie należeli; myślano w początku, że raczej uciec się zmawiają, niż poddać fortecę; doszła wieść o tem księdza Kordeckiego. Ratując się w złym razie odważnie, powiększył najprzód we dwójnasób płacę załogi zniechęconej, aby wymógł na nich przysięgę, że do ostatniej kropli krwi bronić będą monasteru; starszego zaś co tę zdradę uknował, z klasztoru wygnał zupełnie. Odtąd przestrzeżony doświadczeniem przeor, począł pilniejsze mieć oko na najemnego żołnierza, szlachtę i samychże zakonników, których w lepszy wprowadził porządek. Starsi ojcowie zostali obowiązani do chóru nocnego, a młodsi pomimo że użyci byli do obrony, nawet od dziennego uwolnieni nie byli. Policzono piechotę i rozstawiono po wyznaczonych miejscach, a zważywszy potrzebę, do każdego stanowiska dodano jednego ze szlachty z domownikami, (gdyż więcej dla liczby ich wyznaczyć się nie mogło). Po dziesięciu zakonników także wszędzie, a po dwóch artylerzystów do celowania dział, stawać mieli nieodmiennie. Zakonnikom zdane dowództwo nad załogą żołnierza. Odtąd z płatnym żołdakiem razem, dzień i noc szlachta i zakonnicy czuwali.
Od wschodo-północy na marach stali przewodnicząc p. Zygmunt Mosiński i ojciec Hilarjon Sławoszewski; od zachodu p. Mikołaj Krzysztoporski i ojciec Ignacy Mielecki; od wschodo-połuduia p. Piotr Czarniecki i ojciec Adam Stypulski; od zachodo-poludnia p. Jan Skórzewski i ojciec Daniel Rychtalski. Dwaj naczelnicy główni byli: ojciec Marceli Dobrosz i Zacharjasz Małachowski. Dwóch z niezdatnemi do boju, wyznaczono dla gaszenia ognia. Działa i zapasy do nich, wziął pod zarząd ojciec Piotr Lasota, któremu powierzona piecza nad oświecaniem murów, aby nocą nieprzyjaciel się nie podkradł, lub robót jakich nie poczynał przy murach. Na wielkiej wieży zapalano ognie, dając przez to znać, jeśliby jakie wojsko na pomoc ciągnęło, iż zamek się jeszcze nie poddał.
Głównym wodzem, całego działania naczelnikiem, mianowany został Stefan Zamojski miecznik sieradzki, z dodanym mu ojcem Ludwikiem Czarnieckim. Ci zakonników i najemnego żołnierza, ciągle nad nimi czuwając, w duchu utrzymywać i zachęcać mieli.
Chociaż tak przysposobieni ku obronie, oblężeni czuwali, że są w sile wytrzymać Szweda napad, przecież udając że myślą traktować o kapitulacją, a raczej dla wyrozumienia co myśli nieprzyjaciel i zwlekania, w nadziei, że odsiecz jaka nadejdzie; posłali z owym panem dwóch ojców Sebastjana Stawiskiego św. teolog, dok. i ojca Marcellego Dobrosz. Ci, że Millerowi swem przybyciem zdawali się czynić nadzieję poddania, przyjął ich bardzo łaskawie; pan Wejhard zaś, krzywo i kwaśno.
Z rana, poszli ciż sami znowu, niby dla spytania Millera, jakichby od poddających się wymagał warunków? Jenerał rad, że się rzeczy zdały przybliżać ku temu czego życzył, darował zakonnikom sześć pięknych sztuk ryby, i odprawił z warunkami na piśmie. Punkta Millera żądały, aby: 1. Wyrzeczono się Jana Kazimierza, a poddano królowi szwedzkiemu. 2. Zapewniał bezpieczeństwo miejsc i osób, włości i majętności klasztoru Częstochowskiego; wolne odprawianie nabożeństwa i religijnych obrzędów, jak przedtem. 3. Żądał osadzić załogą stu pięciudziesięciu strzelców na zamku. 4. Załoga nowa płacę i racje pobierać miała nie od zakonników, ale z powiatu. Pomieszkanie przy murach sami sobie żołnierze sklecić obowiązani byli, a dla starszyzny wymagano wyznaczenia mieszkania przystojnego w klasztorze. 5. Szlachta i najemny żołnierz, mogli swobodnie wynijść z fortecy za glejtami i wrócić bezpiecznie do domu. 6. Pan miecznik Zamojski, miał dozwolenie dla siebie, dzieci, żony i sług, zostać w klasztorze, lub wyjechać do domu, byleby władzy nad załogą i wszelkich kroków przeciw królowi szwedzkiemu wyrzekł się na przyszłość. 7. Jak tylko podpisaną zostanie kapitulacja, bramy otworzą i wpuszczą pana jenerała z kilką osobami u boku jego będącemi, dla obejrzenia twierdzy. Załoga wynijdzie z klasztoru nieprzetrząsana i niezaczepiana od Szwedów. Kapitulacja ma się zawrzeć nazajutrz rano o godzinie ósmej.
Wysłani zakonnicy, którym najprzód te punkta dano, odpowiedzieli: że sami na rzecz tak ważną nie mogą się ośmielić, ale dany projekt przedstawią na ogólnem zgromadzeniu zakonników, gdzie zbiorą się głosy i zapewnie tyle już ucierpiawszy, wszyscy jednomyślnie zgodzą się na poddanie. Wybrani tedy z rady powszechnemi głosy, dla ostatecznego niby traktowania, ojciec Mathiasz Błeszyński i Zacharjasz Małachowski, nie bez pilnych ostrzeżeń, aby czego w brew myśli zakonników nie przyjęli, przybyli do Millera rano i grzecznie go pozdrowiwszy, oznajmili, że przeciw punktom nic nie mają imieniem zakonu do zarzucenia, krom tylko: iż wyrzec się Jana Kazimierza nie mogą żadnym sposobem, aż nowy wedle prawa, wybrany król przez prymasa, ogłoszony zostanie. „Nie zakonników to rzecz wchodzić w polityczne zajścia i sprawy, ale raczej wiary panującemu dochować, wedle boskich przykazań i kanonów. Jeśli inni odstąpili króla swego, to za przykład zakonnikom, którzy wiary święcie dochować muszą nie służy, choćby krew nawet dla niej wylać przyszło.“ Nareszcie prosili, aby jenerał nie miał im za złe, że jako posłowie, co im polecono, odnoszą.
Miller uznawszy, że ci wysłani nie mają władzy do traktowania o pojedyncze punkta kapitulacji i do uchylenia trudności, zatrzymał ich jako zakładników, domagając się, aby pełną moc kończenia nadano im z klasztoru.
Obrażony Miller przytrzymał Błeszyńskiego i Małachowskiego, nie bez pogróżek i znęcania się; strasząc na nich pomścić się, jeśliby z klasztoru nie przysłano im władzy dostatecznej, lub innych deputowanych do traktowania. Zamojski ofiarował się zrazu iść traktować, ale wymagał aby dano zakładnika za niego, bo się zdrady obawiał. Gdy zaś nikogo równego znaczenia dać nie chciano, usunął się. Tymczasem w twierdzy czyniono coraz usilniejsze przygotowania do obrony, a wysłani wstrzymani zostali i niepowróceni.
Tym biednym tysiączne wyrządzano przykrości: łajano, grożono, znęcano się. Zgromadzenie bolało nad ich uwięzieniem, bo z tego powodu bezpieczniejszy mając ich w ręku Szwed, sypał szańce, gotował bastjony pod działa, stanowiska swoje obwarowywał, straszył wszelkiemi sposoby oblężonych, bluźniąc przeciwko miejscu świętemu i łając zakonników. Oblężeni bojąc się narażać życia braci swojej, nie bronili się nawet; Miller bowiem zapowiedział był, że jeśli jedna rusznica się ozwie, zakładnicy padną niechybnie ofiarą. A żołnierze oblegali mury, wołając co chwila:
— Poddawajcie klasztor, lub mnichów waszych pobijemy!
Nastąpiły i różne inne postrachy. Przez Kuklinowskiego przysłał Miller oznajmienie zakonnikom, że oni szatanem chyba owładnieni trzymać się myślą, gdy Kraków już się poddał. Smutną wieść o kapitulacji Krakowa, o cofnięciu się Stefana Czarnieckiego do Siewierza, o wzięciu Wolfa z siedmset ludźmi piechoty, który ufuy w kapitulacją, zdradą schwytany został; nagle otrzymali zakonnicy. Łatwo pojąć jak to ich przeraziło.
To nikczemne oskoczenie i zabranie Wolfa zdradą, powiada Kobierzycki, nie wstrzymało Szwedów od zadawania zdrady Polakom, choć sami nigdy z dobrą wiarą nie postępowali. W roku 1656 28. lipca, wydany był uniwersał, w którym użalał się Karol, iż Polacy nigdy wiary nie dotrzymują. Tymczasem Szwed dla zdesperowanego utrzymania się w Polsce, najniegodziwszych chwytał się środków. Kobierzycki cytuje ohydny uniwersał z Maryjenburga dnia 8. maja 1656 roku dany, w którym punktem jednym dozwolono kmieciom, swych panów podejrzanych o niesprzyjanie Szwedom zabijać, lub żywcem dostawiać; za co przyrzeczona była nagroda. Był to krok rozpaczy, szczęściem w historji rzadki. Środek ten dowodzący zupełnej słabości i upadku, dający sąd najmniej oświeconej klasie nad wyższą i zwykle nienawidzoną, odwołujący się do namiętności pospólstwa i używający passji jako narzędzia politycznego, tu był zupełnie nawet bezskuteczny, gdyż edykt Karola Gustawa pozostał bez skutku[1].
Nazajutrz Miller, owych siedemset piechoty polskiej z Wolfem wziętych, pod ośmią chorągwiami, ze swymi ludźmi pomięszawszy, oprowadzić kazał dokoła twierdzy, aby tym widokiem do reszty serce oblężonym odebrał.
Stolica kraju poddana, Czarniecki ustąpił przemożony, Wolf w niewoli, wojsko jego zabrane, Jan Kazimierz daleko, — co było zdaje się począć, jeżeli nie poddać woli Bożej i kapitulować? Żadnej nadziei posiłku lub odsieczy; ciągle posły, naleganie nieustanne, groźby coraz straszniejsze ze strony Millera. Pozbawieni ludzkiej pomocy i nadziei, zakonnicy zaufali Bogu i opiece Jego cudownej. Głęboka wiara, niezachwiana niczem, dała im wielkie i niesłychane zwycięztwo.
Tymczasem najmocniej im chodziło o ocalenie zakonników wstrzymanych przez Millera. Posłali od siebie z oświadczeniem, że nie będą dalecy od układów, bo wojny dla wojny, jako mnichy żądać nie mogą, owszem pragną pokoju.
Kordecki listownie prosił o wydanie zakonników, inaczej bowiem do traktowania nie przystąpi, jeśli złamawszy prawa powszechne narodów, Miller posłów zatrzyma. „Gdyby zaś na ich życie (czego nie sądzim), następować miał, zdawali się wszyscy na wolę Bożą, bez której włos nie spadnie z głowy. Niech umrą, jeśli śmiercią swoją okupić mają swobodę, której wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną.“
Ciągłemi listy i poselstwy naglony jenerał, aby całkiem barbarzyńcą się nie okazywał, postanowił jednego z ojców puścić, ufając iż on sile szwedzkiej z bliska się przypatrzywszy, na poddanie łatwiej od kogo innego namówić potrafi. Ale rozkazał mu przyrzec, że powróci; a jeśliby tego nie uczynił, zaklął się, że pozostałego śmiercią ukarze. Przybyły z więzienia zakonnik, naturalnie potęgą szwedzką przerażony, zaczął naglić o poddanie, o zuchwalstwo dziwne obwiniając zakonników, gdy znikąd posiłku mieć się nie spodziewając, uporem swym we wrogu zaciętość podwajają. „Głód sam, mówił, zmusi nas do poddania, staniecie się pośmiewiskiem ludzi. Tak radzę, ale radę moją i życie, oddaję woli i rozkazom zgromadzenia.“
Wysłuchano przybyłego, i odprawiono do Szweda z odpowiedzią: że zgromadzenie gotowe jest traktować, ale Miller sam ku temu drogi tamuje przeciw wszelkiemu prawu, posłów gwałtownie więżąc. Dopóki ci wolnymi nie będą, zakonnicy do żadnych układów przystąpić nie mogą. Jeśli zaś potrzeba, rzekł wracający, my za Boga i braci gotowiśmy złożyć życie na ofiarę, jakeśmy na ołtarzu ślub wiecznego posłuszeństwa złożyli.
Wysłał tedy jenerał drugiego więźnia do klasztoru, z tym co poprzednio warunkiem. Ten toż samo co pierwszy mówił, ale ochotnie życie ofiarował, byleby różnowiercy nie splamili świętego miejsca. Gdy z tąż co i tamten wrócił odpowiedzią do obozu szwedzkiego, obudwom objawiono dekret śmierci, nazajutrz spełnić się mający, i polecono gotować się na zgon. Błeszyński i Małachowski z podziwem nieprzyjaciół przyjęli to niezachwianym umysłem.
— Gotowiśmy i dziś za Boga, kraj i króla umierać, — odpowiedzieli.
Nazajutrz jednak odłożono spełnienie wyroku, a natomiast wezwano ich do stołu pana jenerała. Ale zakonnicy odparli na wezwanie:
— Że niegodni są zasiadać z nim u stołu, skazani na szubienicę.
Gdy się to dzieje, zawieszono kroki wojenne i Szwedom dany rozkaz, dopókiby traktowano, nic przeciw twierdzy nie działać; Szwedzi jednak nie zważając na to, krzątali się około szańców swoich i pod murami, urągając oblężonym, podsuwając pod wały i gotując środki napaści skuteczniejsze.
Załoga częstochowska nie mogąc obelg i pogróżek wytrzymać, przeciwko woli zakonników, bo był rozejm, postanowiła Szweda odpędzić; dano ognia z dział. Nieprzyjaciel (było to w nocy już), poniósł znaczną szkodę w ludziach i koniach, resztę nocy spędzili Szwedzi bezsenni. Jenerał gniewny dowiedziawszy się przecie, że jego właśni żołnierze byli do tego powodem, poskromił ich tylko, a nazajutrz wysłał posłów, wymagając poddania się królowi szwedzkiemu wedle posianych punktów. Odpowiedź była jak wprzódy: że zgromadzenie nie wiedząc, aby wiara dochowana była, do traktowania przystąpić nie może, póki posłowie nie będą wolni. Miller widząc że nie przemoże zakonników, puścił więźniów nareszcie.
Zdawało mu się, że przez to (jak je zwał), dobrodziejstwo, pozyszcze sobie oblężonych; zatem słał posłów za posłami, którzy dowodzili i radzili, aby załogę szwedzką przyjęto, umówiwszy się o warunki. Kobierzycki robi tu uwagę, że Miller do traktowania zawsze używał Polaków, jak używają oswojonych ptaków, dla pociągnienia w sidła swobodnych. (Tanquam domesticis avibus, ad alios avocandos attrahendosque).
Paulini szukając nowej zwłoki, chcieli sami iść do króla szwedzkiego dla układów, (zyskując na czasie); Miller na to się nie zgodził, rzecząc tylko, że sam im podpisaną przez króla i opieczętowaną dostawi ratyfikacją umowy. Po co dłużej zwlekać, nastawał, i tak dłużej już od Krakowa opieracie się, choć z tak mała siłą, a nie możecie się spodziewać posiłków. Denhoff i Wolf, są w ręku króla szwedzkiego, ci tylko mogliby jedni przyjść wam w pomoc; wojska pana kasztelana kijowskiego rozpierzchłe, przerażone, działa pozabierane. „Nareszcie zapowiedział, że jak skoro z Krakowa działa wielkie burzące (po które posłano), nadejdą, nie pozostanie najmniejszej nadziei układów i kapitulacji. Możeż być, aby wszędzie zwycięzki Szwed, tu tylko dał się odeprzeć i ustąpił sromotnie?“
Na to odpowiedzieć miał Zamojski, i poczynał już, gdy Seweryn Kaliński (ksiądz Kordecki go nie wymienia po nazwisku, jak zwykle wszystkich źle postępujących, i na których się żali), towarzysz posłańca szwedzkiego, przerwał mu mowę grubijańsko:
Mości panie Zamojski, to nie polski sejmik, żeby słowy szermować i gębą króla J. M. szwedzkiego bić. My także dbamy o kraj i jego losy, a przecież widząc stan nasz i położenie, zdaliśmy się pod protekcją Karola Gustawa. Porzuć W. Mość złe i zgubne dla świętego miejsca dawać rady, a nie błąkaj swemi namowy łatwowiernych zakonników. Możesz-że Wmość ze swego majątku powrócić szkody, które liczne wojsko zgromadzeniu i szlachcie uczyni? Te szkody na kilka mil do koła twierdzy sięgające, na wasze sumienie spadną. Możesz-że W. Mość własnemi siły nieprzyjaciela odepchnąć; chcesz-że mieć na duszy przelew krwi tylu zakonników, gdy żołnierz się rozzuchwali? Inszej rady szukajcie ojcowie, i radźcie rychło, póki Szwed nie rozje się, a można z nim jeszcze trafić do końca zgodą.
Tymczasem nadszedł list do zgromadzenia od Wittemberga z Krakowa. Rozkazywał wódz naczelny poddać się, i groził, jeśliby tego nie uczyniono. Zaręczał, że Szwedzi żadnej zdrady i podejścia nie knują. (Z Krakowa, 1655 dnia 21. listopada).
Zgromadzenie naglone, napierano zewsząd, umyśliło z odpowiedzią stanowczą zwlekać jeszcze, coraz nowe trudności w kapitulacji i przyjęciu załogi znajdując, dla zyskania czasu. Kordecki odpowiedział, że swoja załoga mu wystarcza, i szwedzkiej nie potrzebuje; że gotowi są poddać się nareszcie królowi szwedzkiemu z klasztorem, wszyscy jak są, ale kalwinów i lutrów, a nawet katolików bluźnierców, przyjąć na miejsce święte nie mogą i nie przyjmą.
Znowu tedy wpadł w ogromny gniew Miller, i zawołał, że dość tego traktowania, że w popiół i zgliszcza obróci wszystko. Natychmiast też przywodzić to do skutku poczęto, gęsty z dział ogień i bomby rzucając na klasztor. Oblężeni odstrzeliwali się pierwszego dnia z mniejszej broni tylko; nazajutrz i z dział już, nie bez szkody Szwedów.
Siódmy grudnia (była to wigilja do Najświętszej Panny, postem jak inne u Polaków obchodzona), jasny oblężonym zaświecił. Ożyli zakonnicy i powzięli nadzieję. Pan Piotr Sładkowski, podstoli rawski, przez Szwedów przejęty, gdy z Prus powracał, przybył do Millera; posłany do klasztoru, mając namawiać do poddania, lecz w istocie ożywił ich nadzieją niejaką. Doniósł bowiem, że szwedzkie wojska klęskę poniosły od królewskich, że część wojsk polskich, co się była poddała Karolowi, wróciła do Jana Kazimierza, gdyż Szwed zawojowawszy Wielką i Małą Polskę, wcale kraju tego obroną i bezpieczeństwem się nie zajmował, dając go na łup kozactwu i Rusi, zdając się iść na zgubę raczej, niż myśleć o ocaleniu nieszczęsnych prowincyj. Wojska szwedzkie rozbojem szlacheckich majętności i domów, łupieztwy, zabójstwy, świętokradztwy, gwałtami wszelkiemi, połamaniem praw, karę Bożą na się ściągały. Kwarciani do Jana Kazimierza powrócić chcieli, byleby się w kraju ukazał, co już obiecywano. Zakonnicy tedy zwlekając, mogli się spodziewać doczekać wojsk i króla.
Ósmego grudnia nazajutrz, w dzień Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny Marji, Hijacynt Brzuchański, mieszczanin częstochowski, przebrawszy się za żołnierza, (bo inaczejby zbliżyć się mu do murów nie dano) na wał wlazł oznajmując, że z Krakowa dla rozbijania murów klasztornych idzie sześć burzących dział, i tysiąc dwieście ciągnie piechoty, a w pomoc Janowi Kazimierzowi spodziewają się wielkiej liczby Tatarów. To szybko wyrzekłszy, zręcznie wrzucił na mury listy z konwentu krakowskiego od ojca Antoniego Paszkowskiego, w których opiewając szwedzkie gwałty i łupieże, namawiał, aby się oblężeni nie poddawali, nic bowiem świętego, nic stałego u Szweda, żadnej w nim nie można mieć wiary.
Co dziwniejsza, jakiś tatarzyn z wojsk szwedzkich, który z kwarcianemi przybyłemi dla nabożeństwa, wszedł do klasztoru, obejrzawszy twierdzę, głośno począł namawiać, aby się księża nie poddawali wiarołomnym Szwedom, a ci będą musieli upokorzeni ustąpić. Te rady ducha jakoś dodały, a choć wiedziano o idących od Wittemberga armatach burzących, przecież wszyscy wzięli się do oporu, i postanowili nie poddawać do końca. Tegoż dnia bluźnierca Szwed, wracający z Rędzin, wioski pana Tomasza Przerębskiego, na podwórzu u św. Barbary, kulą działową dziwnie zabity został.
Dziewiątego i dziesiątego grudnia, przez dwa dni nieprzyjaciel zlekka szturmował, rzucając tylko kule sznurami smolnemi obwijane, dla zapalenia dachów, ale napróżno. Wielkie tymczasem działa, wśród ciemnych nocy, ustawiano i rychtowano; te tak tajemnie podciągnięto przeciw murów, że załoga nie postrzegła się, aż dopiero, gdy ogromnemi głosy o jutrzni wśród śpiewów w chórze, odezwały się. Cały dzień umyślnie zmagając się, jako w świąteczny, nieprzyjaciel ognia dawał, nie dając chwili spokojnej na modlitwę. Niesłychaną moc kul i bomb różnych puszczono od brzasku. Od strony północy i południa upadło trzysta czterdzieści kul; ale zakonnicy prawie o tem nie wiedzieli, zajęci modlitwą w dzień świąteczny (świeccy liczyli), w kościele wedle zwyczaju, trwając ciągle na nabożeństwie. Odśpiewano supplikacje przed Najświętszym Sakramentem, z którym gdy wyszła processja w podwórze, poczęły na nią sypać się ogromne złomy murów, i kule kilkadziesiąt funtowe przelatywać nad głowami; nikt przecie nie uszedł, póki się nabożeństwo nie ukończyło.
Po skończonych modlitwach publicznych, co było ludzi, rozdzielili się w różne stanowiska, stając ku obronie murów. Szkody dnia tego, pomimo wysileń nieprzyjaciela, nie były bardzo znaczące; mury mało co między dwoma bastjonami uszkodzone zostały; kilka koni w stajniach zabito, dwa koła u armat (od północy) zgruchotano, jedno działo nadwerężono; trzech młodzieńców na imię Janów, zabici zostali, później zginął jeszcze czwarty na imię Jan, jakby wszystkim co się Janem zwali, paść od kuli przeznaczonem było. Wszystko to wszakże nie odbierało serca oblężonym, nikt z placu i od zajęcia naznaczonego nie cofnął się, wszyscy pracowali na stanowiskach. Jedni podciągali działa, drudzy celowali je, inni kamień, ziemię, drzewo, belki na zapchanie wyłomów znosili, chętnie i żywo. Wyrostki, kobiety stali u dział, nabijali je, nie zważając na grad sypiących się kul w około.
Około południa, nieprzyjaciel zwolnił nieco ogień, wystąpił dobosz z zapytaniem, ażali nie zmiękczeni trwają zakonnicy, lub czy się poddać nie myślą? Odpowiedzieli, że chcą się namyśleć do jutra. Miller tą odpowiedzią rozjątrzony, znów ognia ze wszystkich dział zajadle rozpocząć kazał, i burzyć mury. Huk straszliwy, wrzaski, dymy, otoczyły górę znowu: chciano koniecznie przebić wyłom i rzucić się na mury do szturmu. Trochę jednak wstrzymał się w zapędzie Miller, bo mu pięciu artyllerzystów proch oślepił, a starszy nad niemi od kuli poległ.
Ze wschodniej strony (w klasztorze), był przewódzcą u dział Niemiec podejrzanej wiary. Ten nie bardzo pilnie, a może nie zbyt chętnie spełniał swój obowiązek, ale dostawszy w nogę kontuzji od kawałka roztrzaskanej kuli, odtąd tak się jął serdecznie, z zawziętości, czy z gorliwości pomnożonej, iż działo szwedzkie wywrócił, zabił artyllerzystę i prochy ich w powietrze wysadził.
W niedzielę rano spoczął nieprzyjaciel, gdyż w chacie wieśniaczej nabożeństwo po swojemu odprawiał; ale spoczynek i modlitwa nie długo trwały. Zaczęto strzelać znowu. Zdrajcy jacyś donieśli Szwedom, że zachodnia strona twierdzy była najsłabszą, i ku niej obrócili się Szwedzi. Ale się zawiedli, bo nocą z p. Piotrem Czarnieckim bracia się tu umocnili i co mogli poprawili tak, że kule nic tu nie zrobiły, a nieprzyjaciel począł powoli tracić nadzieję wzięcia twierdzy, jeśli się ona dobrowolnie nie podda.
Tymczasem nadchodząca zima doskwierała źle odzianemu żołnierzowi. Po nocach musieli sobie Szwedzi rozpalać wielkie ogniska dla ogrzania się, z czego korzystali oblężeni, biorąc ich za cel strzałów. Szwedzi musieli się wyrzec ognisk i pogasić je.
Nazajutrz uspokoił się Miller znużony, zebrał swoich coby czynić należało, nie chcąc wstydu tylko odnieść z daremnego pokuszenia. Sadowski życzył inną część wojsk przysłać dla oblegania Częstochowy, a Millerowi ustąpić. Tymczasem oblężeni spoczywają, gotując się do odpychania szturmu, zbierając kute drągi, żelaza zębate, kamienie, belki, i t. p. Sposobią ziemię i cegłę dla zasypania wyłomów, a to tem pilniej i czynniej, że już nikt nie myślał o przyjęciu szwedzkiej załogi. Gorliwość oblężonych była nadzwyczajna.
Tegoż dnia zamgliło się i zamroczyło tak, że Szwed wypadkowie, ze szmigownicy kulą nabitej, wystrzelił na własny post swój ku namiotowi dowódzcy. Millera wnuk od siostry, od tego strzału ugodzony w brzuch, zabity został. Jenerał sprawił mu wspaniały pogrzeb, ale i to go od dalszych kroków nie powstrzymało. Owszem, żywą boleścią straty przejęty, kazał sypać nowe szańce spędzonym zewsząd wieśniakom, pod mury gromadzie, usypy i fossy zasypywać. Gdy się to dzieje, oblężeni czekają aby pod mury więcej się ludu zebrało i gotowi kamień, brony, belki, trzymają. Z południa wymierzono na nich działa i sypnęły się kule tak, że robota przerwana została. Było to już w nocy, ale śnieg dozwalał działa celować.
Gdy dzień się zrobił, przytoczyli Szwedzi machinę do murów, ukazała się oblężonym, ale ją działem rozbito natychmiast.
Mgły się poczęły, dotąd nieprzyjacielowi szkodliwsze niż oblężonym; korzystając z niej, Szwed się posuwał śmielej na razy, ale bezskutecznie. Następnych dni i nocy roztoczyły się mgły osobliwsze, złego zapewne ducha dzieło, (mówi Kordecki), gdyż były tak gęste, że oko w nich nic widzieć nie mogło, a ogromne machiny (żółwie), przyciągnione od północy pod mury, nie mogły być dojrzane, dopóki modlitwami i egzorcyzmami zakonników nie rozjaśniło się niebo.
Z tego powodu jednemu z zakonników poleconem zostało, aby przeciwko mgle owej dziwnej, modlitwą bronił i exorcyzmem ją rozbijał: błogosławiąc broni oblężonych; co gdy uczynił, mgły się rozeszły, rozjaśniło niebo i skutecznie znowu odstrzeliwać się poczęto.
W obozie szwedzkim weszło w przysłowie, że Częstochowscy mnichy, wielcy czarownicy. Szwedzi przypisywali czarom potężnym, zabicie jednego ze swoich, który jak sam powiadał, miał siedmiu szatanów przy sobie, i ze trzydziestu potyczek wyszedł cały, włosa nie straciwszy. Ginęła wielka liczba starszyzny szwedzkiej od kul oblężonych, nie żeby jak chciano ci szatanowi duszę zapisali, ale że Bóg ręką swą karał ich za grzechy.
Stratą kilku starszyzny osłabiony Szwed, od zachodu ku wschodniej obrócił się stronie. Ale tu z mnóstwa strzałów, jedna tylko kula, jednego Jana dosięgła. Miller zaś stracił jednego ze znaczniejszych dowódzców, zabitego w namiocie własnym, tak, że waląc się upadł na niego.
W klasztorze, zwłaszcza szlachta, widać poczęła się lękać szturmu i zdobycia, bo dwaj jacyś z familjami, prosili Millera, aby uchodząc z twierdzy, pod jego opieką pozostać mogli. Jeden z nich miał z sobą dwie siostry zakonnice, drugi żonę i synka.
Bardzo trafnie i przezornie postąpił sobie Kordecki, iż szlachcie tej wynijść nie dozwolił, obawiając się, aby przez to postrach i rozgłos o bliskiem poddaniu się nie rozszerzył. Miller, który wprzód jeszcze mówił szlachcie, iż zakonnicy ich nie puszczą, teraz dodał:
— A co? nie mówiłżem, iż te mnichy na to się nie zgodzą?
Tych dni ciągle nacierano mocno i naglono o kapitulacją, kilku zabitych postrach szlachty i załogi zwiększył, przybory do szturmu grozić się zdawały. Trwoga była powszechna, jeden Kordecki nie upadł na duchu. Zakonnicy jego nawet obawiać się poczęli, znużeni nieustanną pracą, do której nie byli zwykli, niepokojeni wieściami o zwycięztwach Szwedów po kraju.
— Taka widać, wola jest Boża, — mówili zakonnicy, — my jedni pozostaliśmy, nie złamiemy losu. Po co się opierać, gdy wiarę, obrzędy i majętności nam zapewniają?
Na zgromadzeniu zakonników, odzywały się tu i owdzie takie głosy, wprzódy widać umówione; a straszniejszem od nich było, głuche milczenie na zapytania Kordeckiego, spuszczone głowy, znużone wejrzenia. Wymownie, z zapałem powstał bohaterski przeor na słabych, wlał ducha i odtrącił myśl poddania różnowiercom miejsca świętego. On jeden zachował przytomność, odwagę i nadzieję czerpaną w wierze, więcej Bogu, niż ludziom ufając; wyrazy jego miały jeszcze na umysły wpływ wielki i przeważny.
Znaleziono na wałach, na śniegu list przypadkowie zgubiony, przez niejakiego May sandomierzanina, do którego brat pisał, oznajmując o Tatarach idących w pomoc Janowi Kazimierzowi. To dodało otuchy oblężonym.
Spróbowawszy od północy, zwrócił się znów nieprzyjaciel ku południowi, nie tak dla wypróbowania grubości murów, o których już dość wiedział, jak raczej dla łatwiejszego rzucania bomb na dach klasztorny i kościelny, i mury gęstemi osłabione oknami.
Pracowano usilnie nad wywróceniem ścian kościelnych, rzucano gęsty ogień na dachy od rana do południa, ciągle to trwało, aż nareszcie znużeni Szwedzi trochę spoczęli, nic nie uczyniwszy, krom że wrota ogromną bombą nadłamano i belkę zwodzonego mostu wyższą, ze czterema bombardami od muru wiszącemi uszkodzono. Co gorzej, kula jedna żelazna wpadłszy przez okno do kościoła, napełniła go kurzawą i gruzem, szczętami tynków i bryzgami cegły, tak, że zakonnicy będący wówczas na nabożeństwie, sądząc iż kościół się wali, pouciekali.
Kilku szlachty znowu zbyt przezornych i nad miarę bojaźliwych, którym dokuczyło oblężenie i praca, a strach już głośno do nich przemawiał; przyszli przy ojcu Janie Stradomskim kaznodziei, do przeora Kordeckiego z zapytaniem:
— Co wasza przewielebność myślisz, i na co czekasz zwlekając, gdy niema najmniejszej nadziei posiłku; nieprzyjaciel całym krajem włada, upor nadaremny. Dziśby jeszcze można wymódz może warunki, na które nieprzyjaciel jutro przystać nie zechce?
Przeor Kordecki odparł zimno:
— Nie na wszystko czego żądamy Szwed zezwala; nie chcemy bowiem dozwolić na to, aby różnowiercy skalali miejsce święte. Wy miłościwi panowie, złamani pracą i niepowodzeniem, prowadzicie do układów, chcąc przykrego wojowania poprzestać, ale czy poddanie się klęską także nie będzie, nie, myślicie? Król Jan Kazimierz nie zapomni o swojem królestwie, nie osieroci go tak, poddanych obowiązkiem dopomagać. Nie naglijcie o poddanie, abyśmy którzy dziś walczym za Boga, kraj i króla przeciw różnowiercom, potem za niegodnych świętego miejsca uznani nie byli, i z niego jak słuszna, wygnani! Gorszą dla nas klęską poddanie niż wojna, w której z pomocą Bożą, spodziewamy się jeszcze zwyciężyć.
Nazajutrz od śmigownic poległo trochę Szweda, nastąpił rozejm, a raczej chwilowe z obu stron wstrzymanie kroków nieprzyjacielskich.
Przed kilku dniami przyszedł był za pozwoleniem Millera do twierdzy, Aleksander Jaroszewski z Lubidzy, pod pretekstem wyprowadzenia żony, która się tu znajdowała, a w istocie oznajmując, że kwarciani srebro klasztorne zatopione w stawie łowiąc rybę znaleźli, bo wody spadły były znacznie. Srebro to chcieli oni odwieść, gdzieby im wskazano. Pan Jaroszewski nie mogąc tego otwarcie powiedzieć, bo miał towarzysza dodanego, rzucił zręcznie kartkę, nie mogąc na nią odebrać odpowiedzi. Tymczasem już się o srebrze dowiedział jenerał, kazał je sobie oddać kwarcianym i ztąd bierze nowy pochop nakłaniania do poddania się zakonników; udając łagodność, pod którą ukrywał się jad, wysłał szlachcica znakomitego człowieka, z propozycją, iżby się zakonnicy poddali, a on im srebro odda.
Śliczne były obietnice Szweda: że nie chce niszczyć i wywracać miejsca świętego, że własności nie ruszy, że srebro nawet powróci, że na dowódzcę twierdzy wyznaczy księcia Hesskiego katolika i łagodnego człowieka, i t. p. Przeor imieniem zgromadzenia odpowiedział:
— Iż pragną pozostać wierni królowi i swoje bezpieczeństwo sami upewnić. Oni tu na Jasnej-Górze panami są i pozostaną. Gdyby obca była załoga, liczni pobożni pielgrzymi niepokojeni, niedopuszczani by być mogli. A jeśliby do kapitulacji przychodziło, prosiliby o dowódzcę polaka-katolika, jakiego sami wskażą. Co się tyczy sreber, — odparł, — więcej cześć Bożą i miejsca świętego całość, niż najwyższe cenim skarby. Powrotu zaś sreber i po uczciwości i wierze Polaków kwarcianych, co je znaleźli, spodziewamy się.
Tak się stało jak przewidywał przeor, bo po ustąpieniu Szweda od oblężenia, ksiądz Albert Rychalski oficjał radomski, proboszcz breźnicki, oddał je do Częstochowy. Część tylko niewielką zasekwestrował jenerał. Żołnierze reszty, wedle żądania, oddać mu nie chcieli i nie oddali. Seweryn z Kali Kaliński, przy liście 29. grudnia 1655 r. srebra te złożył w ręce księdza Rychalskiego. Podobneż listy protestujące, że własności klasztoru tknąć nie chcą, napisali oddając ci co je znaleźli: Mikołaj z Karmina Karmiński i Jan Trupski. Piękny ten czyn kwarcianych wart pamięci. Imieniem Krzeczowskiego dowódzcy jazdy i Adama Komorowskiego, podpisał protestację przy oddawaniu sreber, niejaki Monkowski.
Gdy Miller przekonał się, że klasztor stał na twardej opoce, a podkopać się podeń nie było mu podobna, sprowadził z Olkusza kamieniarzy, aby dzień i noc skały łamali. Ci powolnie bardzo i jak węże czołgając się, bardzo niewiele za dzień postępując, a skrycie dla strzałów pracując, od strony wschodniej łupać skałę poczęli. W klasztorze ztąd popłoch i wieści, że miny pod mury i klasztor podłożone zostały. Z tego pochop brali przekupieni w twierdzy szlachta, partyzanci Szweda, namawiać do poddania się i straszyć, iż za dwa dni, gdy się nie podda klasztor, minami wysadzony będzie. Większość uwierzyła tej bajce, i wielkim przejęta została strachem. Zakonnicy starsi z przeorem wcale nie zlęknieni, łagodzili, dodawali serca i pracowali nieznużenie, aby marną bojaźń rozprószyć.
Oblężeni tymczasem drugą przedsięwzięli wycieczkę. Nieprzyjaciel pierwszą ostrzeżony, w nocy się już pilnował, uczyniono więc ją z rana. Naznaczony termin na dzień następny, 20. grudnia.
Dopiero o godzinie pierwszej z południa, skrytemi drzwiami w głęboką fosę wszedłszy, z niej od murów na obóz nieprzyjacielski pod wodzą Stefana Zamojskiego miecznika sieradzkiego, wypadli. Najprzód pobili kamieniarzy na drodze kuciem miny zajętych, dalej zagwoździli dział dwa. Potem z krzykiem puścili się za Szwedem aż ku drodze, od miasteczka do wsi wiodącej, bijąc i siekąc co napadli.
Około stu jazdy ruszyli przeciw wycieczce, ale działami z murów odparci, odstąpić musieli. Strzelano do nich póty, aż uszli w pole pod miasteczko. Nasi z łupem, jednego tylko straciwszy, powrócili szczęśliwie.
Spoczął potem dni kilka nieprzyjaciel i nie sypał szańców; pobitych, mianowicie znaczniejszych, wywieziono pogrzebać do Krzepic. Może też i dla postrachu jaki ogarniał powoli Szwedów, wstrzymano szturm; zaczęto inaczej się z obozowiskiem rozkładać. Wieść chodziła, że gdy niedawno jenerał siedział u stołu ze swemi, ku wieczorowi kula armatnia na jego namiot wymierzona, padłszy z rogu, rozprószyła zebranych, wywróciła stół zastawiony, i tak ich wylękła, że Miller swój namiot zaraz w inne miejsce przeniósł.
Trzeciego dnia potem, ukazały się z daleka idące z Krakowa wozy z prochami i bronią różną. Chciano ku nim strzelać lub odciąć je, ale nadchodząca noc nie dozwoliła.
W klasztorze nowe strachy powiększone przez szlachtę znużoną oblężeniem i namawiającą nieustannie zakonników do poddania. Zgromadzenie skutkiem tych ciągłych nalegań rozerwane było, podzielone w zdaniach i niepewne, co mu czynić należało. Potęga nieprzyjaciela, brak wszelkiej pomocy, bojaźń wściekłości Szwedów, ich upór w dobywaniu, postrach o święte miejsce i obrzędy, nakłaniały do kapitulacji. Mówili już sami niektórzy ze zgromadzenia.
— Nie przystoi zakonnikowi, duchownemu, co się świata wyrzekł, przelewać krew i walczyć. Cóż gdy dla braku żywności przyjdzie się poddać? Nie lepiejże wcześnie wyjednać warunki lepsze? — Starsi tylko i przeor inaczej myśleli, a za nimi dała się pociągnąć i reszta.
Ich słowa, zawsze jedno wtórzyły: nie łammy poprzysiężonej królowi wiary, ufajmy w Bogu i opiece Najświętszej Jego Matki, Opiekunki tego miejsca.
Postrach wzmagający się pomimo starania przeora, powiększył jeszcze Hyacynt Brzuchański, mieszczanin częstochowski, który znów przebrany za kwarcianego, podjechał pod mury, worek z kilką rybami i list na wał rzuciwszy oznajmujący, że tej nocy mocniej nalegać będą na twierdzę i straszne czynią przygotowania Szwedzi. Donosił, że widział drabiny, machiny do murów, belki zębate, granaty i kule przysposobione.
Biedny Brzuchański którego wyszpiegowano, gdy tę rybę podrzucał, złapany został, związany i srodze męczony. Zdradził go worek porzucony na śniegu kolorem swoim; odchodzącego złapali Szwedzi i przywiedli do jenerała. Wzięto go na męki, a potem na śmierć skazano. Lecz gdy już dekretowany oczekuje śmierci, Bogu się tylko i N. Pannie polecając, która obrońcy swemu ukazała się w postaci, w jakiej jest na częstochowskim obrazie, oswobodzony został przez sędziów za okupem.
Nowy szturm poprzedził list jenerała, który pisał, że widząc niczem nieprzepartych mnichów, sprowadzonemi z Krakowa działami i machinami, zniszczy twierdzę i klasztor. Radził, jako chrześcjanin rychłe poddanie się, jeśli zginąć ze szczętem nie chcą. Zaręczał wreszcie za całość miejsc, i osób, byleby się poddali, (D. 24. grudnia 1655.)
List Brzuchańskiego choć oznajmywał o szturmie i wszystkich napełnił strachem, z drugiej strony donosił, że Jan Kazimierz ze Szlązka przeciwko Tatarom na pomoc mu idącym, ciągnie, i już w Żywcu się znajduje. Była więc niejaka nadzieja odsieczy i zgromadzenie odpowiedziało listem.
W piśmie swojem przyznawali się zakonnicy do zmyślonych zwłok w targach o poddanie, dla zyskania czasu. Obiecywali nareszcie serjo do kapitulacji przystąpić, ale prosili Millera, aby wprzód dał im swobodnie i spokojnie uroczystość Narodzenia Pańskiego obchodzić, i dozwolił zawieszenia broni. Zaczem, kończyli, gdy od starszych do których posłaliśmy otrzymamy wiadomość, wszystko się ukończy.
Była to nowa forma dawnej myśli uzyskania czasu. Dołączono razem prośbę pokorną do hrabiego Wrzeszczewicza.
Ale nikogo już znaleźć nie można było, coby się podjął odnieść list, tak się obawiano jenerała, który mógł zatrzymać i uwięzić. Aż starucha baba, żebraczka Konstancja, mieszkająca w budzie przy wałach, która za małą nagrodę podpalała domy przeszkadzające zakonnikom, kule nieprzyjacielskie i muru obłamy w fosę padające zbierała, drzewo na wałach leżące znosiła, wcale się o latające kule nie troszcząc; sprzedawała jaką gdzie chwyciła żywność oblężonym i pomagała w czem mogła, nadarzyła się. Ta za kawałek chleba poszła nocą do obozu i ze śmiechem przyjęta od starszego nad strażą, stawiona przed jenerała, list mu oddała, na który wręczono jej odpowiedź.
Pismo od hrabiego Wejharda było bardzo grzeczne, zwał w niem zakonników: amici honorandi, mówił: że wcale źle im nie życzył i owszem, że się wstawiał za niemi do jenerała, który tylekroć zawiedziony, już ufności nie miał. Wymógł przecie, choć nie chciał wstrzymywać ogromnego jutrzejszego szturmu, że dozwala na rozejm nazajutrz (dzień Bożego narodzenia), dla nabożeństwa, z tem, aby jeszcze tegoż wieczora dali zakładników, iż pozajutrzu bez odwłoki zdadzą klasztor. Jeśliby tego nie uczynili, Miller grozi obróceniem w popiół i zniszczeniem zupełnem. Zaklinał się wreszcie na Boga i matkę Jego, że nie próżną groźbę rzuca, ale szczerą mówi prawdę, że dalszemu nieszczęściu zapobiedz już nie potrafi.
Na list Wejharda i Millera nic nie odpowiedziano, ale zakonnicy noc całą spędzili bezsennie. A była to noc wigilii Bożego Narodzenia, na czatach po murach schodząca w dodawaniu odwagi załodze, udział po posterunkach ważniejszych mającej. Reszta modliła się w kościele i oczekiwała mszy pasterskiej.
Ruch niezwykły w obozie, ognie gęste, oznajmywały coś grożącego tej nocy, ale Bóg wstrzymał Szwedów od kroków. Dziwnym sposobem nie zaczepił nieprzyjaciel oblężonych, aż po zupełnem ukończeniu nabożeństwa.
O samem południu, zaryczały działa od północy, i żelazne bomby na mury klasztoru tak gęsto padać zaczęły, że w wielu miejscach podziurawiły ściany, gruzem, pyłem, kurzawą, dymem napełniając korytarze i budowy. Ogniste kule z zażegniętemi smolnemi sznury, jak węże płomienne leciały na dachy; granaty w niezwykłej liczbie roztrzaskiwały się po podwórcach, po dziedzińcach, nie tyle szkody, ile strachu i swędu czyniąc. Tych to kul żelaznych i prochem ładownych, — powiada Kordecki, — rzuconych w miejsca, gdzie najwięcej było ludzi, pękających i obłamkami kaleczących, najbardziej się obawiano. Jedna taka bomba przed kuchnią znaleziona nie pęknięta; druga tocząc się przez podwórze, pokruszyła potem szyby w oknach i drzwi połupała. Ku wieczorowi jedno działo najwięcej szkodzące oblężonym, rozsadzone zostało, i tak skończył się ten nowy epizod.
Powszechna wieść chodziła, i świadkowie na to liczni stawali, że kule działowe nieprzyjacielskie odskakiwały od murów, a na nich samych się zwracały. Wielu było niedowiarków co temu przeczyli, ale tegoż dnia Narodzenia Pańskiego, Piotr Okrasa, jadący z Dzbowa do obozu, upewniał, że widział jak kula odbita od murów, zwróciła się na owe szkodliwe działo; rozsadziła je i artylerzystę zabiła. Kula ta była takiej wielkości, iż z klasztoru puszczona być nie mogła. Od rozsadzenia tego działa, które tak straszliwie pękło, że na kilkoro staj drzewa szczęty rozrzuciło, ucichły armaty i więcej się słyszeć nie dały. Jakaś moc wyższa wstrzymała Szwedów, choć dostatek prochów i dział mieli.
Wieczorem pisał Miller do oblężonych. „Listy wasze zwyczajnie dym czczy nam przynoszą, dymu i płomienia godne; próżne w nich tylko słowa, ze słów zwłoki, a w zwłokach upor; z którym królowi tak potężnemu, tak łaskawemu i dobremu, poddanie się zwlekacie, a tem samem J. Król. Mości oświadczoną wam łaskę w niechęć, załogę opiekuńczą we wroga i zemstę surową obracacie i t. d.“
Cały list w ten sposób. Dawał nareszcie im do wyboru, albo natychmiast fortecę poddać królowi szwedzkiemu i przyjąć załogę, albo złożywszy przysięgę królowi, na wynagrodzenie szkód przez upor ich spowodowanych, za zniszczenie okolicy, (!!) wypłacić zaraz 40,000 talarów imperji, a 20,000 złożyć miała szlachta będąca w twierdzy, ogółem sześćdziesiąt tysięcy talarów. I to natychmiast. Odebrawszy tę sumę Miller, przyrzekał odstąpić od oblężenia, i zapewniał im bezpieczeństwo. Jeśliby jednego z dwojga nie przyjęli, najokrutniej groził, nie tylko nie ulżyć oblężeniu, ale w koło na mil trzy, wszystko w perzynę obrócić, dobra szlachty, która się zamknęła w twierdzy zniszczyć ogniem i mieczem; wsie, miasta, osady z ziemią zrównać. Samym zakonnikom bezpieczeństwa osób i życia nie ręczył, grożąc, iż prześladować i śmiercią ich karać będzie: (non aere, sed corpore, non nomine, sed sanguine luetis, 25. Decembr.).
Kordecki łagodny, nieustraszony, bo siła zawsze z łagodnością chodzi, nazajutrz wedle zwyczaju u nas dawania kolędy, posłał w dzień św. Szczepana przez Konstancją żebraczkę list do jenerała i hrabiego Wrzeszczewicza, a przy nich jakby umyślnie, zamiast 60,000 talarów, książeczki po łacinie i niemiecku, o cudach obrazu i kilka wyobrażeń Najświętszej Panny Częstochowskiej. Ta piękna odpowiedź na groźby, znaczyła: Ona nas obroni.
W liście mówił Kordecki, że dawniej propozycją opłaty byłby w stanie przyjąć, teraz zaś zniszczony ogniem na dobrach, wycieńczony wojną, oblężeniem i t. d., nie jest już w stanie się okupić. „Buntownicy nie jesteśmy, pisał, bośmy prosili tylko o polską załogę i o polaka dowódzcę.“ W grzecznym zresztą liście, nie chciał dawać wiary pogróżkom, i spodziewał się, że Miller inaczej rozmyśliwszy się postanowi. Jako do katolika Wejharda, innej był myśli list, nakłaniający go do uczczenia miejsca, dla którego za doznane łaski, miał obowiązki wdzięczności.
W dzień św. Szczepana, który obchodzono uroczyście, muzyka chodziła kolędując, i wystrzałami obchodzono święto. Od starszego szli muzycy kolendować kolejno wszystkim ze szlachty; artylerja też obchodząc św. męczennika, imieniny zarazem Stefana Zamojskiego i syna jego, silnie dawała ognia na wiwat! Te wystrzały tak gęste i tak długo trwały, że Szwedów postraszyły i pospędzały ze stanowiska.
Szwedzi, którym Polacy kwarciani wytłómaczyli owę muzykę i śpiewy, dziwili się bardzo marnowaniu prochu, i powzięli wielkie wyobrażenie o zapasach jego, gdy się tak nie lękają wyczerpania. Muzyka też wesoło brzmiąca, wielkiego postrachu nie dowodziła.
Miller znużony, zmęczony, a zimą przykrą uciśnięty, nocą działa wszelkie z bateryj kazał zdjąć i wyprawił, a o świcie wszyscy rozpierzchli się, każdy w swoję idąc stronę. Miller ciągnął do Piotrkowa, hrabia Wrzeszczewicz do Wielunia, Sadowski do Sieradza, książę Hesski do Krakowa, Polacy do Mało-Polski.
Jakaż to była radość i wesele w klasztorze, gdy nazajutrz odparto nareszcie tak długo zaryglowane wrota, i można było odetchnąć świeżem, swobodnem powietrzem!
Ci, do których należało, pobiegli na wsie zbierać żywność, ale wsi klasztornych w popiele tylko i zgliszczach pozostały ślady, a z poddanych nikogo, w części pobici, w części na Szląsk pozbiegali.
Przeor wyprawił zaraz posłańca do Lublińca, do hrabiego Andrzeja Celari, Liber barona na Lublińcu i Radziątku, oznajmująC mu o odejściu nieprzyjaciela, i prosząc o zasiłek dla wycieńczonych śpiżarni. Wielki ten opiekun klasztoru, wysłał zaraz zapasy, winszując zdjęcia oblężenia. Rozeszły się szybko wieści o odstąpieniu Szwedów od Częstochowy, i ze wszystkich stron nadsyłano różne zasiłki; Warszycki kasztelan krakowski, Paweł, stryjeczny brat jego, Krzysztof Żegocki rządca babimostski, Sebastjan Bogdański, Stefan Jackowski, pospieszyli ze zbożem, owcami i bydłem w pomoc zgłodniałym.
Zakonnicy modlili się, dziękując Bogu. Jemu tylko i Najświętszej Matce Jego, przypisując szczęśliwe ukończenie oblężenia, które widocznym było cudem. „Nie jest-li to cud, pisze Kordecki, aby siedmdziesięciu zakonników, wcale nie żołnierzy, pięciu szlachty z ludźmi w niewielkiej liczbie, sto sześćdziesiąt załogi pieszej, a w niej większa część wieśniaków, oparli się takiemu wojsku? Co dziwniejsza, wszyscy pojedyńczo obawiali się i drżeli, a jak skoro przyszło do głosowania, byli za oporem, i gotowi raczej na śmierć niż na oddanie różnowiercom miejsca świętego. Każdy uważał upartą obronę za zuchwalstwo niesłychane, bo cała prawie Polska była w ręku Szwedów, Kraków się poddał, a Częstochowa z kilkuset ludźmi trzymała.“
— Cóż to? czy tureckich posiłków oczekują ojcowie? — mówili niektórzy żartując. Kordecki silny był nie nadzieją posiłków żadnych, ale ufnością w Bogu.
Z ludzi, mówi Kordecki, nikt tyle do obrony miejsca nie przyłożył się, co Władysław IV, który jakby przeczuciem obwiódł je murami silnemi, kościół kraju strażnicę, zasłaniając od niewidomego naówczas nieprzyjaciela. Jan Kazimierz z żoną, dowiedziawszy się o oblężeniu, wielce się o Jasną-Górę troskali, ale posiłków dla przymierza Szweda z Ferdynandem III. w krajach austrjackich zbierać nie mogli. Później rozsiano wieść fałszywą, (były nawet drukowane opisy), iż się Częstochowa poddała. Dwaj tylko troskliwsi przybyli z posiłkami, ale w dziesięć dni po zdjęciu oblężenia, to jest: Krzysztof Żegocki gubernator Babimostu, i Stanisław Kulesza.
Miller widocznym odpędzony został cudem; wedle świadectwa niejakiego Grodzickiego, ukazała mu się groźna niewiasta rozkazując ustąpić. Przestraszony widzeniem, odszedł.
Listy dominikanek z Piotrkowa do Częstochowy, do sióstr tu zostających pisane, świadczyły także, iż Miller obrazowi Najśw. Panny Częstochowskiej w Piotrkowie u dominikanek mocno się przypatrywał. Tenże otrzymawszy kopję częstochowskiego wizerunku, sam opowiadał o widzeniu postaci strasznej i nie ziemskiej kobiety, która nań działo mierzyła. Inni także Szwedzi zapewniali, że widzieli na murach postać niewieścią działa celującą, a kamieniarzom z Olkusza, ukazał się starzec poważny, który ich napomniał, aby próżną porzucili pracę. Aleksander Strzałkowski słyszał to od Szwedów i zeznał pod przysięgą.
Inni w klasztorze pocieszające mieli widzenia. Jadwidze Jaroszewskiej ukazał się starzec, którego ksiądz Kordecki miał za św. Pawła eremitę. Starca tego widziano też u boku niewiasty na murach, jak poświadczali ludzie. Szwedzi opowiadali potem u Błażeja Wadowskiego przeora wieruszewskiego, (Jerzy Eichner i Arent Lukman), iż widzieli niewiastę w niebieskiej zasłonie po murach przechodzącą, która ich straszyła.
Klęli Szwedzi zakonników, za czary to poczytując i przypisując ich sile, że artylerzysta, który do kaplicy mierzył, wyciągnąwszy rękę, więcej jej złożyć nie mógł. Odstąpiwszy od Częstochowy, nawet bluźnić przeciwko Najświętszej Pannie przestali żołnierze. Sadowski ów czech, opowiadał panu Bielawskiemu z Ruska, że widywał także kobietę na murach z mieczem ku nim zwróconym; kilkudziesiąt ludzi przerażonych widzeniem stracili Szwedzi. Mnóstwo podobnych świadectw przywodzi ksiądz Kordecki. Często też mgły tak oblegającym zasłaniały Jasną-Górę, że ją całkiem z oczów tracili. Kule źle wymierzone, od ziemi zmarzłej odbite, na nich się samych zwracały. Lecz na co większego cudu, powiada słusznie Kordecki, nad samą obronę Częstochowy?
Dodaje także przeor, opis przyjęcia w Częstochowie posła cara Aleksego Michajłowicza, Jana Jewjew’a, który przybywszy dla układów o pokój do Polski, otrzymał pozwolenie odwiedzenia cudownego obrazu, zjechał tu, i nie swojem tylko imieniem, ale Cara, Ruś polecał opiece Najświętszej Panny. Uczcił on najprzód obraz, padając przed nim na twarz, wedle obyczaju Rusi, a potem wszystko ciekawie i pilnie oglądał. Wziął z sobą książki o początku obrazu i kopję jego na płótnie, wielkiego jak oryginał rozmiaru dla Cara Aleksego.
W Amsterdamie tymczasem i innych miejscach, powychodziły drukowane fałszywe doniesienia o zdobyciu Częstochowy. Wstyd było Millerowi odstąpić nie zdobywszy tego, jak go zwał kurnika, bronionego przez mnichów.
W roku 1656, nowe były pokuszenia o Częstochowę. W lutym pisał Sadowski do przeora, że Miller i Duglass, dowiedziawszy się, iż w Częstochowie kryją się nieprzyjaźni królowi szwedzkiemu, żądają poddania się twierdzy i przybycia w tym celu zakonników, wysłać się mających do Krzepic. Zaraz po liście Sadowskiego wyszli w pięćset koni z Krzepic na rekogniją posłani, i spotkali się ze trzydziestu jazdy ku Kłobuckowi, w tymże celu idącej. Ci trzydziestu należeli do dwóchset, co w Wieluniu Szwedów wyciąwszy, schronili się do Częstochowy. Ustępując, naprowadzili oni Szweda na działa od strony północnej klasztoru, które ich do ucieczki zmusiły.
Po czwarty raz naszedł na twierdzę Wrzeszczewicz z dwoma tysiącami ludzi, z Krzepic, Wielunia, Sieradza, Piotrkowa, Pilicy i Ogródźca zebranych sądząc, że w ostatki zapust mniej strzeżony znajdzie klasztor. W nocy napadł na oddział Kuleszy w Częstochowie stojący; ale ludzie Kuleszy już się tego najścia spodziewający, podpadli pod wały twierdzy; ztąd ogień działowy odpędził Szweda znowu, który około czterdziestu ludzi utracił.
W kwietniu jeszcze, hrabia Wrzeszczewicz z tysiącem sześciuset ludźmi ukazał się pod miastem Częstochową, o godzinie pierwszej z południa. Siedmiuset pod ośmią chorągwiami wysłał pod klasztor, zostawiwszy większą część przy sobie u królewskiego stawu. Wyszło przeciw Szwedom trzechset Polaków. Co widząc, że prawe skrzydło następuje na nich, a lewe wyciąga się w pół-księżyc, ustąpili na bok dla zajęcia wzgórza bliskiego swemu prawemu skrzydłu. Potem z okrzykiem przywoławszy swoich z murów na Szweda, wpadli nań i wpędzili w trzęsawisko, które wstrzymało pogoń i bitwę. Wycieczkami więc potem trapiono nieprzyjaciela; sami dwóch tylko ludzi straciwszy, którym konie ugrzęzły w trzęsawisku; Szwedów, mianowicie ze starszyzny, ze trzydziestu zabili.
W tem spotkaniu wielu się odznaczyli, a mianowicie pan Piotr Czarniecki, który swą ręką dwóch znacznych Szwedów ubił: jednego wzrostu ogromnego, przewódzcę, zwalił włócznią z konia; drugiego (także ze starszyzny), nacierając nań koniem, postrzelił w biodra. Nazajutrz, ranny dowódzca jazdy szwedzkiej, umarł. Mało co później, Wrzeszczewicz w Wielkiej-Polsce mizernie zginął śmiercią, na jaką zasłużył.




Taki jest prosty opis oblężenia owego, które w dziejach naszych za cudowne sprawiedliwie uważane, dowodzi, co może głęboka wiara i silne religijne uczucie. Ksiądz Kordecki w opisie tego wypadku, wszystką chwałę zwycięztwa oddaje Bogu i opiece św. Patronki miejsca; myśmy mu winni uznanie, że był cudownem cudu narzędziem. Niepospolity to człowiek! Jaka wytrwałość, łagodność, męztwo i skromność w każdym postępku, na każdej karcie opowiadania! Jaki rozum i trafność, czy to w obiorze środków obrony, czy w traktowaniu z nieprzyjacielem; a nadewszystko co za religijny zapał i wiara potężna! Procesja z przenajświętszym Sakramentem obchodząca mury, wśród świstu kul i sypiących się kamieni i gruzów; muzyka na wieży przygrywająca bitwie, owe mnichy w bieli u dział stojący z paciorkami w ręku, co za wielkie i wspaniałe obrazy! A tenże Szwed przypisujący wszystko czarom, bo prędzej czarom ludzkim niż cudowi Bożemu uwierzy, owi kwarciani nie śmiejący ruszyć sreber klasztornych, poczciwy Brzuchański i odważna żebraczka Konstancja, jakie postacie dla poety, dla artysty, jak żywa stoi w nich przeszłość!!
Gigantomachja księdza Kordeckiego, słusznie też zdała się nam zasługiwać na wierny wyciąg, któryby ją lepiej dał poznać. Dodajem raz jeszcze, żeśmy byli wierni oryginalnemu opowiadaniu, o ile możności.




RODZINA.
DE LA FAMILLE, PAR FREDERIC BÉCHARD.
Paris. Michel Lévy fr. 1850.

Do licznego już dziś opisu dzieł, wydanych w celu obrony odwiecznych zasad, utrzymujących społeczność, zagrożoną we Francji niesłychanemi utopjami marzycieli socjalistów, należy książeczka pana Fryderyka Béchard, z której tu sprawę zdać chcemy. W roku 1843 jedna z akademij prowincjonalnych (w Gard), podała za przedmiot do nagrody, treściwą historją rodziny; rozprawa p. Béchard otrzymała naówczas pierwszeństwo przed innemi. Uznano użytecznem dziś tę pracę przedrukować. Pojęta zdrowo, wypracowana starannie, historją rodziny, jakkolwiek nazbyt się tu w drobnych przedstawia rozmiarach, daje przecież główne rysy obrazu i pojęcie całości. Dziełko rozdziela się na trzy części: w pierwszej mówi autor o rodzinie u starożytnych; w drugiej o rodzinie chrześcijańskiej; w trzeciej o czasach dzisiejszych. Ta najbliższa nas epoka z powodu budowy całej rozprawy, nazbyt obciętą, krótką i za mało rozwiniętą nam się zdaje. Autor równie jak w poprzednich, dobitniejszemi tylko malował ją rysami, ale tu wybór tego co było istotnem, i rozróżnienie drobnostek od faktów i instytucyj pełnych znaczenia, choć czasem pozornie błędnych, wymagało może więcej zastanowienia, głębszego wniknienia w naturę rzeczy.
Nie dziw zresztą, że ta część jest najsłabszą a coraz słabszą, im więcej zbliża się do końca, — najlepiej malują, najgorzej zwykle sądzą o sobie współcześni. Żaden wiek stanowczo nie potrafił zawyrokować o sobie, a szczęśliwsze w tej mierze pomysły, częściej dają natchnienie, niż wyrozumowane rzeczy pojęcie. Z wyżyn przyszłości dopiero jasno i dobitnie widzimy przebieżoną drogę, jej kierunek, przepaście, głębiny, przestanki i długość..
Pomimo zdaniem naszem, niedostatecznego zakończenia, rzut oka p. Béchard na dzieje rodziny, od czasów najdawniejszych do najnowszych, godzien jest uwagi, zwłaszcza z powodu zdrowego sądu i umiarkowania, z jakiem zdanie swe rozwiązuje; postanowiliśmy przeto podać treść jego czytelnikom naszym.
Obszerniej znajdą ciekawi, traktowany ten sam przedmiot, w szerszych rozmiarów piśmie księdza J. Gaume, (Histoire de la Société domestique chez tous les peuples anciens et modernes, ou influence du christianisme sur la famille. Paris, 1844, 2. Vol.).
„Człowiek zrodzony został dla życia społecznego, — rozpoczyna autor, — słabość jego, potrzeby codziennie się odnawiające, zmuszają go żyć w towarzystwie. Król stworzenia, jeśli go otaczają jemu podobni, osamotniony, staje się najnędzniejszą z istot. Ledwie z rąk Stwórcy wyszedłszy pierwszy człowiek, — mówi Geneza, — nazwał po imieniu wszelkie istoty zaludniające ziemię, szukając w nich towarzystwa dla siebie.“
Ta potrzeba wzajemnej pomocy, wspólna wszystkim ludziom, nie sama tylko stanowi rękojmią bytu społeczności. Pociąg niepohamowany zbliża ku sobie dwie połowy rodzaju ludzkiego, jest to potęga attrakcyjna, która wedle wdzięcznej baśni Platona, w pierwotną całość skupia dwie części jednej istoty, złączone niegdyś z sobą w innym świecie; a raczej wedle Pisma, „oddaje mężowi tę cześć jego samego, z której Bóg utworzył niewiastę.“
Potrzeba wzajemnej pomocy, sympatyczny pociąg męża i niewiasty, o których wspomina autor, nie są jeszcze zdaje się nam ostateczną przyczyną społeczności; człowiek ma w sobie sam z całego stworzenia, potężne uczucie jedności, całości, będące niejako przeczuciem losów jego przyszłych, to jest połączenia się w Bogu z wielką całością wszystkiego co jest; ma w sobie, jeśli się tak godzi wyrazić, instynkt społeczny, którego objawem, cechą jest miłość; nie miłość wzięta w rozumieniu najpospolitszem, ale miłość pojęta jak najrozleglej. Sama w nim żądza wiedzy, jest jeszcze metamorfozą tej miłości, tego pragnienia połączenia się ze wszystkiem co jest; bo wiedza nie jest-li rodzajem posiadania i połączenia? Ten instynkt społeczny, stanowi odrębną cechę człowieka; zwierzęta się gromadzą dla obrony, lub jednoczą dla odrodzenia; człowiek się wiąże tylko w społeczność i dochodzi do pojęcia całości. Co więcej, człowiek jest sobą, jest człowiekiem tylko w tym stanie; odcięty od podobnych sobie ludzi, dziczeje i zwierzęceje. Zespołecznienie podwaja jego siły, rozlewa i wyrabia myśl, uduchownia, uczłowiecza. Instynkt społeczny jest odrębną właściwością człowieka, piętnem jego przeznaczeń, proroctwem przyszłości; widzimy tego dowody na ludach w różnych stanach społecznych zostających; urządzenie się w społeczność porządną i normalną, daje im całą wielkość, stanowi czem być mają. Zasadą wszelkiej społeczności jest rodzina.
Lecz wróćmy do naszego autora.
Małżeństwo przedstawia się tu, jako pierwszy węzeł i nasienie rodziny, a potem społeczności. Z zimnego stanowiska prawników, słowy Monteskijusza mówiąc, małżeństwo ustanowionem być musiało, aby zapewnić wyżywienie i opiekę dzieciom, które z niego na świat przychodzą; małżeństwo bowiem wskazuje, kto ma na siebie przyjąć ten obowiązek. Jest więc ono zobowiązaniem się wzajemnem małżonków w obliczu społeczeństwa, którego istnienie, zależąc od spełnienia obowiązku przyjętego przez nich, zmusza społeczeństwo być stróżem umowy. Jak każde zobowiązanie się, powinno być zawarte swobodnie; bo umowa siłą narzucona, ważną być nie może. Pismo stwierdza tę zasadę, którą uznają starożytni także. Mając prawo zawrzeć umowę, małżonek jest-li w mocy ją zerwać?
I to Pismo wyraźnie bardzo rozstrzyga. Złączeni ręką Bożą małżonkowie, rozdzielonemi być nie mogą (Math, 17, 6), będą dwoje w jednem ciele (Genes. 2, 24), a raczej przestaną być dwoje i staną się jednem, (Math. 19, 6. Marc. 10. 18). Będą stanowić jedno ciało i jednę duszę, i odezwą się do siebie: „Oto kość kości moich, i ciało mego ciała“ (Genes. 2, 3). Wszystkie rozumowania przeciwko rozwodom, mogą się, jak słusznie uważa Bonald, zawrzeć w tem jednem: „Rozwód przypuszcza dwa indywidua, a w małżeństwie nie ma tylko jedno.“
Prawo natury i prawo objawione, równie są stanowcze w tym względzie. Rozwód jest zniszczeniem rodziny. Czuli to już starożytni, gdy przez usta Denysa z Helikarnasu, mówili: „Przeznaczeni na wieczne połączenie z sobą, małżonkowie przywykną wzajemnie do charakterów swoich. Wiedząc, że ich życie na zawsze zjednoczone, że konieczność nieprzełamana ich łączy, będą się z sobą obchodzić łagodnie i wyrozumiale.“
Wreszcie los dzieci, które rozwód czym sierotami jest ostatecznem jego potępieniem. Człowiek jest-li mocen zerwać umowę, która obchodzi całą społeczność? „Związek małżeński, mówi Bonald, zawarty prawnie i prawo, jest niezłomny, bo indywidua złączone w ciało społeczne, wewnętrznie związane węzłem religijnym, zewnętrznie instytucją krajową, tracą swą indywidualność, i nie mają więcej woli pojedynczej, któraby dzieliła w obliczu woli społecznej, która ich łączy.“
Cel małżeństwa jest moralny i społeczny, bo gdyby w nim tylko człowiek szukał nasycenia zmysłowego, wedle uwagi Puffendorfa, nigdy by spokoju na świecie nie było. Genesis mówi: że Dach Boży usunął się z między ludzi dla tego, że ukochali córki ludzkie dla ich piękności. (R. 6. 2. 3).
Wszystkie prawa srogo mszczą cudzołóstwo, jako wykroczenie przeciwko instytucji małżeństwa. Wszędzie też i zawsze prawie, zawarcie małżeństwa uświęcone było obrzędem religijnym, pobłogosławionym przez kapłanów w imieniu Boga.
Spójrzmy teraz jakie są prawa mężów, wedle zasad prawa naturalnego i objawionego. Mąż winien opiekę żonie. Żona posłuszeństwo mężowi. Są to dwie zasady nierozdzielne. Księgi Rodzaju głoszą, że żona nie ma służyć mężowi jako niewolnica, ale mu pomagać w pracach jego, i stać się jego wiekuistą towarzyszką, (Genes. II. 12. Eccles. 17. 5.) Pismo czyni męża władcą i panem, ale kobietę zarazem ogłasza towarzyszką nie niewolnicą. Zresztą opieka, którą winien mąż, posłuszeństwo czyni niejako koniecznością.
Słabość dziecięcia, stawi je pod władzę ojca zarównie; dzieciństwo człowieka daleko jest dłuższe i niedołężniejsze od zwierząt, które rzec można, rodzą się czem być mają, gdy człowiek staje się pracą i walką, czem być powinien. Przy kolebce dziecięcia, czuwa serce matki, oko ojca. „Kiedy go na świat wydali, powiada Platon, rodzice winni dziecię wykarmić i chować, choćby ich to najwięcej kosztować miało.“
Czyli władza rodzicielska nad dziećmi, pochodzi, jak chce Grotius, z samego ich stosunku naturalnego, czyli jak przypuszcza Puffendorf, jest niejako nagrodą prac i starań, rozwiązać nie widzimy potrzeby. Chodzi tu raczej o jej rozciągłość i trwanie.
Rodzina, uważa Hobbes, jest rodzajem monarchii, mającej swe właściwe prawa i ustawy. Władza naczelna w tej rodzącej się społeczności, spoczywa naturalnie w ręku ojca; ale władza ta jest ograniczoną. Według p. Bonald, dzieci w rodzinie mają obowiązki tylko, praw nigdy; a choćby zewnątrz rodziny i domu były pełnoletnie, w obliczu jej pozostają wiecznie dziećmi. To jednak nie rozciąga władzy rodzicielskiej do sądzenia o przewinieniach dziecka, obchodzących już społeczność całą.
Platon, obowiązki dzieci względem rodziców surowo określa, żądając po nich ofiary majętności, życia i duszy w ostatku, jako nagrody za pracę poniesioną przez rodziców przy wychowaniu. Toż prawie Pismo mówi: o obowiązkach dzieci. Prawo natury rozróżnia dzieci, jak rozróżnia małżeństwo od wszelkich innych związków nieprawych. Społeczność zyskuje na małżeństwie, traci na innych węzłach czasowych, które owoce swe rzucają bez opieki, jako ciężar, jako obowiązek zaparty; musi więc małżeństwo zachęcać, opierać się wszelkim innym połączeniom, których skutki spadają na nią.
Obowiązki ojca względem dzieci nieprawych, jasno się przedstawiają w Piśmie starego zakonu. Izaak chociaż młodszy, dziedziczy po Abrahamie błogosławieństwo Boże i godność ojca rodziny; ale Izmael staje się także naczelnikiem rodu znakomitego.
Co się tycze stosunku braci do siebie, prawo natury nie przypuszcza władzy brata starszego i praw starszeństwa, nie uznaje by mógł sam tylko dziedziczyć i przedstawiać rodzinę; ale starszy jest niejako ojca zastępcą, podporą familji, obrońcą braci, i ztąd wypływa władza i prawa, jakie mógł gdziekolwiek otrzymać. Zresztą, prawo starszeństwa pojęte jako obowiązek raczej, niżeli prawo do czegoś, wypływa z natury. Nadużyciem już było czysto ludzkiem, wyłączenie braci dla starszego, któremu majątek zagrabiony, miał niejako opłacić podjęte prace. Prawa Boże mówiące o pierwszych rodzicach, rozdzielają między nich zajęcia, łatwiejsze dając słabszemu — ale ani z miłości, ani z mienia, ani z praw jednakich, nie wydziedziczają żadnego.
„Takie są — kończy autor — o ile szybki rzut oka dozwala je przedstawić, zasady prawa objawionego i prawa natury; zasady konieczne, ścisłe, w których leżą elementa siły i wielkości społeczeństwa domowego. Filozofowie starożytni wznosząc się potęgą rozumu nad religją, obyczaje i prawa swoich czasów, oddali także hołd tym prawom odwiecznym. W obrazie prawodawców starożytnych, których skreślić mamy, ujrzymy zasady te zacierające się i niknące powoli. Historja upadku współczesnego praw rodziny i obyczajów państwa u wszystkich ludów starożytnych, doprowadzi nas do chwili, gdy wiara, rodzina i społeczność pogańska nikną w jednej razem przepaści. Abyśmy sobie zdali sprawę dokładną z reformy chrześcjańskiej, która w tej epoce nadeszła, potrzebujemy wprzód rozebrać prawa domowego życia starożytności, które według energicznego wyrazu Chateaubriand’a, zaszczepiły gangrenę w sercu pogańskiego świata.“
U ludów wschodu widzimy jeszcze błyski tej jasności, która ród ludzki oświeca w pierwszej epoce jego bytu; podanie zacierające się zepsuciem, zachowało zasadnicze prawo rodziny.
Prawa indyjskie Manu, wedle niektórych spisane na trzynaście set lat przed erą naszą, wedle innych, na ośm set lat przed przyjściem Chrystusa, tchną jeszcze tradycją pierwotną kolebki. Im głębiej tak zapuszczamy się w odległe wieki, tem czystsze znajdujemy u źródła słowo Boże; ludzie późniejsi wykrzywiają je, psują i w ostatku zastępują słowem własnem, słowem namiętności, które jest też wyrazem zniszczenia.
Prawo indyjskie ze szczególną troskliwością opiekuje się słabą kobietą: „Choćby przewiniła — powiada — nie uderzaj ją nawet kwiatkiem.“ — „Matka — dodaje — więcej jest niżeli tysiąc ojców, bo ona nosi dziecię w łonie swojem i karmi je mlekiem swojem. Wszędzie, gdzie kobieta szanowaną jest, bóstwa się radują, gdy ich nie czczą, wszelkie czyny pobożne bezpłodnemi się stają.“
Prawo u Indjan, zawarcie małżeństw czyniło zupełnie swobodnem; gwałt zadany kobiecie, nawet w celu zaślubienia, potępiało jak występek; zabraniało ojcu rozporządzania dziecięciem, zakazując mu od narzeczonego córki brać najmniejszego daru, aby dla niego przeciwko woli nie wydawał.
Obowiązki kobiety jasno też prawo określa; wiemy, że małżeństwo wiązało nie tylko w życiu, ale po śmierci nawet, i obowiązywało wdowę do palenia się na stosie męża, za co nagrodzić ją miało szczęście niewysłowione tak długie, jak czternaście panowań Indry. (Digest. of Hindu. L. 1.).
Dziecię, to odrodzenie duszy ojcowskiej w łonie niewiasty, szanowali Indjanie jako siebie samych, witając słowy: „Otoś odrodzona duszo moja, na nowy sen w ciele człowieka.“
Całe pierwotne prawodawstwo Indjan tchnie duchem niezepsutym kolebki rodu ludzkiego. Są to pierwsze niemowlęce głosy ludzkości niewinnej i instynktowo trafiającej na jedyną drogę, którą do celu zajść mogła. Późniejsze już namiętności i ludzkie wymysły, zmieniają swobodę kobiety i poszanowanie dziecięcia, w niewolą i poddaństwo obojga.
Prawa Hebrejów, potomków patryarchów, jak indyjskie pochodzą z epoki pierwszej; ale tu już człowiek wyszczerbił dzieło Boże.
U żydów, małżeństwo nie błogosławi religijny obrzęd. W księgach świętych mamy tylko jedno wspomnienie związku poświęconego przez wielkiego kapłana — związku Joasa z Josabethą. A i tu może Joad błogosławi, raczej jako ojciec przybrany, niżeli arcy-kapłan. U ludu wszakże małżeństwu towarzyszyły wystawne obrzędy weselne; Dawid malując piękność słońca, porównywa je do nowożeńca. Wesele trwało dni siedm, będąc obrazem siedmiu dni stworzenia; tak w księgach Rodzaju, Laban mówi do Jakóba: „Wypełnij tydzień dni tego złączenia.“
Hebrejowie szczególną czcią otaczali płodność, pełno tego dowodów i w księgach świętych i w tradycji dotychczas zachowanej tego ludu. Narodzenie dziecięcia obchodzono uroczyście, a imię mu nadawane było zawsze prawie wyrazem czułości i uczucia. Prawo nareszcie troskliwe o pomnożenie się ludności, urządzało nawet stosunki najtajemniejsze małżonków.
Nieszczęściem przesada w tym względzie doszła do pobłażania polygamji. W początku czcią było mieć wiele dzieci, potem zaczęto ubiegać się o żon wiele. W ostatku, gdy wielka liczba żon prawych nie starczyła, dozwolono nałożnic. Prawo jednak szanowało monogamją, przepisując, by arcy-kapłan, stróż arki świętej, nie miał nad jedne żonę; ograniczając liczbę żon panującego. (Uxores sibi non multiplicet, ne avertatur cor ejus).
Dozwalając polygamji prawo Hebrejów, karało okrutnie cudzołostwo: na oboje winnych spadała kara śmierci. „Synowie cudzołożników w zniszczeniu będą, i od złego łoża nasienie będzie wygładzone.“ (Księgi Mądrości, Roz. 3, 16). Ta surowość prawa, dochodziła do niesprawiedliwości. Świadectwo pojedyńcze, które w żadnym innym razie dostatecznem nie było, wystarczało do potępienia. Przyjmowano nawet oskarżenia krewnych i niewolników. Druga żona współrywalka obwinionej, powołaną być mogła na świadectwo.
Ale najzgubniejszą dla społeczności Hebrejów, była łatwość rozwodów. Przed Mojżeszem, nie ma przykładu repudjacji. Mojżesz pierwszy upoważnia rozwód w Deutoronomie: „Jeśli pojmie człowiek żonę, i będzie ją miał, i nie znajdzie łaski przed oczyma jego, dla jakiego plugastwa: napisze list rozwodny, i da w rękę jej, i puści ją z domu swego.“ Ze zwiększającem się zepsuciem, rozwody stały się coraz częstsze i łatwiejsze. Dwie były szkoły i dwie opinje w tym przedmiocie. Według Szammai, prawo miało stanowić o rozwodzie. Według Hillel’a, „mąż miał prawo dawać rozwód żonie, gdyby mu się z najmniejszej rzeczy nie podobała,“ „ob cibum nimio ardore coactum, ob cibos nimio sale conspersos.“ Jeden z uczniów Hillel’a, Akiba wyrzekł w ostatku, że jak skoro inna kobieta, lepiej przypadała do smaku mężowi, miał przez to prawo żonę swoję odrzucić. Była to już przesada posunięta do szału.
W Exodzie określone są obowiązki małżonka: winien on żonie pokarm, odzienie, uposażenie, lekarza w chorobie, wykap, gdyby wpadła w niewolę i t. d. Wdowa miała zamieszkiwać w domu męża i używać dóbr jego.
Mojżesz także określił prawa ojców nad dziećmi, które wprzód były nieograniczone. Pozostawił on przy ojcu prawo sprzedania dziecięcia w razie nadzwyczajnego głodu, ale pierwszy grosz nabyty winien był na wykup jego obrócić. Obowiązki rodziców określone są jak ich prawa. Ojciec, wedle rabinów, pięć rzeczy winien synowi: obrzezanie, wykup, naukę zakonu, żonę i postanowienie, (obiór stanu).
Dzieci ze swej strony winny rodzicom poszanowanie, i przekleństwo rzucono na niespełniających przykazania tego. Cześć siwym włosom, wspomina i nakazuje Deutoronom, Lewityk i Przypowieści. Matce też cześć należała; widzimy w księdze Królów, Salomona schodzącego ze swego tronu naprzeciw matki, i sadzającego ją obok siebie.
W rodzinie hebrejskiej imieniem brata oznaczano wszystkie stosunki pokrewieństwa dalszego, tak jak ojcem zwano dziada i pradziada. Prawo starszeństwa jasno się tu odznacza. Starszy u żydów przedstawia ojca i przyjmuje władzę jego; on jest opiekunem rodziny. Ruben, najstarszy z braci, zabiera głos za nich przed Józefem. Ruben zajmuje pierwsze miejsce za stołem. Prawo starszeństwa zmazywał występek: Ruben traci je za gwałt domierzony na nałożnicy ojcowskiej. Prawo to jednak istniało tylko we wnętrzu rodziny, po za jej obrębem młodsi wyżej starych wznieść się mogli: Jakób, Judas, Mojżesz byli najmłodszymi z braci.
Prawodawca Hebrejów usiłował braci powiązać węzłem solidarnym; i ztąd powstało prawo lewiracji, nakazujące pod bezczcią pozostałą po bracie wdowę zaślubić drugiemu bratu. Dziecię takiego związku nosiło nazwisko zmarłego i dziedziczyło po nim.
Rodzina hebrejska połączona była węzły najściślejszemi, nawet po śmierci, wszyscy spoczywali w grobach rodzinnych, jedni obok drugich. Simon dla brata i ojca wszystkich Machabeuszów buduje wspólny grobowiec. Jakób idący do Egiptu, pragnie spoczywać między swojemi. Jozue kładzie się w grobie ojców na górze Efraim. Aron, Eleazar, Phineusz razem leżą w Gaabath.
Prawo hebrejskie ścigało dzieci nieprawe, odmawiając im nawet obywatelstwa, udziału w dobrach ojcowskich i małżeństwa z kobietą nierównego stanu (Misna, X, 3). Do dziesiątego pokolenia potomstwo nieprawych wyjęte było od urzędów publicznych i udziału w życiu społecznem.
Takie są w ogólności prawa Hebrejów, mieszanina, jak słusznie uważa nasz autor, zasad dobrych i pomysłów szkodliwych, prawd i fałszu, myśli moralnych i zgubnych. Pobłażają one polygamji, a karzą cudzołóstwo, czczą matkę, a uciskają dziecię, przypuszczają rozwód, a usiłują powiązać z sobą braci. W zasadzie swej są to prawa Boże, zepsute przez ludzi.
Tego odblasku praw zasadniczych, jaki tu jeszcze jaśnieje i z podań przepływa, nie znajdujemy już w prawie pogan. Charakter następnych prawodawstw, które przejrzeć mamy, jeden jest niemal wszędzie: piętnem jednostajnem tu panowanie silniejszego. Prawa domowe starożytnych dają się zawrzeć w dwóch słowach: ucisk żony przez męża, ucisk dziecięcia przez ojca.
Tak już u Assyryjczyków kobieta nie mogła sobie wybrać męża; małżeństwa spełniały się w sposób najosobliwszy. Sędziowie wybrani, wszystkie dziewczęta w dniu danym wyprowadzali na rodzaj targu. Piękniejsze przysądzano więcej dającemu, a gdy przyszła kolej na brzydkie, z sum zebranych wyposażano je z kolei. Herodot, Strabo, Elien świadczą o tym dziwnym zwyczaju. Prawo u Assyryjczyków tolerowało nałożnice, upoważniało rozwody; przykład Semiramidy jak widzimy, nie był bezskuteczny. Kazirodztwo nie tylko dozwolone, lecz czcią okryte było. Jako warunek dopuszczenia do kapłaństwa, stało tu kazirodztwo najszkaradniejsze. Semiramis udzielnem nakazała je prawem. Nie dziw, że pod takiemi instytucjami zepsucie doszło niesłychanego stopnia; w epoce podbojów Aleksandrowych Assyrja zgniłą była do rdzenia. Widziano młode dziewice najwyższych klas, kobiety największych rodów nago włóczące się po ucztach publicznych, dla obudzenia w zwycięzcach zwierzęcych chuci.
Sprzedaż dziewic, o których wyżej mówiliśmy, dowodząca niewoli kobiet, dowodzi także, że władzy żadnej ojcowie nad niemi nie mieli, kiedy najważniejsze postanowienie ich losu nie od ich kierunku zależało.
W Persji przeciwnie, władza ojcowska wedle Arystotelesa (Mores), była niczem nieograniczona i tyrańska. Pięcioletnie dopiero dziecię przyjść mogło przed oblicze ojca; do lat pięciu chowało się między kobietami. Ostatek podobnego zwyczaju trwa dotąd u niektórych ludów Kaukazu. Ojciec ukazywał się zawsze synowi jak jakieś bóstwo tajemnicze i groźne, które nim mogło rozporządzać jak niewolnikiem, sprzedać, poddać, zabić.
Władza mężowska równie była bez miary i srogą. Rozwodu u Persów są ślady. Czyn Assuerus’a, który przez rozwód odbiera żonie wszystkie prawa, przedstawia się jako rzecz prosta i zwyczajna.
Polygamja była zwyczajem poświęconym, używaniem dawnem, przywyknieniem prawami. Syn Hystaspa miał sześć żon prawych (Herodot); prowincje płaciły daniny z dziewcząt panującemu. Darjus zwycięzca nakłada dań kobiet, na narody podbite sąsiednie Babylonu, na ludy Kolchidy i kraje aż do Kaukazu.
Prawodawstwo Medów przechodziło jeszcze te granice, przepisując i rozkazując nawet polygamją. Każdy winien był mieć najmniej pięć żon, i kobieta nie chciała należeć do takiego, coby tej liczby nie miał.
Prawo Persów upoważniało małżeństwa sióstr z braćmi. Kambizes zaślubia razem dwie siostry. Większe jeszcze i poczwarniejsze nakazy znajdujemy w niem, o których wspomnim tylko. Ochus, syn Artakserksesa Memnona, zrodzony z córki jego, obiecuje tej siostrze-matce swej zaślubić ją, jeśli mu dopomoże dobić się pożądanego tronu. Takie małżeństwa, według Monteskjusza, były w największem poważaniu. Stosunków braci nie określało prawo wcale; nie rozróżniało też dzieci prawych od nieprawych. Następstwo tylko do tronu, dzieciom nałożnic odmówione było; że starszy dziedziczył, mamy dowód w naukach Cyrusa umierającego.
Prawa starożytnych Egipcjan, czyste są w początku, jak ich obyczaje. Wiara małżeńska długo szanowaną tu była; najstarsze prawa egipskie, srodze karciły cudzołóstwo. Tysiącem rózg karano winnego, a twarz kobiety szarpano.
U nich także jak u Hebrejów, arcy-kapłan nie mógł mieć nad jednę żonę.
Następnie jednak prawa i obyczaje tego ludu pod wpływem religii, uległy zepsuciu; w mythologii swej znaleźli Egipcjanie przykłady zgorszenia i powody zmiany. Polygamja weszła w zwyczaj; dozwolono rozwodów, ale w ostatnich dopiero czasach. Przed rozwodem Arcinoe z Filadelfem, nie mamy ich przykładu. Naostatek kazirodztwa dozwolono, i ustanowiono małżeństwa tego rodzaju na cześć Izydy.
Władza ojcowska w Persji i Egipcie, była nieograniczoną. Ojciec mógł dziecię sprzedać, zbezcześcić i zabić. Cheops prostytuuje córkę, Rampsynit również. To też z Herodota dowiadujemy się (2. 35.), że i dziecko mogło odmówić ojcu nawet pożywienia. Między dziećmi, prawo egipskie nie stanowi żadnej różnicy; wszystkie uznaje za prawe, choćby ich matką była kupiona na targu niewolnica.
Tak pogańskie zezwierzęcenie, powolnie przechodząc w obyczaje i prawa, niszcząc zasady porządku społecznego, przygotowywało rozkład i upadek jego. U Hebrejów, Assyryjczyków, Egipcjan, ludów młodych i podrastających, rozwód jest zakazany; inne zasady opiekuńcze rodziny są w poszanowaniu. U tychże Hebrejów, Assyryjczyków, Egipcjan, ludów zgrzybiałych, podupadłych, rozwód, polygamja, kazirodztwo upoważnia prawo, nie ogranicza władzy ojcowskiej, nie ścieśnia niczem mężowskiej, jest to panowanie zwierzęcej siły tylko.
Lecz idźmy dalej za autorem naszym.
Cekrops uprawnił u Ateńczyków monogamją, od dawna będącą we zwyczaju; prawo jego wszakże straciło było władzę, gdy Solon zadał mu cios ostatni, dozwalając kobiecie bezpłodnej przenieść się w łoże, coby ją uczyniło matką. Dozwolone było utrzymywanie nałożnic; zamiast jednej, wolno było wziąć dwie żony prawe. Zdawało się prawodawcy, że położy tamę zepsuciu, gdy ogłosi bezczesnym tego, kto trzeci zawrze związek. Sokrates był jednym z pierwszych Ateńczyków, który korzystał z prawa powtórnego ożenienia. (Diogenes-Laercjusz).
W Athenach, mąż miał prawo dania rozwodu żonie; ale sądownictwo o słuszności powodów rozłączenia sądziło. Mąż przychodził przed Archonta i wykładał mu przyczyny, dla których rozwieść się pragnął; sędzia przywoływał żony, usiłował ich pogodzić, lub upoważniał do rozwodu. Rozłączenie odbywało się przy świadkach. Wkrótce pozwolenie rozwodzenia się, przeszło jak zwykle w rozpustę. Perykles oddał swą żonę obcemu, jak się wyraża naiwnie Plutarch, — bo ją nie bardzo miłował, a wielce kochał Aspazją.
Solon, nie dość że upoważnił polygamiją i rozwód, ale swobodę umów małżeńskich ścieśnił urządzeniem postanawiającem, by dziedziczka jedyna dóbr ojcowskich, lub sierota bez mienia, zaślubiły najbliższego krewnego. A że tym sposobem los paść mógł na starca niedołężnego, prawodawca przepisał, by wybór dziedziczki sieroty, padł na takiego, coby zdolen był uczynić ją matką. Prawo to niedorzeczne, niemoralne, polityczne raczej niż społeczne, nie prowadziło do czego służyć miało, wiodło tylko do większego zepsucia; kobiety nie raz cnotliwsze niż prawo, aby nie były zmuszone skalać się, udawały brzemienność i cudze przybierały dzieci.
Prawa małżonków w Athenach były niezmierne. Umierający mąż, miał prawo rozporządzać żoną jak sprzętem i pozostałością po sobie. Ojciec Demosthenesa zapisał swoją żonę i majętność Aphobusowi, który wziął pieniądze, a kobiety nie przyjął, co było powodem pięknego mówcy zwycięztwa. Demosthenes także przemawia znowu w obronie wyzwoleńca Formiona, który po umierającym swym panu, otrzymał w spadku ogromne wyposażenie, wdowę i wolność.
Władza rodzicielska nie mniej była nieograniczoną. Dochodziła ona do prawa życia i śmierci; matka nawet miała sobie udzieloną władzę zabicia tego, komu dała życie. Co się tyczy prawa sprzedaży, Solon dozwalał go tylko, gdy córka uwieść się dała. Ojciec, który miał moc sprzedać dziecię, nie miał władzy przebaczyć mu, jeśli go obraziło (Meursius). Prawo najściślej i obowiązki i należności rodzicielskie określało. Synowi obowiązany był dać rzemiosło, a jeśli tego nie uczynił, syn później mógł mu na starość odmówić pożywienia.
Dzieci musiały utrzymywać rodziców, to jest, dziada, babkę, pradziada i prababkę, gdyż i ci rodzicami się zwali. Syn przed sądem bronił ojca, a cześć tracił, kto tego nie spełnił. Wywołanie było karą za odmówienie rodzicom przyzwoitego pogrzebu.
Brat na weselu siostry zastępował ojca, i dawał na nie zezwolenie. O prawie starszeństwa w Athenach nie ma śladów, przypuścić jednak można, że starszy raczej niż młodszy, ojca zastępować musiał.
Dzieci nieprawe, srodze uciskało prawo atheńskie, nie należały one do rodziny, ani do obywatelstwa, nie były dziećmi bogów krajowych. Obce własnemu ojcu, który nad niemi władzy nie miał, dziedziczyć po nim, nawet w niedostatku innych potomków, nie mogły; niezdolne były zajmować żadnego publicznego stanowiska, i drzwi świątyń były przed niemi zamknięte. Rodzicowi swemu nic nie były winne i względem niego żadnych nie miały obowiązków.
U Atheńczyków wszakże, pomimo dziwacznych praw rządzących niemi, rodzina istnieje jeszcze; u Lacedemończyków Sparta zastępuje familją.
W większej części prawodawstw pogańskich, społeczność domowa występuje jako żywioł podrzędny, pierwszem jest państwo. Państwo zaś dla starożytnego prawodawcy, jest raczej zbiorowiskiem indywiduów, niżeli syntheza rodzin, grodów i prowincyj. Prawa usiłują wzmocnić ustawę polityczną kosztem rodzinnych. Szkodliwa ta zasada, najwidoczniejsza w prawodawstwie spartańskiem, najzgubniej wpłynęła na rozprzężenie i osłabienie ludów starożytnych.
W Sparcie małżeństwo podlegało dziwacznym warunkom. Dziewczęta zgromadzone w jedno miejsce, wybierali chłopcy po ciemku, żyli z niemi kilka czasów, i te wybranki losu, stawały się ich żonami.
Lacedemończyk mógł mieć żon kilka: król Anaksandrides miał ich dwie; Ariston współczesny mu, trzy. Później i to nie wystarczało.
Starców zmuszano do odstąpienia żon swych młodszym i silniejszym. Mężowie pożyczali swe żony. Panujący mieli prawo do żon swych poddanych. Królowe tylko wyjęte były od tego handlu obrzydliwego, chociaż Alcybiades był publicznie ulubieńcem żony Agis’a.
Kobiety więc, były prawie wspólne w Sparcie. Nim się stała własnością męża, kobieta była wprzód własnością państwa, a państwu nie chodziło o to czy była czystą, byleby była płodną.
Instytucje usiłowały wyrobić w sercach kobiet uczucia silne i przeciwne ich naturalnemu usposobieniu. Zabraniano im noszenia błyskotek i strojów, jeżdżenia w wozach ozdobnych. Dziewczęta nago pokazywać się musiały na publicznych uroczystościach, aby tem łatwiej mężów znalazły, mówi król Charilaus. Ztąd charakter kobiet stawał się gwałtowny i dziki. Męztwo, które Lacedemonkom wmówić i narzucić chciano w miejsce innych przymiotów, czyli istotnie było ich przymiotem, wielce jest wątpliwe.
Kobieta w Sparcie dzieliła często łoże przybysza obcego, nie śmiała jednak siąść z mężem do stołu. Na ucztach publicznych, na których bywały dzieci, kobiety znajdować się nie mogły. Skutkiem praw dziwnych, miasto podlegać mężom, panowały im żony w Sparcie. Plutarch dobrze to tłómaczy: Spartanie po większej części żołnierze, najczęściej od domu oddaleni, wracali czulsi dla żon, a te panując pod ich niebytność, rządów i po ich powrocie nie zrzekały się.
Władza rodzicielska równie była słabą, bo dziecię jak i niewiasta, najprzód były własnością państwa. Nowonarodzone, starsi pokolenia opatrywali, a jeśli się okazało silne, przechodziło na własność kraju; jeśli słabem było, zabijano je. Dziecię nie zawisło od ojca, ale od wszystkich. Jeśli zgromione przez kogo ze Spartan, przyszło się użalić rodzicom, winni go byli ukarać powtórnie. Siedmioletnie odbierano od matki i wychowywano, wcielając w wielką spartańską rodzinę.
W Sparcie więc właściwie nie było rodziny, prawodawstwo rozprzęgało ją umyślnie na korzyść państwa.
Spojrzmy teraz na domowe prawa Rzymian. Prawodawstwo tu dzieli się na dwie odrębne epoki: pierwsza kończy się z chrześcjaństwem, druga się z niem poczyna.
Tu, pierwszą tylko przed oczy weźmiemy:
Małżeństwa u Rzymian były dwojakie, prawe i nałożnicze, (justae nuptiae et concubinatus). Pierwsze odbywało się obrzędowo i uroczyście. Około drugiej z rana, narzeczona wychodziła z domu rodzicielskiego i szła do świątyni z nowożeńcem. Kapłan czekający na nich, zabijał białą jałówkę i rozsypywał po ołtarzu okruszyny białego pszennego chleba, który wprzód podał zaślubionym. Zwało się to confarreatio. Denys z Halikarnassu powiada, że kobieta w ten sposób związana z mężem, miała z nim odtąd wspólne bogi i mienie. Tym sposobem zaślubiona kobieta, zwała się justa uxor-mater familias.
Zamieszkanie wspólne, życie razem, stanowiło drugi rodzaj małżeństwa; żona w tym wypadku, zwała się tylko uxor lub matrona. Tu prawie wyraźnie kobietę używano jako sprzęt, jako ruchomość. „Własność nieruchomości, powiada prawo dwunastu tablic, upewnia się posiadaniem dwuletniem; wszelkiej innej rzeczy rocznem. Własność kobiety zapewnia sobie mężczyzna, jeśli przy nim przemieszkała rok nie oddalając się.“ W nałożnictwie Rzymian robili różnice: jedno zwało się injustae nuptiae et legitimae, a tem było pożycie z rzymianką rzymianina, byle nie z siostrą lub matką; drugie injustae nuptiae et illegitimae, jeśli rzymianin łączył się występnie i kazirodzko, lub z niewolnicą i cudzoziemką. Niektórzy prawnicy w małżeństwie zwanem usucapion (usu capere uxorem), widzą rodzaj nałożnictwa tylko, ale tak w istocie nie jest. Ze słów Utpiana i z prawa Digestu mamy dowód, że dziewice stanu wolnego nie mogły być brane na nałożnice, wyjąwszy gdyby się sprzedawały wprzód; a też kobiety zaślubiano jednak przez usucapion. Nałożnice też nie nabywały żadnych praw, nie miały obowiązków, gdy żony przez zamieszkanie zyskiwały je. Żony osłaniało prawo, nałożnice usuwano od ołtarzy Junony. Rozwód dozwolony był w prawie rzymskiem. Kodeks Papyrjana przypuścił go, ale ograniczył wypadki, w których prawo rozwodu zastosować się mogło, dozwalając tylko jeśliby żona struła dzieci, podrobiła klucze, lub dopuściła się cudzołostwa. W ten sposób rozwód był prawie bezprzykładny, jak te występki. Jakkolwiek bądź zasada egzystowała, a czas podjął się dokonać reszty.
Rozwodowa towarzyszył obrzęd zwany diffarcatio. Dla rozerwania małżeństwa przez zamieszkanie tylko zawartego, dostatecznem było, żeby kobieta dni trzy nie nocowała pod dachem męża.
Prawo rzymskie dozwalające nałożnictwa, srodze karało cudzołostwo. Denys z Halikarnassu wzmiankuje o prawie sądzenia i karania żony, zostawionem samemu mężowi. „Jeśli pochwycisz żonę swą na uczynku — mówi Kato — możesz ją zabić, ona zaś w podobnym przypadku, ani cię palcem dotknąć nie może.“ Ta władza absolutna męża nie długo trwała. Prawo Cornelia, de sicariis, karało śmiercią męża, któryby zabił żonę, nim winę jej osądzili sędziowie. Lex Julia, później ogłoszone przez Augusta, w podobnym przypadku skazywało męża na roboty w kopalniach, jeśli był wyzwoleniec, a wolnego karało wygnaniem.
Ale w prawie Julia, mąż przestając być sędzią, mógł być oskarżycielem. Swiekier, obcy nawet, świadczyć mogli. Prawo rozróżniało trojakie obwinienie: jure patris, jure mariti, jure extranei.
Co się tycze władzy mężowskiej, trudno dojść jakie były jej granice w pierwszej epoce Rzymu. Zdaje się jednak, z komentarzy Kajus’a, że władza ta podobną była rodzicielskiej nad dziećmi; kobieta była w dożywotniej opiece i ciągłej małoletności. Z pod rozkazów ojca przechodziła pod jarzmo mężowskie, a owdowiała podlegała obcemu.
Małżeństwo oddawało niewiastę in manu mariti, w ręce męża; czy to zawarte zostało przez confarcatio, czy przez usucapion. Kajus powiada (Instit. L. 1), że kobieta ma się uważać za dziecię, jak skoro się dostała in manu viri. Władza ojcowska była nieograniczona i rozciągała się do wnuków. Mógł je smagać, kazać im jak chciał pracować, sprzedać i zabić. Żaden naród, — powiada Justynjan — nie był tak nielitościwym w rodzicielskiej władzy wydziale. Syn na własność nie mógł posiadać co zapracował, co zaoszczędził lub nabył w jakikolwiek sposób, wszystko należało do ojca. Potrzeba było trzech sprzedaży po sobie następujących, aby nabył prawa własności i wyzwolony został z pod mocy ojca. Jest to jedyna emancypacja w prawie rzymskiem. Małżeństwo uchylało osobę syna z pod władzy ojca, ale nie mienie jego i majętność.
Ojciec rodziny, był naturalnym sędzią dziecięcia. Liczne są tego przykłady: ojciec Horacjusza woła, że uniewinnia syna, i że lud nie ma się prawa mięszać do tego. Prawo dwunastu tablic, zasadę tę uznaje. Fulvius spotyka syna udającego się do obozu Katylliny i skazuje go na śmierć. Manlius Torquatus, oskarżonego przez posłów macedońskich, sam karze. Fabius Eburnus, sądzi i skazuje swe dziecko. Titus Arrius, skazany na wygnanie przez ojca. Erixon smaga na śmierć dziecię swoje.
W prawodawstwie rzymskiem też same znajdujemy zasady, które upatrujemy w spartańskiem; Rzym przedewszystkiem chce silnych i potężnych obywateli, mężczyzna każdy żołnierzem lub rolnikiem; jeśli ręka jego niezdatna do pługa i oręża, życie jego niepotrzebne. Topiemy dzieci słabe i ułomne, powiada Seneka. Prawo Romulusa, przywiedzione przez Denysa z Halikarnassu, rozkazuje rodzicom dzieci ułomne, poczwarne, słabe, zarzynać lub topić w Tybrze.
Kodeks Papyrjana i prawo dwunastu tablic, żadnej nie przypuszczają różnicy między prawemi dziećmi. Justynian, wyznaje, że w starych prawach nic o tem nie znalazł. Prawo starszeństwa nie egzystowało. Dzieci nieprawe, dzieliły się na cztery klasy: na urodzone z nałożnicy, z nierządnej, z cudzołostwa, z kazirodnego związku. Wszystkie zwały się imieniem jednem, które oznaczono dwoma głoskami S. P. (sine patre).
Pierwsze były przypuszczane do urzędów i zajęć publicznych, participes erant, omnium honorum juriumque capaces, pisze Heineccius, przywodząc stary napis grobowy wzmiankujący, iż zmarły był kwestorem, edilem, pretorem, duumwirem. Jednakże syn nawet nałożnicy, który mógł dojść najwyższych w państwie urzędów, w rodzinie nie miał praw żadnych. Nie mógł nawet gdyby znał ojca, nosić imienia jego; ojciec też prawa nie miał żadnego nad nieprawem dziecięciem. Dzieci pozostałych trzech kategoryj, niżej jeszcze stały; synowie nierządnic nie będąc bezcześni, nie mieli jednak znaczenia, reszta czci pozbawioną była.
Cesarze chrześcijańscy, pierwsi ściśle usiłowali prawa tyczące się dzieci nieprawych określić.
Do Konstantyna, ojcowie nie mogli inaczej dzieci takich uprawnić, tylko przez adrogatio.
Tu autor zadaje sobie wcale próżne pytanie, czy rozprzężenie familijnych związków, jest skutkiem zepsucia powszechnego; czy zepsucie powszechne pochodzi z rozprzężenia rodzinnych węzłów? Rodzina stanowi państwo i z niej zarówno wychodzi nasienie zepsucia, jak do jej rozprzężenia przykłada się ogół. To pewna, że brak cnót domowych, zepsucie powszechne i upadek państw, są wszędzie fenomenami współczesnemi.
U Hebrejów, Assyryjczyków, Persów, Medów, Egipcjan i Greków, jak skoro rodzina zachwianą została w swym bycie, drży i chwieje się państwo w posadach swoich. Rzym wzrasta dopóty, dopóki w rodzinie szanuje małżeństwo, ściga cudzołostwo i nie dozwala rozwodów; ale z kolei i tu zwierzęce chuci opanowują wszystko aż do instytucyj, które po swojej woli naginają, i ten sam Rzym wylany na rozpustę, chyli się do upadku. Zniewieściali Rzymianie Kommoda i Heliogabala, tak samo zginąć musieli, jak ludy rozwięzłe Sardanapala i Daryjusza.
Mówiliśmy o nałożnictwie uprawnionem, o władzy ojców, o nieograniczonej sile męża nad żoną; ziarna te nie zaraz owoc wydały; obyczaje opierały się prawom. Ale nowe coraz zwycięztwa, wnosiły zarody zepsucia i zacierały ślady cnót starych rzymian. Rozwód wszedł powolnie we zwyczaj i zachwiał rodziną. Pierwszy niejaki Carvilius Ruga odrzucił żonę swą z powodu niepłodności. Kobiety wyzwalać się zaczęły za przykładem mężów, posłuszne namiętnościom tylko. Katon żonę swą brzemienną, ustępuje Hortensjuszowi i odbiera ją napowrót, gdy po nim odziedziczyła. Ciceron rozwodzi się z Terencją i zaślubia Publią.
Za czasów Augusta, rozwody stają się już tak częste, że je prawo usiłuje utrudnić, ale napróżno. Przykład najznaczniejszych w narodzie, więcej ważył, niż senatus-konsulty i ogłaszane wyroki.
Wkrótce najznakomitsze rzymskie niewiasty, wedle słów Seneki, poczynają liczyć lata, mężami których miały. Rozwodzą się by iść za mąż, idą za mąż, by się rozwodzić; życie ich staje się pasmem rozpusty.
Nałożnictwo z drugiej strony, mnoży się i wchodzi na miejsce małżeństw. Napróżno cenzorowie ze szczególną bacznością usiłują prześladowaniem niemal bezżennych, zmuszać ich do zawarcia małżeńskich związków. As uxorium, rodzaj pieniężnej kary, pobieranej z bezżennych za czasów Augusta, już nie pomagał wcale, i prawo Julia de maritandis ordinibus, ustanowiło nowe, surowsze przeciwko bezżenności przepisy, nagradzając małżeństwa zawarte. Prawo to, już siły mieć nie mogło, przy zepsuciu powszechnem. Młodzież oparła mu się i August spełnienie jego na lat pięć zawiesić musiał. Wniesione na lat 17 przed erą naszą, weszło w użycie 13 roku po Chrystusie, a i naówczas jeszcze broniono spełnienia jego.
Zasadą szkodliwszą jeszcze społeczności rzymskiej, było to zupełne poddaństwo kobiety, sankcjonowane prawem. Przywiedziona do stanu spodlenia zupełnego, w jakiem zostawała w Grecji, Persji, Egipcie i u Assyryjczyków, kobieta rzymianka utraciła wiarę w godność swoję.
Samuel Klarke (komentar. Odyssei), zachował nam wszystkie ustępy poezyj greckich, zawierające obelgi i potwarze przeciw kobietom; jest to zbiór nie dający się czytać bez obrzydzenia i wstrętu. Poeci latyńscy równie się okazali niesprawiedliwi i okrutni dla kobiet. Wspomnijmy tylko Horacjusza i jego satyry, Owidyjusza, Juvenala, Publius’a Syra. Toż samo na teatrze. Bohaterki dramatu starożytnego, mają w sobie coś odrażającego; Dejanira Fedra, nie pociąga ku sobie, nie budzi zajęcia, ale wstręt. W całym teatrze starożytnych, nie ma pięknego, wielkiego, kompletnego charakteru niewiasty. „W Athenach zarówno i w Rzymie, pisze słusznie Nisard, kobieta nie jest na równi z mężczyzną. Nieszczęście jej każde mniej ma w sobie powagi, boleść jej nie obudzą sympatji, łzy jej mniejszej są ceny. Dramat kruszy te biedne istoty, bez litości nad niemi. Zawsze narzędzia tylko, w ręku bogów, w rękach ludzi, płakać nawet swobodnie nie mają prawa. Wiecznie idąc za losami drugich, ciągną się nie prowadzą...“
„W Rzymie smutniejsze jeszcze niż w Athenach położenie kobiety. Prawo powiada, że mąż łez jej nawet nie winien po śmierci, i żałoby po stracie. (Vir non luget uxorem, nullam debet uxori religionem luctus — Digest. 1. 3).“
Poszanowania samej siebie, kobieta bezkarnie utracić nie mogła. Ze wzgardą wstydu własnego, z poniewierką godności swojej, Rzym ujrzał ją, oddającą się wszystkim i wszelakiej rozpuście.
Historja upadku Rzymian, jest wymownem usprawiedliwieniem słów Tacyta: „Neque amissa pudicitia, caetera flagitia abnuerit mulier.“ „Rzadkie są kobiety, — woła Owidjusz — co by matkami być pragnęły, któreby dla zachowania piękności, w łonie swem nie zabijały dzieci. Potrafiliśmy sztukę zabijania przed narodzeniem człowieka.“ Straszniejszy, jeśli być może, jest obraz, który przedstawia Petronijusz: „woń łachmanów je pociąga, nie pojmują rozkoszy, jeno z niewolnikiem, lub kuso odzianym drabem.... Gonią za woźnicą cyrku okrytym kurzawą, za gladjatorem, za kuglarzem przedanym wszystkim..“
W ostatnich czasach pogaństwa, córki Lukrecyi i Wirginii, przeszły wszystkie stopnie rozpusty i występku. Jedyną ich zabawką słuchać lubieżnych atellan i poklaskiwać woźnicom cyrku. Pozbywając się codziennie cech i przymiotów płci właściwych, przybierają wady mężczyzn, ich nałogi, i mówiąc słowy Seneki, wyzuwają się całkiem z natury kobiecej.
Rodziny nie ma już w Rzymie.
Widzieliśmy wyżej przykłady najcnotliwszych Rzymian, z których jeden odstępuje żony obcemu w nadziei dziedzictwa, drugi rozwodzi się dla zaślubiania młodszej. Z dwóch bohaterów Rzymu, jeden zabija syna, drugi ojca. „Prawie wszystkie rodziny, pisze Plutarch, przedstawiają liczne przykłady zabójstw dzieci, matek, kobiet, a braci zabijają bez zgryzoty i wahania, bo jest to rządowem prawidłem, uważanem za konieczność nieuchronną, jak zasada geometryczna, że panujący dla bezpieczeństwa swego winien pozbyć się braci.“
Zepsucie idzie i powiększa się w sposób zastraszający. Nic już w świecie wstrzymać go nie może. Ani Tytus, ani Antonin, ani Marek Aurelijusz, stanu tego rzeczy zmienić nie są w stanie. Przyczyną występku i zepsucia była tu przedewszystkiem cześć fałszywych bogów, których przykład zbrodniczy do zbrodni wszelkiej upoważniał.
Człowiek podnosząc oczy ku niebu, znajdował w niem wzory rozpusty. W Egipcie kazirodztwo uniewinnia się czcią Ozyrysa, indziej Jupiter jest cudzołożnikiem, Saturn dzieci zabójcą, surowa Pallas i czysta Dianna zapominają się nieraz, a sama cześć Wenery, zmusza do złamania wiary małżeńskiej.
Wpływ wiary fałszywej był niezmierny ni obyczaje. Wiemy o prostytucjach na cześć Wenery w Babylonie, o obrzędach czci Adonisa w Byblis, o dziewicach Cypru, o świątyni w Koryncie... nie wspominając już ani o tajemnicach Priapa i Adonisa, ani o Izydy i Cybelli mysterjach.
Taki był upadek obyczajów w Rzymie, którego wielkości pierwotne, surowe założyły cnoty. Ale loika zasad jest nieubłaganą, z pewnych nasion muszą zawsze wyrosnąć owoce konieczne.
Gdy Rzym podbił panowaniu swemu ludy, któremu bezbronnemi na pastwę dawało ich zepsucie; gdy Egipt, Assyrja, Grecja złożyły z nim jedno wielkie państwo; zwyczaje przesądne i rozpustne wschodu, wytworne i rozwiązłe Athen, zmięszały się i zlały z żywotem zwycięzców, i w grodzie tym, w którym wszystko nosiło piętno wielkości, występek także doszedł rozmiarów olbrzymich.
Długo wszakże twarda powłoka Rzymian, opierała się zaszczepieniu choroby. Dopiero z Cezarem, rozwiązłość przybiera charakter powszechny i zastanawiający poczwarnością swoją. August przechodzi Cezara, świadkiem list Antonjusza, zachowany w Swetonjuszu. August pierwszy daje te uczty kalające gmach Cezarów, które się później olbrzymiąc powiększają. Czytamy u Swetonjusza opis takiej biesiady dwunastu, z Apolinem Cezarem, oddających się naśladowaniu mythologicznej bogów Olimpu rozpusty.
Za Kaliguli postępy nowe; Neron je posuwa dalej jeszcze, zepsucie przychodzi do poczwarnej ostateczności. Są to, słowy Juvenala mówiąc, szkarady, na których widok, przerażone bledną gwiazdy. Najdziksza wyobraźnia nie wymyśli, co ci olbrzymi rozpusty, spełniają w szale bezrozumnym. Na tych ucztach poczwarnych występują wśród tłumów niewolnika i błaznów, potomkowie starych Rzymian, dziedzice wielkich imion, których jedyną sławą, że nie widzieli nigdy wschodu i zachodu słońca, że mogą w dwudziestu dwóch przemianach stołu, zmienić tyleż nierządnic, z któremi się tarzają w rozpustnym uścisku. Satyrykon Petronijusza, wierny przedstawia obraz tej zgrzybiałej i zgniłej społeczności.
Ten, co na kobiety i dziecię narzucił jarzmo siły i przemocy dzikiej, godzien był pierwszy wykrzyknąć srogie i nielitościwe hasło: Vae victis! W tym razie maluje się z całą siłą szkarady swej, materjalizm pogański. Niewola w Rzymie nie miała granic, serce jej nawet nie ulżyło, bo je stwardniła rozpusta. Niewolnik pracując dniem i nocą, skuty za nogi, żywił się trochą wody, soli i chleba. Chorego dobijano. Często wyższej ceny było zwierzę nad niego, a ciałem nieszczęśliwych karmiono mureny. Wieśniak coby się śmiał bronić napaści zwierza przeznaczonego do cyrku, skazany był na srogą karę. Na znak pana, szedł niewolnik walczyć z dziką bestją; a czułe kochanki Propercjusa i Tybulla, owe Lesbije i Lydje, złorzeczyły mu, jeśli nie upadł z wdziękiem. Dla zabawy Klandjusza i Agrypiny, dziewiętnaście tysięcy ludu walczyć raz musiało, a Rzymianie krwawej poklaskiwali walce.
Boje, walki, szały rozpustne, wzruszenie które dawały igrzyska, zastępowały uciechy domowe i uczucia rodzinne, których doznawać nie umiano. W lupanarach i cyrku, upływa życie zdziczałego dobrowolnie ludu; siła opuszcza żołnierza, przytomność wodza, sumienie prawodawcę.
Użyjemy tu słów własnych autora na odmalowanie obrazu schyłku i przeistoczenia Rzymu.
„Chwila się zbliża, w której cesarstwo na wagę złota zmuszone będzie bezsilnych kupić obrońców. Gdy Rzym, co dzień bardziej wycieńczony zbytkami, usypia w upojeniu i rozpuście, wielki ruch wstrząsa północą i wschodem Europy. Gońcy przybyli od północnych krajów państwa, dziwne przynoszą wieści. Ludy nowe i nieznane, dzikich obyczajów, niezwalczonej odwagi, popycha ręka niewidzialna od górnych płaszczyzn Azji i Skandynawji ku nieśmiertelnemu grodowi. Na koniach łuską żelazną okrytych, lub chudych i mizernych szkapach, pędzą przybylcy jak orły, ludzie drobni, wychudli, ogorzali, i olbrzymy z oczyma zielonemi i z włosem jasnym rozczochranym. Barbarzyńcy zbierają się jak sępy na ścierw, ku konającemu Rzymowi. Hunnowie, Swewy, Alanie, Goci, Wandale, zbliżają się gnając jedni drugich, pędzeni fatalnością jakąś, wszyscy w jedną drogę.
Inny wróg jeszcze grozi Rzymowi. Sto dwadzieścia miljonów niewolnika, które rychło pomścić się mogą na dwóch miljonach ciemiężców. Chwila była stanowczą, Rzym, Gallia, całe państwo zagrożone zostało. Wojska liczne jak ziarna piasku na brzegach morza, ludzie, gniewu Bożego posłańce, co się zwali biczem Bożym, obozowali pod murami Rzymu. Żaden opór nie wstrzymywał barbarzyńców, którzy śmierć przyjmowali z uśmiechem. Już na zbliżenie się najstraszniejszego i najkrwawszego z wodzów, stolica świata chwiała się i chyliła, gdy nagle, barbarzyńca stanął w pędzie straszliwym i ukląkł przed człowiekiem, który wyszedł przeciwko niemu z krzyżem w ręku. Tym człowiekiem był Leon I. W tejże chwili, młoda dziewica gallijska, imieniem Genowefa ocaliła kraj swój, wzywając nowego Boga. Niewolnicy wreszcie, których świat obawiał się powstania i straszliwej zemsty, padali na kolana przed narzędziem swej kary i cześć mu oddawali.“
Przychodzim do wielkiej i radykalnej społeczeństwa zmiany, którą wprowadziło chrześcjaństwo.
„Prawo Chrystusa, powiada autor, z prawem objawionem i prawem natury wyraża myśl jedną: wiekuistą prawdę, która przeżyła wieki, niekiedy zapoznana ale zawsze żywa. Chrystus nie ustanawia nowego porządku, syn Boży przychodzi dopełnić dzieło pierwotne Ojca swego. Światło, które oświeca świat, błysnęło mu już w pierwszych dniach rodu ludzkiego. Z ewangelją nową, odradzają się zasady wszystkie, opiekuńcze rodziny.“
W miejscu prawa mocniejszego, chrystyjanizm stawi poszanowanie słabszych. Chrystus całem swem życiem przedstawia naukę swoją. Bogiem będąc, przychodzi na świat z niewiasty; dzieckiem czczą go królowie i starcy; umiera śmiercią niewolników. Urodzeniem, życiem, śmiercią podnosi uciśnionych przez pogan, — kobietę, dziecko i niewolnika.
Niewiasty zdają się też przeczuwać w nim pierwsze odkupiciela swego; one mu towarzyszą ciągle, aż do stóp krzyża jego. Z poszanowaniem siebie samej, kobieta odzyskuje wstyd i godność. W tym samym cyrku gdzie nierządnice rzymskie, blade rozpustą nocną, poklaskiwały zapaśnikom szarpanym przez lwy Numidyi, lub wołały na zakończenie igrzyska o krew chrześcjanina, ujrzano Perpetuy pod zębem dzikiego zwierza, troszczące się tylko, by podarte ich suknie nie obnażyły skrwawionego ciała; Potamjeny umierające, które konając, prosiły tylko, by je okryte suknią we wrzątek wrzucono. Perpetua Blaudyna, siedem dziewic Ancyrskich, wyższe są nad najwznioślejsze heroiny starożytności. Matka Grachów nawet, w obliczu matek chrześcjanek jest pospolitą kobietą, dopełniającą tylko obowiązku swego. Zabawy, widowiska, nocne schadzki zapełniały życie poganek, a barbarzyńcy, mówi św. Jan Chryzostom, widząc je tak biegające od cyrków do teatrów, w upojeniu zbytku i rozkoszy, pytali czy „nie miały dzieci?“ Matka chrześcjańska, swobodna i czysta, pozostała przy kolebce dziecka, czuwa i modli się.
Jak niewiasta i niewolnik, dziecię też podnosi się z upadku. Wczoraj zaledwie przyszło na świat, już chrztem obmyte, oblekło się przy uroczystem wnijściu w społeczność, która je przyjęła i otoczyła, ręcząc Bogu za nowego członka — godnością i znaczeniem. Chrystjanizm od kolebki okrąża je czcią, wita je człowiekiem i uczy go szanować w sobie duszę, którą Bóg złożył w nim, jak w świątnicy swojej.
Wszystkie zasady stanowiące rodzinę, przywrócone zostają z kolei do życia.
Swobodę związków, prawo nowe zastrzega równie jak prawo natury i objawione. Kobieta u Assyryjczyków sprzedaje się, w Sparcie prawo oddaje ją w ręce wybranego losem męża, w Athenach skazana na zaślubienie najbliższego z krewnych. U chrześcjan, — powiada św. Paweł, — niech wybierze małżonka wedle serca swego, jeśli ten jest miły Bogu. Ale małżeństwo swobodnie zawarte, rozerwanem być nie może. — „Mojżesz — powiada Chrystus do żydów, — dla twardości serca waszego, dopuścił wam opuszczać żony wasze; lecz od początku nie było tak.“ Rozdzielenie się małżonków, które ewangelja upoważnia, nie ma charakteru rozwodu u pogan; nie rozrywano węzłów małżeńskich, ani dozwalano zawierać nowych ślubów. „Wszelki który opuszcza żonę swą a drugą pojmuje, cudzołoży; a kto od męża opuszczoną pojmie, cudzołoży.“ Kobieta nie może należeć do drugiego, dopóki pierwszy nie umrze; albowiem co Bóg związał, tego człowiek rozerwać nie może. Poświęcenie małżeństwa przez kapłana w kościele, jest piętnem właściwie chrześcjańskiem. „Kościół — pisze Tertulljan — umowę małżeńską sporządza, ofiara ją potwierdza, błogosławieństwo staje się jej pieczęcią, aniołowie niosą ją przed tron Ojca niebieskiego, a ten ją zawiera ostatecznie.“
Poganie widzieli w małżeństwie połączenie dwóch tylko osób, i szukali w niem nasycenia zmysłowego. Ztąd nałożnictwo uprawnione było, ztąd rozwody i polygamja. Jak prawo natury, prawo objawione, chrystyjanizm widzi w niem też połączenie dusz. „Zaślubiamy się mówi św. Justyn, dla wychowania dzieci swoich w wierze Pańskiej; jeśli się wstrzymujemy od małżeństwa, zachowujemy wstrzemięźliwość zupełną.“ „Dwoje wiernych — woła Tertulljan — noszą wespół jedno jarzmo, są jednem ciałem i jednym duchem, modlą się razem, razem upadają przed obrazem Chrystusa ukrzyżowanego. Zabawiają się razem, uczą się i wzajemnie kierują i razem idą do kościoła i do stołu Bożego, w pociechach i prześladowaniu. Nie ma tajemnic między niemi, nic skrytego, żadnej kłótni; każde swych chorych swobodnie odwiedza, wspomaga swych ubogich, uczęszcza na świętą ofiarę bez bojaźni i niepokoju. Szczęśliwi, śpiewając wespół psalmy i hymny Pańskie, wzmacniają i pobudzają do kochania i chwalenia Boga.“
Rozpusta pogan, ich szały poczwarne, ich rozkosze wyuzdane, zapomniane zostały; Apostoł nie chce by je nawet z imienia znali chrześcjanie. (św. Paweł do Efezów).
Władza mężowska ogranicza się prawem chrześcijańskiem w szrankach, jakie jej wskazały prawo natury i objawione. Kobieta należy do męża, a mąż należy do żony, (św. Paweł do Koryntjan). Mąż jest względem niewiasty, czem Bóg Ojciec względem Boga Syna. W obojgu małżonkach jedna władza, jedno prawa, równość zupełna. Tylko w tej całości, którą tworzy małżeństwo, mąż jest osobą pierwszą, jak w Trójcy świętej, pierwszym jest Bóg Ojciec.
Równie jak władza męża, prawo ojca w ścisłych opisuje się granicach, które i rozum ludzki oznaczył. Dziecię, czcić będzie ojca i matkę swoję, będzie im posłusznem, ale ojciec nie będzie go doprowadzał do rozjątrzenia niesłusznem karaniem: „a wy ojcowie, powiada św. Paweł, nie pobudzajcie ku gniewowi synów waszych.“ Zresztą, władza ojcowska umiarkowaną została miłością macierzyńską, wpływem matki, nieznanym prawie u pogan, nie mającym czci prawdziwej dla kobiety.
Wszystkie te zasady nie są nowe, jest to wedle samych słów Chrystusa, dopełnienie, wyjaśnienie, przywrócenie starego zakonu Bożego, pierwszych czasów. Łańcuch tradycyj przerwany na chwilę w żywocie ludzkości, wiąże się na nowo. Chrześcjaństwo łączy rodzinę nową z rodziną pierwotną. Pod wpływem tych prawd odwiecznych, z gruzów starego świata pogan, nowy świat wykwita, nowa się rodzi społeczność.
Prawo nowe głoszone przez apostołów, objaśniane przez ojców kościoła, codziennie rośnie w powagę; wpływ jego czuć się już daje w niektórych wyrokach cezarów-pogan, prześladujących jeszcze chrześcjan, ale umiejących już czuć wyższość ich nauki.
Zadanie pierwszych cezarów-chrześcjan było wielkie. Rozpoczynali walkę nietylko z nadużyciami odwiecznemi, z potęgą zwyczaju i wspomnień; lecz w tym lesie prawodawstwa starego, senatus-konsultach, plebiscytach, edyktach cezarów, stanowiących zbiór praw Rzymu, wszystko się przeciwko nim zwracało. W początkach, nie dotykając zasad, potrzeba było wykładem zmieniać prawa, i nie naruszając ustawy, skutek jej przerobić. Stała wola, piecza ciągła prawodawców, mogła sama wprowadzić w prawodawstwo rzymskie zasady nowe, odrodzone chrześcjaństwem. Pierwsze reformy nieśmiałe i powolne. Konstantyn, naprzykład nie zniwecza praw, ale je poprawia tylko. Następcy naśladują go. Najważniejsze punkta, odnoszące się do moralności chrześcjańskiej, ulegają pierwsze zmianom. W miarę jak chrześcjaństwo wstępowało w obyczaje, prawodawca wcielał ideje jego w księgę prawa. Justynjan nareszcie, wedle wskazówki poprzednich cezarów-chrześcjan, przetwarzając całkiem ustawodawstwo, odrodził je w duchu chrześcjańskim.
Nałożnictwo uprawnione i rozwód, dwie instytucje zupełnie chrześcjaństwu przeciwne, najprzód zwróciły uwagę ustawodawców. Konstantyn usiłując zapobiedz temu, postanowił aby nikt się nie ważył brać za żonę tej, z którą żył jako z nałożnicą; zabronił zapisów na rzecz nałożnic i dzieci nieprawych. Nakoniec novella 91, zniosła zupełnie nałożnictwo. Odtąd i bezżeństwo przestało być uważanem za szkodliwe państwu, zaczęto je szanować jako stan święty, przywiązując doń wyobrażenie czystości.
Następcy Kostantyna pracowali nad ukróceniem rozwodów; i nie mogąc zrazu zniszczyć ich całkowicie, skutkom przynajmniej zapobiegli. Dla zmniejszenia rozwodów, Theodozjusz i Justynijan opisali wypadki, w których miejsce mieć mogły; powodowały je tylko występki: cudzołóstwo, trucizna, obraza majestatu, fałszerstwo, zgwałcenie grobu. Justynjan rozkazuje przytem, aby mąż oddzielający się od żony bez przyczyny, choćby żonę wziął bez posagu i bez zapisu, wynagrodził ją czwartą częścią swej majętności. Toż stosowało się i do kobiety. Takiemi utrudzeniami starano się powolnie zmniejszyć przynajmniej liczbę rozwodów.
W prawach przeciwko cudzołóstwu zwłaszcza, objawia się już dobitniej duch chrześcjański. Kara śmierci wyznaczona na przestępcę; ale Konstantyn znosi oskarżenie obcych (jure extranei). Obcy nie ma już prawa odsłaniać tajemnic rodziny: sam mąż jest tu sędzią. Jeśli przebacza, prawo milczy, sprawiedliwość nie sięga dalej. Miał władzę zatrzymać żonę występną i przywołać ją nawet, choćby sądownie skazaną została. W dawnem prawie rzymskiem przeciwnie, władza prawa wyjmowała ją już z pod władzy męża. Mąż sam winien był występku lenocinium, jeżeli winę okrywał.
Justynjan wprowadza także ważną zmianę w tę część prawodawstwa rzymskiego; kara śmierci stosuje się tylko do mężczyzny; żona ma być osmaganą i zamkniętą w klasztorze. Jeśli w przeciągu dwóch lat, mąż jej nie odbierze, postrzyżoną zostaje i resztę życia spędzi w zamknięciu.
Ustawy te pełne są ducha, nowego prawa Chrystusowego; mąż ma prawo przebaczenia, on jako silniejszy srożej karanym zostaje, kobieta jako słabsza z politowaniem i miłosierdziem. Prawo także chce mieć małżeństwo poświęconem przez kościół, dla wzmocnienia jego węzła. (3. prawo kodeksu Theodozjusza. Novella 74, rozdz. 4 i 1 paragraf.).
Chrześcjaństwo wpływa także zbawiennie na stosunek ojca do dzieci. Wpływ ten dawał się już czuć przed Konstantynem, za cezarów-pogan. Trajan ograniczył władzę ojca, nakazując emancypacją syna pokrzywdzonego przezeń. Aleksander Severus odjął głowie rodziny moc domierzania kary i sądu; pozostawił mu władzę dyktowania wyroku sędziom tylko. Dyjoklecjan zabronił sprzedaży dzieci z jakiegokolwiekbądż powodu. Wszystkie te reformy dyktowało przeczucie chrześcjaństwa. Prawo Boże już było w umysłach, nim weszło w ustawy i życie społeczne. Adrjan wznosił świątynię na cześć Jezusowi, Aleksander Severus obraz jego mieścił pomiędzy swojemi półbogi.
Za pierwszego więc z cezarów-chrześcjan, ojciec nie miał prawa zabić, ni sprzedać dziecięcia.
Dziecię w pogaństwie było własnością rodzica; nie posiadało nic przez się, nic nabyć nie mogło, a pracy jego owoce, należały do ojca. Prawodawca chrześcjański począł od nadania własności dziecku, przyznając mu prawo nabycia w wojsku majętności i rozporządzania nią. Następnie prawo inne dozwoliło mu posiadać coby nabył jako obrońca, jako urzędnik, jako sługa książęcy, i t. p. Konstantyn przyznał synowi dziedzictwo po matce, dożywocie tylko zostawując przy ojcu. Rozciągniono później to rozporządzenie do wszelkiej majętności, ze spadku po przybocznych, lub daru pochodzącej. Nakoniec cesarz Justynjan wszelkie mienie dorobkowe przyznał własnością wyłączną syna, który już zyskanem, zdobytem, oszczędzonem, swobodnie mógł rozrządzać.
Zabezpieczywszy życie, swobodę i mienie dziecka, prawo nowe pomyślało o ułatwieniu jego emancypacji. Kapłaństwo już wyzwalało z pod władzy rodzicielskiej. Do godności patrycjusza Justynjan podobny przywilej przywiązał; urząd konsula i inne później też same swobody zyskały.
Trzy sprzedaże zmyślone, potrzebne wprzód były do emancypacji dziecięcia. Cesarz Anastazy nowy ustanowił rodzaj emancypacji przez reskrypt panującego. Nakoniec Justynjan zawyrokował, że samo objawienie ojca przed urzędem, iż syna wyzwala, dostatecznem być odtąd miało.
Zaszły też znaczące zmiany w prawach urządzających stosunek ojca do dziecięcia nieprawego. Dawne prawo nie troszczyło się o nie wcale. Przed Konstantynem przez adrogację tylko można było przyznać. Konstantyn dozwolił uprawnić dziecię przez ślub z matką. Po nim Teodozjusz młodszy i Justynjan ułatwiają jeszcze przyznania; ostatni ustanawia legitymację przez reskrypt panującego.
Zepsucie obyczajów i nędza, straszliwe w starem społeczeństwie wywołały skutki; matki, wedle słów Owidjusza, częściej zabijały, niżeli na świat wydawały dzieci. Najlitościwsze jeszcze rzucały je w ulice, w perystyle świątyń i rynki; place ich pełne były codziennie. Dla odjęcia rodzicom wszelkiego pretekstu pozbywania się dzieci, Konstantyn dozwolił im sprzedawać je w razie głodu z warunkiem, by pierwszy grosz uzbierany, na okup ich służył. Jest to prawo Mojżeszowe. Sprzedaż ta upoważniona przez Justynjana, była rodzajem zastawu raczej i chroniła dziecię od głodu i śmierci. Wkrótce potem jednak zakazano i sprzedaży, i podrzucania dzieci, matka miała prawo stać z dzieckiem u drzwi kościołów i prosić jałmużny. Jest to pierwsze prawne uznanie miłosierdzia chrześcjańskiego, pierwsze na niem oparcie się; uczucie to całkiem było starożytnym nieznane, a na niem oparł się świat nowy. Valens i Walentynjan powtarzają zakaz podrzucania dzieci.
To są pierwsze skutki powoli krzewiącego się chrześcjaństwa, które społeczność całkowicie przetworzyć miało; jakkolwiek powolnie przychodzące i stopniowe, widzimy już jak prawa te były całkiem nowych i obfitych w skutki zasad, zapoznanych długo, dziś odradzających rodzinę.
W pierwszych walkach chrześcjaństwa kapłan, który nawracał, który oświecał, apostołował, cierpiał i za wiarę umiera, naturalnie uzyskał przewagę i władzę nad otaczającym go ludem. Oświata spoczywała szczególniej w tym stanie wybranym. Lud przywykł widzieć w nich doradców, ojców i sędziów, posłuszni słowom św. Pawła chrześcjanie udawali się do kapłanów we wszystkich sprawach swoich. Ztąd powstało prawo kanoniczne.
W oczach prawodawcy kapłana małżeństwo jest zarazem umową i sakramentem. „Uważać należy — pisze św. Tomasz — trzy cele w małżeństwie: pomnażanie się rodzaju ludzkiego, pomnażanie państwa i kościoła, cel społeczny, polityczny i religijny.“ — Pod tym ostatnim względem małżeństwo musi naturalnie zależeć od kanonów i ustaw kościelnych. „Sobor trydencki rzuca anatema na tych, coby w małżeństwie nie uznawali sakramentu i łaski.“
Małżeństwo chrześcjańskie będące przedewszystkiem połączeniem dusz, zawiera się swobodnie, ale rozerwanem być nie może. Zupełną wolność zostawiono narzeczonym, zaręczonym, zerwania umowy przed ostatecznem jej pobłogosławieniem, u ołtarza nawet; koncyljum lateraneńskie za Innocentego III. ustanawia dla wywołania przeszkód, dla wczesnego zapobieżenia zawarciu nieprawego małżeństwa, trzykrotne niedzielne zapowiedzi. Dla upewnienia się większego jeszcze, że małżeństwo zawarte zostało swobodnie i bez przymusu, naznaczeni są świadkowie. Św. Tomasz loicznie i silnie dowodzi kościołowi prawa wyrzeczenia o przeszkodach do małżeństwa. Przeszkody rozwiązujące są w liczbie czternastu, zakazujące w liczbie pięciu. Każda z tych przeszkód chroni jakiejś zasady, na której się ważność związku opiera. Przeszkody: omyłki stanu, różnica wiary, bezsilność, ustanowione zostały dla zapobieżenia rozrodom. Mógłżeby spokój panować w domu, gdyby małżonkowie wyrzucali sobie nieustannie oszukaństwo lub dręczyli się nieustanną bezpłodnością? Co się tycze różnicy wiary, pojmujemy jak ważnem jest dla zgody rodziców, dla wychowania dzieci, jedność w tak świętem przekonaniu.
Przeszkody gwałtu, porwania, niebytności świadków lub proboszcza, ustanowione zostały dla zapewnienia swobody związkom. Przeszkody pokrewieństwa, blizkości, przyzwoitości, występku, związku i ślubu zakonnego, mają na celu uczynić małżeństwo czystem i nieskalanem.
Justynian zakazał już małżeństw między krewnemi w linji prostej; słów jego używa Mikołaj I. papież, w odpowiedzi swej Bułgarom. Teodozjusz zabrania łączyć się stryjecznym. Arkadjusz znosi to prawo, a Honorjusz pozostawia je na zachodzie. Św. Grzegorz wielki ogranicza pokrewieństwa przeszkadzające do małżeństw do ósmego stopnia, wedle rachuby cywilnej. Karol Wielki w kapitularzach zakreśla podobneż granice. Czwarty sobór lateraneński, pod Innocentym III., dozwala żenić się krewnym po za stopniem czwartym, wedle rachuby kanonicznej.
Nie będziemy się tu rozszerzać nad wykładem przyczyn, dla których ustanowione zostały przez kościół przeszkody do małżeństw; wszystkie się one istotną potrzebą zachowania porządku społecznego, lub dostojności związków tych tłumaczą. Prawo przewidziało także wypadki, w którychby po zawarciu małżeństwa, rozerwanie jego było nieuchronnem, to jest: rozdział osób lub majętności.
W tym celu postanowiona została separacja (quoad mensam et habitationem), majętności. Rozdzielenie majętności, nie pociąga za sobą rozdziału osób. Separacja zaś małżonków, w ważnych tylko mogła mieć miejsce wypadkach, gdy groziło niebezpieczeństwo zbawienia, życia, gdy obejście którego z członków było nie do zniesienia i t. p. „Zresztą, pisze jeden z najznakomitszych mowców, uważać należy, że separacja nigdy się nie stawała rozwodem wiekuistym, ale trwała dopóty, dopóki przyczyny, co ją spowodowały; jak tylko te ustały, małżonkowie obowiązani byli połączyć się znowu. Między rozwodem u pogan a separacją chrześcjan, wielka i stanowcza jest charakteru różnica. Starożytni nie wierzyli w możność i powściągnienia się i dozwalali po rozwodzie zaślubić nową żonę; tu przeciwnie instytucja wskazuje, aby osamotniony w cierpliwości i modlitwie czekał chwili połączenia się z tą, którą opuścił.“
Prawo opiekujące się małżeństwem, nie mogło pobłażać cudzołóstwu. Konstantyn i jego następcy naznaczyli zań karę śmierci. Kapitularze Karola Wielkiego toż samo powtarzają. W prawie kanonicznem nie było kary cielesnej, kapłan groził kaźnią wiekuistą: ale prawo świeckie różnych krajów, najsromotniejszemi i wymyślnemi środkami karciło to pogwałcenie węzła, na którym się opierała społeczność. Mąż miał prawo oskarżenia o cudzołóstwo żony, ale jeśli przebaczył, prawo milczało; nikt inny obwiniać jej nie mógł.
Pierwsi cesarze chrześcjańscy, zmienili wielce prawodawstwo co do władzy rodzicielskiej; jednakże stare ustawy pogańskiego Rzymu, czuć się tu jeszcze dawały. W średnich wiekach, walczą jeszcze z sobą dwa przeciwne systematy. W krajach gdzie prawo pisane rządziło wyłącznie, władza rodzicielska z zasad na których spoczywała i ich wynikłości, czerpała coś ostrego, dzikiego, przypominającego swe pochodzenie; u ludów rządzących się zwyczajami, w których chrześcjaństwo nie miało prawa rzymskiego do walczenia z niem, duch chrześcjański swobodniej i silniej mógł się rozwinąć.
Tak w pierwszych, długo dozwolonem było sprzedawać dzieci w razach przynaglającej potrzeby. We Francji, dopiero za królów drugiej dynastji zwyczaj ten zniesiony został. Rodzice mogli do stanu zakonnego przeznaczać swych synów od dzieciństwa. Oprócz nabytku pracą zyskanego, majętność wszelka należała do ojca, aż do emancypacji, a emancypacja zawisła od niego tylko. Wreszcie, syn nieemancypowany, nawet za zgodą ojca świadczyć przed prawem nie mógł.
Prawodawstwo zwyczajowe na innych rozwijało się zasadach; dość jest przejrzeć zwyczaje różnych prowincyj, by się o tem przekonać. W większej części z nich, syn miał prawo posiadania dóbr, a ojcu sprzedawać ich nie było wolno.
Prawo starszeństwa, na które słusznie zresztą tyle w XVIII. wieku krzyczano, nigdy nie było prawem rodziny tyczącem, ale miało wszędzie charakter polityczny tylko; rodzina tu podlegając mu, ofiarowała się dla państwa. W pewnych epokach, gdy chodziło o ustalenie majętności w rękach klasy, którą dla potrzeb kraju wzmocnić chciano; musiano prawem starszeństwa obwarować rozdrabnianie się majątków i przechodzenie ich w ręce, w których interes polityczny mieć ich nie chciał. W prawie starszeństwa, ustawie przedewszystkiem politycznej, widzieć potrzeba nie korzyść pierworodnego, ale pożytki kraju i społeczności. Nie myślemy i nie możemy zresztą prawa tego uniewinniać w zasadzie, ale chwilowa jogo egzystencja, interesem kraju, ogółu, w wyższym na rzeczy poglądzie, tłómaczyć się daje.
„W średnich wiekach, — powiada autor, — społeczność ledwie z ruin powstaje; barbarzyńcy zawładnęli podbitemi ziemiami i podzielili je między siebie. Prawa straciły siłę, węzeł społeczny zwolniał, jeśli się nie zerwał; ojczyznę, rzec można, na nowo odbudowywać potrzeba. To odbudowanie musi począć się od jednostek, od rodziny, od grodów, i dopiero objąć państwo całe. Pierwszem więc dziełem prawodawcy jest, by wzmocnił rodzinę, by ją wcielił w człowieka na jej czele stojącego, i zapewnił mu znaczenie potężne, dziedziczne. Wśród nieładu powszechnego, w pośród zamięszania, rodzina musi jak państwo mieć siłę oporu skupioną, widoczną. Ztąd u ludów, które rodziły się do nowego życia, i władza monarchiczna i prawo starszeństwa były koniecznemu“ Zresztą, jakeśmy to powiedzieli wyżej, nie wchodząc w nadużycia, bo te muszą być wszędzie, to prawo było raczej obowiązkiem, ciężarem, niżeli przywilejem. Że się ten zwyczaj nie opierał na prawie pierworodztwa właściwie, ale miał na celu tylko zapobiedz rozdrobnieniu majętności i rozpierzchnieniu rodziny, dowodem to, iż w Bretanii naprzykład i w Litwie pogańskiej, dziedziczyli najmłodsi nie najstarsi.
Prawo to, że nie było koniecznem, ale zależało w dochowaniu od głów rodziny, dowodzi list u Markulfa. Ojciec mógł się do niego stosować lub nie, wedle potrzeby.
Co się tyczy dzieci nieprawych, ustawa kościoła wkładała na ojca obowiązek wychowywania ich i dania im sposobu do życia.
Autor nasz, nim przystąpił do obrazu ośmnastego wieku, kreśli tu jeszcze obyczaje rodziny w średnich wiekach; ale nie powtórzymy wizerunku tego, bośmy sami jeszcze tak blizko czasu, w którym to życie panowało u nas, że dla nas nic tu nowego nie znaleźć. Po starych dworcach, po starych księgach naszych, rzewniejsze mamy tej przeszłości bliżej nas dotykającej obrazy. Żywe nawet jeszcze tych obyczajów świątobliwych, tego poczciwego życia próbki, stoją przed oczyma naszemu.
Obraz XVIII. wieku, u p. Béchard, dalekim jest od pełności, zarysem tylko niekiedy dość trafnym, ale zawsze dla treściwości samej niewykończonym. Wahaliśmy się czy go tu powtórzyć mamy, ale życzenie zaokrąglenia tego rzutu oka zmusza nas. byśmy poszli za autorem.
Pamiętniki margrabiego Lafare, doskonałe dają wyobrażenie zmiany, jakiej uległy obyczaje za panowania wielkiego króla. Gdy Filip Orleański objął regencją, umysły już były w pogotowiu do filozoficznych bojów. Na ustroni swej księżna du Maine, gromadziła dokoła siebie, wśród wrzawy zabaw i dźwięku balów, najśmielszych, najzłośliwszych literatów owego czasu: Lamotte-Houdard, młody Arouet, Lagrange-Chancel, stary margrabia Saint-Aulaire i Chaulieu, otaczali księżnę i dwór jej stanowili.
Przy sławnej Ninonie, kupią się ciż sami, Saint-Aulaire i Chaulieu z Fontenellem, czcicielem rozkoszy, a nieprzyjacielem namiętności, człowiekiem zmysłowym a bez serca, któremu śmierć przyjaciela, nawet objadu przerwać nie mogła. W kawiarni Prokopa, zbierają się także literaci, pragnący swobody znudzeni dworakowaniem. Regent sam nareszcie, wśród Saint-Simon’ów, Brancas’ów, Biron’ów, głośno wywołuje swoją maksymę z zadziwiającą bezczelnością. Poczciwym jest, kto umie ukryć niepoczciwość swoją.
Sceptycyzm, ta plaga naszego czasu, otrzymana w spadku po XVIII. wieku, pierwsze słowa wybełkotał na wieczorach rozpustnych regenta. A jakby Bóg rozsiewaczy i krzewicieli sceptycyzmu, własnemi ich rękami chciał skarać, oni pierwsi głoszą zasady, które życiem przypłacić mają sami, lub w synach swoich.
Pisma pseudo-filozoficzne, wyrastają jak grzyby. J. C. Rousseau wypuszcza w świat Moisade, na scenie poklaskuje sławnemu wierszowi przeciwko księżom. Ukazują się listy Perskie.
Dzieło Monteskijusza doskonale wyrażało wiek, w którym wyszło; w formie lekkiej i dowcipnej, targało się na najważniejsze zagadnienia społeczne. Usbeck wyśmiewa z kolei wszystkie zasady rodziny, zawadza mu małżeństwo, smakują rozwody, wzdycha za tyrańską władzą rodziców (księga 5 rozdział 7). Zresztą, jest to jego osobiste zdanie, którego klika filozoficzna nie podzielała. Diderot, D’Alembert, Voltaire, całkiem przeciwnie, ostatek władzy rodzicielskiej odjąć im chcieli. Zarówno oni, jak Monteskijusz błądzili, środek mijając.
Duch materjalistowski wieku, nigdzie silniej nie objawił się, jak w encyklopedji, tym potężnym miocie, który był dla nowego społeczeństwa chrześcjańskiego tem, czem wpływ barbarzyńców na Rzym. Dosyć jest zajrzeć do tego warsztatu zniszczenia, gdzie mowa o małżeństwie i o innych zasadach społecznych. Voltaire jakby mu najpilniej było burzyć i wywracać, na wpół serjo, wpół żartobliwie, dotykając każdej kwestji pojedyńczo, porusza wszystkie, okruchami rozwalin miota na strony; wewnątrz pali go chętka dopełnienia tego posłannictwa niewiary, z którem na świat przyszedł, nie omija zręczności, wyszukuje jej, zaczepia najróżnorodniejsze zagadnienia, i jeśli nie może rozumowaniem, rozcina je szyderstwem. Mówiąc o władzy rodzicielskiej, mówi razem o potopie, o inkwizycji, o papieżu, o jezuitach, o królu Klotarjuszu i procesie Kalasa, Jest-to żywy przecznik, który nigdy nie pragnie nic stworzyć, prócz zwątpienia, i z zapałem bohatera bojuje przeciwko wszystkiemu co spotka. Nie będziemy tu powtarzać co mówi o małżeństwie, władzy ojca, rozwodzie, polygamii; naturalnie musi on z powołania swego wywracać instytucje chrześcjańskie. Helvetius, Holbach, d’Argens, Diderot i Jan Jakób Rousseau z Monteskijuszem i Voltairem, są to wyznawcy poganizmu, apostołowie materji.
Jaki wpływ pisma ich straszliwie rozszerzone wywrzeć musiały, na chciwą, chwytającą je i zepsuciem usposobioną do ich przyjęcia społeczność, która w filozofii tej znajdowała potwierdzenie żywota swego, wyłuszczać nie potrzebujemy. Pod formą jeszcze chrześcijańską, kształtuje się już nowy żywot pogan, których obyczaje nie ustępują ani rozpustnej rozwiązłości Rzymu, ani wytwornej cielesności Grecji. Już za regencji, klasy wyższe zwłaszcza, zapominają wszystkich cnót domowych; w średniej i ludowej klasie, chroni się ich ostatek. Ludwika XV. panowanie rozszerza i uogólnia zepsucie, które i średniego stanu dotyka, i w nim się rozchodzi. Głowa domu na grze i pijatyce spędza nocy; matki biegną w drugą stronę, dzieci jeśli nie towarzyszą rodzicom, szukają sobie uciech podobnych. Minęły czasy, w których przed krzyżem Zbawiciela, wieczorna modlitwa panów i sługi gromadziła; uśmiech niedowiarstwa spotyka wiary ostatek.
Jednakże, powiada nasz autor, w tem zepsuciu nawet XVIII. wieku, są ślady przejścia chrystjanizmu. Nie jest to rozpusta ostatnich lat Rzymu bezwstydna, wyuzdana i ohydna; jakiś ostatek wstydu, jakaś przyzwoitość jeszcze okrywa wytworną zgniliznę tego społeczeństwa, mimowolnie trochę zachowującego sromu. Zwierzęce instynkta materjalizmu, zdobią się w kwiaty, otaczają wonią, stroją, barwią, by mniej brzydkiemi pokazać; sentymentalizm chorobliwy staje w ich obronie z pieśnią na ustach i uśmiechem w łzawem oku.
Małżeństwo w owych czasach, było związkiem ułożonym zwykle intrygą, obojętnem zbliżeniem się osób, które łączył interes, wiedzących z góry, że z sobą żyć nie będą. Pani domu tworzyła sobie swoje towarzystwo, mąż swoje. Cały czas upływał na zabawie, o obowiązkach ani słychu? Do koła młodej mężatki cisnęli się dowcipnisie i galanci, mianując ją bóstwem i gwiazdą. Poufalsi, przypuszczani byli do jej toalety, i szczebiocząc zabawiali, wielbiąc wdzięki które przy nich przyprawiano. Trzy lub cztery godziny trwało ubieranie. Wieczorem ktoś z przyjaciół, szczęśliwie wybrany, towarzyszył na operę lub komedję, na bal lub dowcipną rozmowę. Mąż tymczasem oddzielony całkiem od żony, osobnych mając ludzi, osobnych przyjaciół, osobne znajomości, odegrywał ze swojej strony drugą rolę podobną, kończąc dzień w odosobnionym domku na przedmieściu, wśród aktorek, kart i wina.
Małżonkowie, widzieli się ledwie raz w kilka miesięcy. Znana jest odpowiedź księżnej de Chaulnes, umierającej. — Ksiądz przyszedł z Sakramentem. — Niech się chwilkę wstrzyma. — Książe de Chaulnes chciałby się widzieć. — Jest tu? — Jest. — Niech poczeka, wejdzie z sakramentem razem.
Dzieci, powierzone jakiemu labusiowi, wybranemu przez matkę, w piętnastu latach oddawano do służby wojskowej, nosili broń lat kilka, a potem naśladowali życie ojców. Dziewczęta zamknięte w klasztorze, oczekiwały na małżeństwo jak na oswobodzenie. W średniej klasie zepsucie było podobne, ale nie okrywały go formy wytworne; naga tu i smutna barbarzyńska objawiała się zgnilizna.
Chrześcijaństwo ogłosiło obowiązki człowieka, nowa filozofja mówiła tylko o jego prawach. Chrystus wyrzekł: „ucz się cierpieć,“ filozofowie wołać poczęli: — „używaj.“ Wyzwali oni zwierzęce namiętności, i szałem który stawili przed oczy, zawładli. W klasach niższych, zwłaszcza po miastach, przykład wyższego towarzystwa rozsiewał zepsucie, które gotowało wybuch społeczny i wszystkie okropności rewolucji.
Sądy i procesy niesłychane, codziennie odkrywały nowe rany społeczne, wykazując rozprzężenie, do jakiego doszły obyczaje. Ojcowie z dziećmi, żony z mężami, mężowie z żonami stawali przed kratki, wyrzucając sobie z bezwstydem ohydnym najszkaradniejsze występki.
Wśród tego zniszczenia, prawa tylko jeszcze walczyły z obyczajami, antagonizm ten we wszystkich sławniejszych procesach jest widoczny; trzeba było odmienić społeczność lub zreformować dla niej prawa, któremi się kierować nie mogła. Niestety! łatwiej było narzekać na nie, niżeli je poprawić; a żaden z filozofów nie był zdolny wskazać lekarstwa na chorobę, którą codziennie nowemi symptomatami wskazywał.
Jak wszystkie niemal rewolucje, (francuzka) poczynać się miała od swobód, kończąc się nieuchronnie na despotyzmie. Oklaskiem powitano reformy zgromadzenia konstytucyjnego, nim poczęto przeklinać krwawe ustawy konwencji.
Prawa tych czasów, zadały zgubne ciosy rodzinie. Ustanowiono najprzód rozwody (1792. 20.-25. grudnia). Zgromadzenie prawodawcze dozwoliło ich nie tylko za zgodą wzajemną małżonków, ale na żądanie jednej strony objawiającej, że charaktery i humory są niezgodne. 1792, 25. septembra, zakazano separacji, i prano zmusiło małżonków do rozwodów, nawet w razach, w którychby ona wystarczyć mogła. Uświęcenie małżeństwa przez kościół, jego sakramentalny charakter, zmazany został nareszcie; zgromadzenie prawodawcze wyrokuje, ażeby municypalności spisywały akta małżeństw, urodzenia i śmierci, zakazując utrzymywać metryk duchownym (1792).
Wyrok 8. sierpnia 1792, uchylił już pełnoletnich z pod władzy ojcowskiej; zostawało jeszcze rozporządzenie majątkiem, którym ojcowie mogli dzieci swe utrzymać w posłuszeństwie; dekret 11. marca 1795, ostateczny cios zadając władzy rodzicielskiej, przypuszcza do równego działu majętności wszystkie dzieci. Ojciec nie ma już prawa rozrządzać częścią nawet swej własności. U rzymian wszystko należało do ojca, tu na odwrót, wszystko należy do syna.
Konwencja unieważnia z kolei prawo starszeństwa, i dzieci prawe porównywa z nieprawemi, dopuszczając pierwsze do podziału ojczystego majątku, 1794 roku, wsteczne skutki prawu temu naznaczając. Ustawa ta, jest pogańskiego nałożnictwa rehabilitacją i skalaniem rodziny, do której pierwiastek haniebny przypuszcza. Wszelki związek nieprawy, staje tu obok małżeństwa, i mierzy się z niem.
Konwencja w ostatku, usiłując do reszty rozerwać węzły wiążące z sobą rodziny, obwołuje wolność zmiany imienia, które z przeszłością łączyło teraźniejszość, i spajało w gromadki wspomnieniami związane, członków jednego rodu. Rodzina nareszcie nie egzystuje we Francji legalnie. Szczęściem prawodawstwo rewolucyjne nie zdołało przerobić towarzystwa, i obyczaje oparły się ustawom.
Oto obraz, który kreśli autor, malując czasy ostatka XVIII. wieku we Francji.
Anarchia najstraszniejsza zawładnęła umysłami. Ołtarze powywracano, tron pochłonęły fale; instytucje polityczne, religijne, domowe, stanowiące społeczność, zniszczone, zburzone, zdają się grozić społeczności zupełną, ostateczną zgubą.
Nic stałego. Codziennie nowe siły walczą z temi, które wczoraj władły. Gilotyna jedna stoi ciągle na rynkach i kat nie ustaje. Tam załogi bezbronne poddają się i wyrznięte zostają; dalej motłoch wiesza najpoczciwszych na latarni, pod wpływem szału, często nie wiedząc kogo i dla czego; dzikie hordy przebiegają ulice, niosąc na dzidach serca i głowy wyrzniętych więźniów; taki widok przedstawia Francja, której obyczaje, dowcip, światło, niedawno zdumiewały Europę. Duch materjalizmu przenikając ostatnie warstwy społeczności, tego dzieła dokonał.
Jak gdyby czuł wiek ten związek swój i powinowactwo z pogańskiemi czasy, przywdziewa śmieszne błyskotki ich, i stroi się na wzór Rzymu, który małpować usiłuje. Lada krzykacz uliczny, wywołuje: Brutusy i Scevole. W każdej budzie szewskiej, w każdym kramiku perukarza, znajdziesz Regulów i Cincinnatów. Społeczność francuzka cierpi za swe skalanie, w szałach Robespierra i Marat’a jak pogańska społeczność cierpiała w krwawych orgjach i wściekłych zapamiętaniach Kaliguli i Kommoda. Podobieństwo uderzające, niczego tu nie brakuje, nawet apotozy krwi chciwych pół-bogów konwencji. Wszakże po śmierci Marat’a, w jednej z Chrystusem łączą go modlitwie!
To co autor mówi o XIX. wieku, nie widzimy potrzeby powtarzać za nim, dla wielu przyczyn. Nie możemy z naszego stanowiska wyrzec sumiennego sądu, o czasie w którym żyjemy; możemy go malować, nie potrafimy osądzić. Dzieje to wreszcie nieskończone, nić ich nie przerwana, wnikłości nie zupełne, zakończenie zakryte. Każdy z nas zna dobrze historją swojego czasu, i jest dobrym aktorem w tym sturamiennym dramacie. Autor też, obyczajem francuzkim całkiem, pisząc o XVIII. i XIX. wieku, swój tylko kraj, niby jądro cywilizacji i ognisko historji, szczególniej ma na celu, nie zastanawia się nad innemi, i tu chcąc jego pracę uzupełnić, wypadałoby nowemi zbogacić ją poszukiwaniami. Począwszy od XVIII. wieku, Anglja, Niemcy, północo-wschód Europy, do dziejów społeczeństwa i rodziny, dostarczyłyby ciekawych materjałów. Mniej tu może głośnych wypadków, ale w obyczajach i prawodawstwie, w formach pełno znaczących faktów. Rewolucja francuzka, na nowym gruncie przesadzona, nowemi barwami się odznacza, każdy lud po swojemu ją przerabia. Ciekawe zaprawdę studjum! Oddziaływanie przeciwko ekscessom rewolucji francuzkiej, nowe ideje, które posunięcie zasad jej do ostateczności wywołało, wszystko to zajmujący tworzy obraz. W ostatku najbliższe nas lata z miljonem utopij, ze swą gorączkową żądzą zreformowania świata, w jednej godzinie, podług wymarzonego wzoru, dzisiejszy okres, w którym Francja oddziaływa we wnętrznościach swych, przeciwko wczorajszym marzeniom, usiłując wnijść na drogę powolnego i stopniowego postępu; mogłyby same dostarczyć obfitego materjału, na wielkie i ciekawe dzieło. Autor zaledwie mógł dotknąć z daleka wszystko, co się tu nastręczało.
Wystawia on najprzód Napoleona, jako wskrzesiciela społeczeństwa we Francji; przywodzi prawa jego tyczące się budowy rodziny, małżeństwa, rozwodów, separacji, władzy rodziców i obowiązków wzajemnych ich i dzieci; zastanawia się nad kodeksem jego i ustawami, które wynikły z rewolucji, ale w granicach słusznej reformy utrzymane zostały. Następnie wytyka, co uczyniła na tem polu restauracja, która skasowała rozwody, i jak pozostałe szczątki wolterystów, usiłowały działać przeciwko duchowi nowego rządu, najprzód w formie dawnej, następnie przedzierzgnąwszy się stosownie do smaku wieku, w nowe całkiem szaty. Socjalizm i komunizm, rodzą się z zasady materjalistowskiej, przybierając tylko nowej filozofii szatę; zamiast naśladownictwa pogan i społeczności ich, tworzą społeczność całkiem nową.
W głębi tych utopij, tkwi pierwiastek XVIII. wieku, Fourier całkiem się rozbraca z przeszłością i tworzy świat nowy, nieszczęściem z idealnego człowieka, jak wszyscy utopiści; wszystko złe chce użyć i usprawiedliwić, wszystko stare wywrócić, puszcza się w najdziwaczniejsze marzenie, jakie chora wyobraźnia kiedykolwiek wydać mogła. Fourier niszczy najprzód element główny, społeczny, rodzinę, i chce się bez niej obejść, zawiązując węzeł towarzyski bez jej pośrednictwa, namiętnościami tylko, potrzebą, roskoszą. Fourier pod nową firmą, jest synem XVIII. wieku; osią jego systemu materja, celem nasycenie, środkiem namiętności; śmielej tylko mówi w myśli i nie waha się nawet w najpoczwarniejszych wymysłach. Jak społeczność Chrystusowa opiera się na miłości duchownej, tak dziki świat utopisty, wiąże się li tylko materjalnemi popędy, które w sobie żadnej siły spójności nie mają. Nic bardziej upokarzającego, nad ten obraz zeźwierzęcenia i niewoli, który przedstawia Fourier. Saint-Simon i on, z jednego wychodzą założenia, budując wszystko na emancypacji namiętności. Z tej zasady wychodząc, która jest wbrew przeciwna chrześcjańskiej, naturalnie musieli stworzyć społeczność, zupełnie bytującej przeciwną. Małżeństwo, własność, rodzina, dziedzictwo, nikną, — społeczność ma się stać wielką idealną rodziną, despotycznie rządzoną tyranją oburzającego prawa, prawa sięgającego do głębi człowieka, ograniczającego każdy krok jego, każdy ruch, każdą myśl. Na dnie tych utopij, wszędzie spoczywa despotyzm nad wszelkie straszniejszy pojęcie, przechodzący co w tym rodzaju znamy w dziejach najdzikszego.
Szkoda że autor zastanawiając się krótko nad utopistami Francji, ani wpływu niemieckiej filozofii na nich, ani historji rozwoju socjalizmu w Niemczech nie dotknął. W ten sposób pozbawił się wielkiego światła razem i stał się niekompletniejszym jeszcze. Tu także filozofia materjalistowska XVIII. wieku, połączona z nowszą wiele rozprawiającą o duchu, ale sprowadzającą życie, do zupełnie nieduchowych formuł, doszły do najdziwniejszych ostateczności i ledwie pojętych marzeń; tu jeszcze perjod szału trwa dotąd i wyzwolenie się z tych pęt przez dumę i miłość własną narzuconych, nie rychło nastąpić może. Tymczasem ludzkość, której te wszystkie próby potrzebne, konieczne, i w ostatku zbawienne być muszą, bo ją o fałszu przekonują, i prawdę nowem jej doświadczeniem wskażą; ludzkość boleje i cierpi. Pocieszajmy się tą nadzieją, że wszystkie wielkie zdobycze ofiarami odkupione być muszą, i formułę więc prawdziwego postępu, nie inaczej jak eksperymentalnem zbadaniem, co niem nie jest, otrzymać musiemy. Każdy fałsz posunięty do ostateczności, dopiero naturę swoję odkrywa najlepiej i prawdę przeciwną wyświeca. Zasady więc najzgubniejsze i najszaleńsze, to będą miały w sobie dobrego, że utwierdzą nas w pojęciu prawdziwych i odwiecznych.

Hubin, d. 29. Lipca 1851 r.

KONIEC TOMU TRZECIEGO I OSTATNIEGO.




  1. Punkt ten uniwersału tak brzmi u Kobierzyckiego: Quicunque Rusticus vel colonus inque Civitatibus vel Pagis degens Nobilem aliqum, aut Dominum rebellioni contra nos contumaciter, sive vivum, sive interfecti caput attullerit, eidem, ejusque liberis, non solum libertatem personalem et agrum quem colit perpetuo immunem concedimus, sed etiam nobilis aut domini sui capti vel interfecti reditus, qui ex bonis ejus heraeditariis annuatim proficiscuntur, per sex aunos, utendos, fruendos indulgebimus, etc. etc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.