Dziecko szczęścia i dziecko niedoli

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Bogusławska
Tytuł Dziecko szczęścia i dziecko niedoli
Pochodzenie Młodzi
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Ilustrator B. Lewański
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dziecko
szczęścia
i dziecko
niedoli
I.

Pani radczyni Narzymska, według słów swej panny służącej »robiła się na piękną« tego wieczoru. Sztywny pancerz gorsetu doprowadził jej obfite kształty do modnego fasonu, w miarę wciętego i wydłużonego; bogata suknia z czarnej gazy lśniła kwiatami z dżetu i srebrnej łuski. Wiele sztucznych pasem i loków ręka fryzjera ułożyła w misterną piramidę, kryjącą dokładnie własne siwiejące i liche włosy. Do wykończenia tualety pozostała pani radczyni sama, zamknąwszy się na klucz. Na czem zasadzało się owo wykończenie, oko ludzkie nie oglądało nigdy, dość, że o godzinie siódmej drzwi się otworzyły i do salonu weszła pięćdziesięcioletnia pani Narzymska wyglądająca tak młodo, tak prawie bez śladu zmarszczek i żółtej skóry, że można jej było dać najwyżej lat trzydzieści.
Pan radca, równie elegancki i wykwintny, ale nie ukrywający swej sześćdziesiątki, podniósł oczy z nad gazety, uśmiechnął się i rzekł zadowolony:
— Piękna moja pani.
A potem zsunął okulary na czoło, zmrużył lekko jedno oko i dodał nieśmiało:
— Czy nie za dużo różu?
— Ah, daj mi pokój! — żachnęła się pani domu i niespokojnie obejrzała się, czy kto nie stoi za nią.
— Czesławostwo nie przyszli jeszcze? — zapytała.
— Nie, duszyczko… No, mają jeszcze czas; dopiero siódma.
— Co dziś w teatrze?
— »Dziecko szczęścia.«
— Komedja?
— Nie, operetka.
— Ah, to dobrze!
— Zapewne, niema jak operetka!…
— Bałam się, że znowu jaki dramat, jak przeszłym razem ten »Książę niezłomny«… Boże, co to były za nudy!
— Mogłaś być spokojna, przecież ja kupowałem bilety, a nie jestem tak głupi, żebym skazywał nas na słuchanie przez cały wieczór Słowackiego lub Przybyszewskiego!
— Powiem, ci, Zosia mówiła mi, że jak znowu będą dawali jaki dramat, to wezmą tylko fotele dla siebie… Ona jest taka delikatna, dziecinka złota, nie chce skazywać nas na nudę!
— Przedewszystkiem nie chce wstydzić się za ciebie, jak kiwasz się w loży, niby żyd nad talmudem.
— O, to przedewszystkiem chyba za ciebie! Ostatnim razem chrapnąłeś na cały głos i to właśnie wybrałeś sobie chwilę jakiejś nastrojowej ciszy na scenie.
— Proszę jaśnie państwa, kareta zajechała, — odezwała się w tej chwili pokojowa, wchodząc do salonu.
— No widzisz, Piesiu, a ich jeszcze niema!
— Może przyjdą wprost do teatru.
— Wątpię, przecie wolą jechać powozem, aniżeli iść piechotą po błocie, zwłaszcza Zosiunia.
— Mogli wziąć dorożkę.
— Oh, te nasze dorożki!
— Bądź co bądź, czekać na nich nie będziemy, bo jeśli idą ku nam, spotkamy ich po drodze.
— Zapewne… Olesiu, podaj mi żółty szal i okrycie.
W kwadrans potem pani Narzymska, wdzięcznie wychylona z loży, rozdzielała ukłony i uśmiechy między znajomych, zapełniających parter i pierwsze piętro. Pan radca zaś chodził po korytarzu, czekając »na dzieci« i gawędząc z kolegą z zarządu klubu obywatelskiego, wyglądającym spóźnionej żony.
Uwertura została przegrana, kurtyna się podniosła, »dzieci«, to jest inżynier Tarner z żoną, panią Zofją z Narzymskich, nie pokazywali się jakoś.
Pierwszy akt skończył się wśród rzęsistych braw, a w loży radców siedziały tylko dwie osoby. Pani Narzymska zaczęła się niepokoić.
— Czy im się co nie stało?
— Coby się miało stać! może goście ich zaszli.
— Może Zosia niezdrowa.
— Bardzo być może, że nie czuje się dobrze i wolała nie iść do teatru.
— Tem więcej, że nie lubi operetki.
Tym argumentem uspokoili się zupełnie i w drugim antrakcie zaprosili do loży malarza Smałę, któremu trafiło się krzesło »za słupkiem«.
Wśród wybuchów wesołości zapadła kurtyna po raz ostatni. Pani radczyni, dyskretnie ocierając podczernione oczy, które załzawiły się od śmiechu, zabierała się do włożenia okrycia, podawanego jej przez pana Smałę, gdy do loży, bez ceremonji, bez zapukania, wtargnął chłopak szesnastoletni, zziajany mimo chłodu na dworze i ściągając z głowy wytartą czapczynę, zawołał:
— Dziecko się u nas urodziło, proszę jaśnie państwa!
— Dziecko?… co?… co ty gadasz?
— Dziecko!… Boże!… Jakto… pani.…
— A no, dopiero co urodził się pani synek.
— Synek, Boże mój!… I ja pierwsza nie przycisnęłam go do piersi!… — Dużoby mu z tego przyszło!… Zresztą masz taki sztywny gorset, że nie byłoby mu wygodnie!
— Ah! ty zawsze żartujesz!… Nawet w takiej chwili!… No, co pani?…
— Nie widziałem pani, pan sam tylko wyszedł do kuchni i kazał mi iść z wiadomością do starszych państwa, a że w Alei powiedzieli mi, że państwo w teatrze, przygnałem tułaj.
— Macie dziecko szczęścia! — zaśmiał się pan Smała.
— Moja złota dziecina, jak ja już kocham to maleństwo!
— Pomimo że czyni panią babcią!
— Ha, trudno; trzeba będzie i z tem się pogodzić!
— Kobieta, co tak wygląda jak pani radczyni, może jedynie wzbudzić zdumienie, gdy stosować do niej będą ten tytuł.

Osłonięty szalem gazowym, wśród pięknych haftów podłużnej poduszki, z piąstkami zaciśniętemi przy malutkiej, różowej buzi, spał nowonarodzony, obojętny na objawy radości i zachwyty rodziców i dziadków. Wszyscy mówili o niem »dziecko szczęścia« i zdawało się, że szczęście samo ciśnie się do tej drobnej istotki, syna rodziców rozumnych, zacnych i bogatych. A jednak w trzy tygodnie potem około jego kolebki przesunął się cień śmierci, zabierając śliczną, ubóstwianą przez męża i rodziców panią Zofję, matkę dziecięcia.
Chłopczyka przeniesiono do dziadków. Trudno było wymagać od zrozpaczonego ojca drobiazgowej opieki, jakiej wymagało niemowlę.
Przeniesiono z niem wózek obity różowym jedwabiem i kapiącą od koronek i haftów wyprawkę, i białe, lakierowane, lilipucie mebelki; przewieziono przedewszystkiem Stefkę, młodą, tęgą mamkę, troskliwą karmicielkę maleńkiego Henia.
Stefka jest bardzo ładna i zdrowa; pochodzi z Bronowic z pod Krakowa, skąd przybyła przed trzema laty, gdy po śmierci matki wypędzona przez wuja, zgodzona została przez jakąś panią na letnisko i przewieziona do Warszawy. Na miejskim bruku tęskniła bardzo za rodzinną wioską i towarzyszkami, z żalem widziała idący w strzępy wyszywany gorset i kwiaciastą spódnicę; z zaciśniętemi zębami znosiła ciągłe wymysły i popychania swej chlebodawczyni; uciekała wystraszona przed częstemi zaczepkami i bez chwili namysłu zdecydowała się oddać rękę pierwszemu, który ją o to poprosił. Był nim Franciszek Czereśnicki, poczciwy, niemłody wyrobnik, który dał Stefie rzecz niesłychanie ponętną dla każdej opuszczonej sieroty — własny kąt i serdeczną opiekę. Niestety nie trwało to długo. W pół roku po ślubie Franciszek utonął w czasie przejażdżki łódką na Wiśle, Stefa została wdową w dziewiętnastym roku życia, bez żadnych zasobów, bez możliwości zapłacenia czynszu za mieszkanie, i gdy w sam dzień Nowego Roku przybył jej na świat synek, nie miała już własnego dachu nad głową, musiała jak jaka nieszczęsna włóczęga szukać przytułku w szpitalu.
Tadzik przeto jest »u podrzutków«, które to określenie Stefa wymawia z najwyższą przykrością, boć ona nie podrzucała swego maleństwa, przeciwnie od pierwszej chwili jego przyjścia na świat kocha go bezgranicznie i radaby na jedną chwilę z niem się nie rozstawać, ale musi przecie zarobić na życie, na ubranie swoje i opłacić utrzymanie Tadzia. W następnym roku, gdy przeszedł już »na garnuszek« umieściła go u Augustowej, poczciwości kobiety, która z powodu podeszłego wieku siedzi ciągle w domu, więc dziecko ma nieustanną opiekę, za którą nawet zapłacić nie trzeba, ale musi dać pieniądze na mleko, kaszkę, bułeczki.
Stefa bardzo starannie zgarnia zawsze w mały garnuszek wszystką mannę, której nie doje Henio, wszystkie biszkopciki, które rozkruszy, i zanosi je swemu Tadzikowi, ale to niedosyć. Szczęście, że pani radczyni jest bardzo hojna i nie spodziewa się drugiego wnuka po złożeniu do grobu jedynej córki, wszystko przeto, z czego wyrasta Henio, oddaje Stefie dla dziecka. Tadzio jest większy i tęższy od Henia, ma więc zawsze koszulki nie okrywające brzuszka, majteczki nie sięgające kolan, paltociki z przesuniętemi guzikami, kurtki nie dopinające się i sweterki przylegające jak gips do formy, ale przez to tem zgrabniej wygląda.
Henio sypia w lakierowanem łóżeczku, malowanem w kwiaty; Tadzio w koszyku od bielizny, połamanym na wszystkie boki.
Henio dostaje nowe buciki co kilka tygodni; Tadzia stale uciska dodzierane po Heniu obuwie.
Henio ma pełen pokój zabawek; Tadzio dostaje od czasu do czasu jakie zwierzątko z odłamaną nóżką lub przetrąconą szabelką.
Henia otacza pokój jasny, biało malowany, z porozwieszanemi na ścianach obrazkami, przedstawiającemi wesołe scenki ze świata dziecięcego; Tadzio mieszka w ciemnej suterenie, o brudnych, wilgotnemi plamami znaczonych ścianach.
Henia nazywają dzieckiem szczęścia, Tadzia dzieckiem niedoli…
A jednak…
Henio jest zawsze chmurny i znudzony, Tadzio wesół i rozdokazywany. Henia nie cieszą już liczne zabawki, bo je dostaje zbyt często; Tadzio ze swoim sztabem oberwańców codzień nową wymyśla zabawę… Ale bo jest ich wielu, a Henio wiecznie sam!
Ta samotność i obcowanie jedynie ze starszymi stanowi tragedję dziecka szczęścia.
Pani radczyni do dziwactwa posuwa obawę o zdrowie ukochanego wnuka. Nietylko, że strzeże go od chłodu, więc nie wypuszcza na dwór, gdy jest mróz poniżej 5°, nietylko strzeże od zgrzania, wzbraniając dużo biegać, nietylko od przejedzenia, ograniczając do minimum przysmaki, które jak na oskomę stawiają przy deserze na stole, ale przedewszystkiem strzeże go od zarażenia jaką chorobą przez zetknięcie się z dziećmi, zwłaszcza z temi z »ulicy«. Dlatego nie prowadzi się Henia do kościoła ani do kina, ani na poranki dla młodzieży i na obchody św. Mikołaja, lub choinki w klubie, którego dziadunio jest prezesem. Dlatego Stefa, która pozostała przy Heniu w charakterze piastunki, ma surowo zakazane dopuszczanie do chłopczyka jakich dzieci w ogrodach publicznych i na ulicy.
Przedewszystkiem zaś nie wolno, aby Stefę odwiedzał jej synek, a gdy ona idzie do niego czasem, musi za powrotem brać kąpiel i dezynfekować suknie.
Pomimo tak surowego zakazu poznali się Henio z Tadziem pewnego wiosennego popołudnia.
Wracała Stefa z Łazienek, prowadząc za rękę czteroletniego Henia, ubranego w białe flanelowe ubranko i czapeczkę z ryżowej słomy; była zmęczona, biegała bowiem przez dwie godziny, udając konia, a teraz niosła paltocik Henia, ogromną skórzaną piłkę w siatce, lejce z dzwonkami, bat i kółko, każdy przedmiot sam w sobie nieciężki, ale wszystko razem niewygodne do niesienia, a i Henio uwiesił się jej u ramienia, ciężąc całą siłą. Raz po raz podnosiła Stefa głowę i patrzała na wieżyczkę ich domu, widną zdaleka, z którą łączył się pożądany odpoczynek.
Nagle jakaś maleńka istotka przypadła jej do nóg, obejmując je powyżej kolan z radosnym z okrzykiem: Mama!
Stefa pochyliła się wzruszona:
— Tadzik, a ty tu skąd?
Z rąk potoczyło jej się kółko i upadł bacik.
Tadzik już go pochwycił.
— To dla mnie? — pyta, patrząc proszącemi oczyma, jakby błagał o twierdzącą odpowiedź.
— Nie, syneczku, to Henia.
Tadzio ściągnął buzię w podkówkę.
— A balon mój? — pyta, wskazując na ogromną piłkę.
— Nie, Tadzinku, te wszystkie zabawki są paniczka — odzywa się Augustowa, która przyśpieszywszy kroku, przybyła zadyszana za chłopcem, co się jej wyrwał z rąk, biegnąc pędem naprzeciw matki.
— Dla mnie nic? — pyta Tadzio i ma minkę bardzo smutną.
Stefie ścisnęło się serce.
— Ja mam w domu trąbkę dla ciebie.
Daj tlombke, bede glal.
— Trąbka zepsuta, ale w nią można dmuchać…
Daj, bede dmuchal.
Henio przez ten czas stoi trochę na boku, spogląda nieufnie na Tadzia; ma ubranko sprane, niezdecydowanego koloru i buciki ze startemi końcami, ale twarzyczkę wesołą i bardzo miłą. Henio zdziwiony jest, że Tadzio tak łatwo rezygnuje z zabawek, o które prosi, i że wogóle mu odmawiają.
Stefę nie dziwi to, ale bardzo smuci. Żałuje, że nie schowała czerwonych lejcy z dzwoniącemi kulkami, bo Tadzio wyciągnął do nich ręce z takiem upragnieniem, że biednej matce nie może wyjść z gardła:
— Nie ruszaj Tadziu, to Henia.
Wyręczyła ją w tem Augustowa.
— Tadzik niegrzeczny, wszystko chce brać w rękę, a to paniczkowe.
Ja tylto dotne laz.
I prosi tak błagalnym wzrokiem, że Stefa, rzuciwszy okiem na Henia, jakby chciała go przeprosić za tę samowolę, składa na wyciągniętych rękach dziecka czerwoną taśmę z dzwonkami.
— Ale tylko na chwilkę — zastrzega — tylko chwilkę.
Tadzio wziął lejce, podniósł je do uszka, zadzwonił nad niem kilka razy, potem pocałował je i oddał matce, grzecznie, jak przystało na dobre dziecko.
A w sercu Henia po raz pierwszy rodzi się pragnienie ucieszenia kogoś, złożenia daru, oddania tego, co mu było bardzo miłem dotychczas.
— Niech niania da!
Bierze czerwone lejce i zwraca Tadziowi.
— Weź!…
Mode sie jesie bawić?
— Baw się, to twoje…
— Heniu, babunia może nie pozwoli oddać ci tych lejcy — robi uwagę niania.
— Ja chcę, żeby on wziął.
— Heniu, babunia nie pozwała żebyś…
I nagle orjentuje się, że oto od kilku chwil postępuje wbrew rozporządzeniu pani, rozmawiając »z dzieckiem z ulicy« przy Heniu, odsuwa więc gwałtownie Tadzia i woła, wydzierając mu z rąk lejce.
— Idź, Tadziu, idź, nie wolno ci zadawać się z Heniem.
Ale Tadzio czuje doniosłość otrzymania zabawki z rąk jej prawego właściciela, nie wypuszcza jej przeto, tuli do piersi i woła z płaczem:
— Nie dam, to moje, chopcyt mi dal!
— Oddaj, Tadziu i idź! — powtarza matka, coraz bardziej zdenerwowana.
Ale w Heniu budzi się jakaś stanowczość.
— Ja mu dałem, — mówi — to niech mu niania nie zabiera — i dodaje, podnosząc z ziemi elegancki bacik z gwizdawką i jedwabną »superfiną« — przy lejcach i bat ci potrzebny.
Tadzio chwyta za bacik i w obawie, żeby matka nie zechciała go odebrać, zaczyna biec naprzód, tuląc do siebie oba dary.
— Tadzio nie podziękował grzecznemu chłopczykowi — woła za nim zgorszona Augustowa.
Tadzio jest bardzo grzeczny i nauczony dziękować za najmniejszy drobiazg, wraca się przeto natychmiast i z lejcami w jednej, z batem w drugiej ręce, podbiega do Henia i całuje go w policzek. Taka radość maluje się na jego twarzyczce, że aż zagrała ona na nerwach zblazowanego dziecka szczęścia. Henio obejmuje go za szyję i oddaje pocałunek. Niania struchlała!… Henio pocałował dzieciaka z ulicy, dzieciak z ulicy pocałował panicza! Zapomina, że to jej własne dziecko, ogląda się trwożnie, czy kto nie widział zuchwałego postępku jej synka i woła nerwowo:
— No idź już, Tadzik! idź, idź!
Tadzik odchodzi, ale ogląda się kilkakrotnie i, gdy »mama« z Heniem zadzwoniła do żelaznej furtki, zamykającej niewielki, lecz wytworny ogródek jednego z pałacyków w Alejach Ujazdowskich, zatrzymuje się przy niej i patrzy z zachwytem na piękne kwiaty, na ścieżynę wysypaną drobnemi kamyczkami i na biało ubranego chłopczyka, wchodzącego marmurowemi schodami do drzwi mieszkania. A gdy drzwi te otwarły się przed dzieckiem, woła jak może najdonioślej:
Chłopecu, chłopecu, ja psyjde bawić się z tobo — jutlo!
I dotrzymał przyrzeczenia.
Augustowa, nie znając zakazu radczyni, na prośby Tadzia zaprowadziła go nazajutrz pod furtkę pałacyku w Alejach. Stefa siedziała na ławeczce, plecami zwrócona do ulicy, cerując pilnie skarpetki Henia, który opodal na basenie, otaczającym wodotrysk, znudzonym wzrokiem gonił przewijające się złote rybki.
Chłopecu! — woła Tadzio — psysłem!
Stefa drgnęła, ogląda się; tak, nie omyliła się, to jej synaczek stoi za bramką w spłowiałem ubranku z niebieskiego trykotu i w czerwonym berecie, który mu uszyła ze starego, krótkiego fartuszka Henia; Stefę ogarnia strach.
— Ten dzieciak będzie tak codzień przyłaził, — myśli — trzeba go raz przegnać!
Ale jak to przegnać własne dziecko i to takie miłe, takie dobre, wołające »psysłem« z tą pewnością siebie, co czuje się wolnem dzieckiem, mającem prawo do ogrodu, kwiatów, oka i serca macierzyńskiego. Jak to odegnać taką dziecinę? Przecie on to odczuje jak krzywdę!… Zresztą to dopiero pół do dziesiątej, pani radczyni nie wstaje nigdy przed jedenastą, do tej pory szczelnie zapuszczone rolety i firanki nie dopuszczają nietylko promienia, ale i szmeru do sypialni. Na ten jeden, jedyny raz, wpuszczę dziecko do ogrodu, myśli sobie matka i otwiera furtkę, mówiąc do Augustowej:
— Niepotrzebnie przyprowadzacie tu Tadzika, pani radczyni nie pozwala, żeby tu przychodziły dzieciaki z ulicy.
— A cóż to, ubędzie jej ogrodu?
— Jej o to nie idzie, tylko żeby się Henio z byle kim nie bawił.
— A co to, Tadzio byle kto! Fe, nawet brzydko, żeby rodzona matka tak mówiła. Chłopczyk grzeczny jak mało które pańskie dziecko.
— Ja to wiem, ale widzicie, tu idzie o zarazę!
— Rany Boskie, to ten mały chory na jaką zarazę?
— A niech Bóg broni, idzie tylko o to, aby mu jaki dzieciak nie przyniósł zarazy z ulicy.
— Ot, zawracanie głowy!… Jak Pan Bóg mu przeznaczy, to choćby był na puszczy i tak zachoruje!… A gdybyś słyszała, jak Tadzik prosił!
— No tak, tak, dziś zostańcie, pani jeszcze śpi… Ale to ostatni raz! No chodź, syneczku, do Henia… siądźcie sobie, Augustowo… Heniuś chce, żeby się z nim mój Tadzio pobawił?
Henio kiwnął głową z miną prezesa parlamentu, podchodzi do Tadzia, bierze go za rękę i prowadzi do basenu.
— Chodź, pokażę ci akwarjum.
Cio to waljum? — pyta Tadzio.
Tadzio jest o trzy tygodnie starszy od Henia, ale mówi daleko gorzej od niego i ma stokroć mniej wiadomości niż on, któremu w zimowe wieczory ciągle pokazują obrazki i opowiadają powiastki, lub przerabiają pogadanki z wszechświata.
— Widzisz, to są złote rybki — mówi Henio, wsuwając główkę miedzy wysmukłe trzciny — ale naprawdę one nie są złote, tylko takie żółte, albo czerwone… brzydkie! — dorzuca z przekonaniem.
Ale Tadzio nie dzieli tego poglądu bynajmniej! Przeciwnie złożył rączki i woła z zachwytem:
— Jakie cudne!… jak duzo!… laz, dwa, pięć, tsy! Jak one plęciutto, plęciutto pliwają.
— Ciągle wkółko — mówi Henio ze znudzeniem.
Pac jat odonem pacnela tamto po jbie! — wola zabawiony Tadzio — a tamta jo doni, pewnie cie jo udliźć za to, ze jo bez leb pacnela!
Henio pochyla się znów nad akwarjum, zainteresowany słowami Tadzia, śledzi oczyma rybki i ze zdziwieniem dochodzi do przekonania, że odkrycie chłopczyka jest słusznem, że rybki nietylko pływają wkółko, ale mają swoje czynności i zabawy.
Pół godziny obserwują je, i Tadzio coraz zaznacza jakiś nowy zwrot, jakiś manewr, sprzeciwiają się nawet rybkom, podsuwając im pod pyszczek kawałek bułeczki na nitce i uciekając z nim dalej, lub odrzucając go wtył, i bardzo się cieszą widokiem ogłupiałej miny rybki, gdy jej tak smaczny kąsek nagle zniknie z przed oka.
O dziesiątej niania przerwała im tę piękną zabawę, przynosząc drugie śniadanie. Henio dostał jak zazwyczaj: filiżankę mleka, bułeczkę i czekoladkę. Tadzio także bułkę, którą matka wsunęła mu nieśmiało.
— To nie będzie państwu krzywda — myśli sobie i wnet dodaje rozpromieniona: — Paniby mu sama dała, gdyby pozwoliła mu bawić się z Heniem.
I zapomniawszy, że przedewszystkiem przekracza ten zakaz, spokojna wraca do roboty i do rozmowy z Augustową.
Tadziowi ogromnie smakuje biała, drożdżowa bułeczka, posypana słodką kruszonką, Henio przeciwnie zaczyna zwykłe grymasy:
— Mleko za gorące! — woła.
Niania wstaje i spokojnie, długo przelewa mleko do pustej filiżanki.
— Kożuch na mleku! fe!
Niania zdjęła kożuch łyżeczką i dała go zjeść Tadziowi.
— Czekolada ciemna! ja chcę jasnej!
— Wczoraj mówiłeś, że jasna mdła!
— Chcę jasnej!
— To daj, tę odniosę, a wezmę ci jasną.
Henio zniecierpliwiony rzuca czekoladkę na ławkę.
Klowa! — woła w tej chwili Tadzio z zachwytem, pokazując malowaną krowę na papierku stanowiącym opakowanie czekolady.
— Chcesz? — pyta Henio.
Tadzio kiwnął ciemną główką.
— Masz, ale to paskudna, gorzka, smakuje kawą.
Ale Tadzio i w tym względzie nie podziela zdania Henia, z przyjemnością przewraca w buzi pierwszy kąsek, pomimo że mama uderza w lament:
— Co Henio zrobił? czemu Henio oddał czekoladkę! Były w kredensie tylko dwie, ciemna i jasna! Co ja powiem, jak się pani zapyta, co się stało z drugą czekoladką?
— Powie niania, że oddałem chłopcu.
— Ale niech Pan Bóg broni! babcia nie pozwala ci zadawać się z chłopcami.
— No, to powie niania, że zjadłem.
— I to źle; Henio wie, że nie wolno zjeść więcej niż jedną czekoladkę na śniadanie, boby Henia brzuszek bolał. Chyba niech Henio powie, że czekoladka upadła w wodę.
— Dobrze, powiem, że czekoladka wpadła w wodę — powtarza chłopczyk, bardzo rad z podsuniętego mu kłamstwa, patrząc jak Tadzio lubuje się każdym kąskiem.
— Chodź, Tadziu, umyję ci buzię, bo umazałeś się czekoladką, a poco mają inne dzieci wiedzieć, że dostałeś tu coś dobrego, znarowiłyby się i przychodziłyby pod bramkę prosić Heńka o przysmaczki, a on taki głupi, że zarazby oddał.
I szoruje różową buzię rogiem fartucha, umaczanym w basenie:
— Poco tu przychodzisz na moje umartwienie!
I całuje czule swego jedynaka.
Ale ściągnięte brewki i wyraz oczu chłopczyka wskazują wyraźnie, że rozmyśla głęboko nad znalezieniem argumentu, któryby go ocalił w tej trudnej sytuacji. Wreszcie gdy mama wytarła mu też rączki, odzywa się poważnie:
— Powiem dzieciom, że ciocia mi cetoladte tupila.
— To byłoby kłamstwo, Tadziku, lepiej nic nie mówić, bo kłamać to brzydko.
Tamać to bzidto — powtarza Tadzik z głębokiem przekonaniem i zaraz pytające spojrzenie zwraca na Henia, który przecie przed chwilą ucieszył się z podsuniętego kłamstwa. — Heniu tez bzidto.
Ale w tej chwili w głębi domu rozlega głos dzwonka elektrycznego, długi, przeciągły.
— Laboga, pani się zbudziła! prędko Augustowo, zabierajcie dziecko i idźcie, bo jak pokojówka będzie podnosiła rolety, gotowa powiedzieć, że tu jest obce dziecko, i miałabym piekło, bo paniby nie uwzględniła, że to tylko ten raz, żeście nie wiedzieli, że to wzbronione…. No, ostańcie z Bogiem, dziękuję za odwiedzenie. Pa, Tadziku; pożegnaj się z Heniem, podziękuj mu, że się z tobą bawił i że ci dał czekoladkę…. Na miłość Boską, nie całuj, ukłoń się tylko i powiedz: dziękuję paniczowi!
Ale Tadzio z takim zapałem pochwycił Henia w swe pulchne ramiona i wpił się usteczkami w jego delikatną twarzyczkę, że nie słyszy nawet słów matki, która przemocą musi go oderwać i popychać przed sobą za toczącą się zwolna i opierającą się na kiju Augustową.
— A zajrzyjcie tu jutro na chwilkę, o tej samej porze — woła niania przez kraty za oddalającą się, słuchając tym razem tylko głosu macierzyńskiego serca.

II.

Przez cały tydzień Tadzio codziennie o godz. 9-ej stał już pod furtką ogródka radczyni. Dwa razy przyszedł »z ciocią«, potem przybiegał sam, poznawszy drogę z Solca w Aleje, zatrzymując się na rogach ulic i bardzo uważnie rozglądając się, czy nie nadjeżdża skąd dorożka. Henia cieszyły te odwiedziny, a słysząc od niani, że mogą mu być odjęte, nie zdradzał się słówkiem przed kimkolwiek z domowników. Przeciwnie, pragnąc obdarzać przyjaciela zabawkami i przysmakami, coraz udatniejsze wymyślał kłamstwa o zgubionych zabawkach, o brzydkim chłopcu, co mu porwał piłkę, gdy się daleko potoczyła, o dozorcy ogrodu, co pewnie zabrał pozostawiony na ławce wagonik. I coraz częściej ściągał przysmaki z kredensu i ze stołu, choć tego nigdy nie robił dla siebie.
Tadzio odwzajemniał się za hojność Henia, odkrywając mu nowe zabawki, wśród jego własnych cacek i w ogrodzie. Nauczył go paść muchami żółwia, który okazał się przytem bardzo zabawnym, a nie ciężkim ospaluchem, za jakiego uchodził dotychczas. Wpuścił parę żabek do akwarjum i ułożył na powierzchni szerokie liście, któremi posługiwały się one jak tratwami. Z drewnianego domeczku i kółka od zepsutego wózka zrobił młyn, którego koło obracało się, puszczane w ruch przez wodotrysk. Uprząż z konia na biegunach założył na Flirta, ładnego foksterjera, który biegał z trzymającymi lejce chłopczykami, skacząc i naszczekując. Gdy Henio dostał małą straż ogniową z beczką, sikawką i wysuwaną drabiną, Tadzio przyniósł kilkanaście pustych pudełeczek od zapałek i papierosów, ułożył je na blaszanem wieczku od kubełka w dwa rzędy, jako domy na ulicy, a potem podpalił z jednego końca. Toż to była radość, gdy trzeba było sprowadzić straż do prawdziwego pożaru! — opłaciło się Tadziowi dostać klapsa od matki za wymyślanie »głupich zabaw«.
Henio zachwycał się pomysłami Tadzia i bawił się właściwie tylko przez te dwie godziny dziennie.
Wszystko jednak ma swój koniec.
Pewnego dnia, o godzinie ledwie dziesiątej, rozległ się w głębi ogrodu głos Olesi pokojówki:
— Stefka! Stefka!
Niania porwała się z miejsca i biegła co tchu, aby nie dać pokojowej dotrzeć do miejsca, w którem dzieci bawiły się ładowaniem piasku na malutkie wagoniki.
— Chodź do pani! — zawołała Olesia, ujrzawszy ją zdaleka, i odbiegła.
Stefa zmierzała do sypialni pewna, że zastanie panią jeszcze w łóżku, gdy spostrzegła ją w drzwiach przedpokoju w bogatym szlafroku i czepeczku koronkowym na nieufryzowanych włosach.
— Stefko, — rzekła — wybierz białe ubranka Henia, Karol idzie do miasta, to odniesie je do pralni chemicznej.
— Dobrze, proszę jaśnie pani, tylko wrócę na chwilkę do ogrodu, bo tam Henio… sam…
— Ja tam idę — odrzekła pani radczyni.
Stefa pobladła.
— Ja tylko wezmę z ogrodu…
— Mówię ci, idź natychmiast wybrać ubranka, bo Karol odchodzi, a ja tylko chwilę mogę zabawić z dzieckiem, bo czekam na doktora.
I biorąc z kąta parasolkę, zeszła pompatycznie ze schodów. Stefa z zapartym tchem stała w oknie, patrząc i nadsłuchując. Pani radczyni przeszła krótką alejkę i ledwie minęła klomb róż, wykrzyknęła zgorszona:
— A to co!… co ten chłopak tu robi?…
Zwil zwozimy, panie nacelniku — odrzekł rezolutnie Tadzio, niezmieszany wcale, podczas gdy Henio pobladł nagle i stanął ze spuszczonemi oczyma jak winowajca.
— Co to za chłopiec?
— To mój przyjaciel — z wielką powagą odezwał się Henio.
— Zwarjowałeś!… Czyj on?
— Niani!
— I odkąd to on tu przychodzi?
— Dziś dopiero — gładko skłamał Henio.
— Kłamiesz!… zanadto jest on tu jak u siebie! Czy pierwszy raz tu jesteś?
Tadzio potrząsnął głową.
— Od kiedy tu przychodzisz?
Wcolaj i jesce wcolaj i jesce wcolaj, duzo wcolaj. Henio mi ciastya daje i cettoladty.
— A ty zuchwalcze! — krzyknęła pani radczyni — I ta bezczelna kobieta, która go tu sprowadziła, żeby z nim dostała się tu szkarlatyna albo dyfteryt. Przecie to na porządku dziennym wśród tej hołoty! Idź precz!
Popędzała go parasolką w stronę furtki.
Tadzio dopiero teraz zmieszał się, spojrzał z wyrzutem na damę, łzy mu błysnęły w oczach, ręce wsunął w kieszenie i dobrowolnie już zmierzał ku furtce. Nagle przystanął i zawrócił się:
Pozegnać się tsa!
Wyciągnął różowe usteczka i ramiona do Henia.
— Ani mi się waż zbliżać do niego!
Potrąciła go parasolką, pchnęła w otwartą furtkę i zatrzasnęła ją z impetem.
— Zna drogę — pomyślała Stela i zrezygnowana już poszła wybierać ubranka do prania, a potem pokornie wysłuchała ostrych wymówek pani, zarzucającej jej niesumienność i grożącej wydaleniem ze służby, gdyby się to powtórzyło.
To też gdy nazajutrz o dziewiątej rano Tadzio znowu znalazł się u furtki, nie otworzyła jej z klucza jak zazwyczaj.
— Odejdź, syneczku, — prosiła — odejdź. Nie wolno ci bawić się z Heniem.
Tadzit byl dziecny — tłumaczył chłopczyk.
— Tak byłeś i jesteś grzeczny i dlatego pójdziesz i nie będziesz tu przychodził więcej, nawet do furtki, bo jakbyś drugi raz przyszedł, toby pani cię wybiła, a mamę wyrzuciła na ulicę i mamę dziadby wziął, albo tramwaj przejechał.
Tadzio patrzy, bardziej zdziwiony niż zasmucony tem, co słyszy.
— Ty nie cies bawić się ze mną? — pyta Henia.
A Henio trzyma się sukni niani, buzię ma ściągniętą w podkówkę i bródka drży mu lekko; nie odpowiada nic, nie podnosi oczu, wstyd mu, że nie może zaprotestować, że nie może zawołać:
— Chodź do mnie, Tadziu, chodź do mnie!
I dopiero, gdy Tadzio, na powtórny rozkaz mamy odchodzi zasmucony, Henio chowa twarz w suknie niani i płacze cichutko… długo.
Smutek Tadzia zaś minął dziwnie szybko.
Zaraz po odwróceniu się od furtki spostrzegł, że kilka tramwajów stoi, jeden za drugim, a pierwszy, co był z szyn zeskoczył, dźwigają ludzie i usiłują wepchnąć zpowrotem na tory. Tadzio założył ręce wtył, nóżki rozstawił szeroko i otwiera buzię przy każdym większym wysiłku robotników. Jakiś pan, stojący na platformie tramwaju, zwrócił na niego uwagę ze śmiechem.
— Hej, chłoptaś, chcesz się przejechać tramwajem?
Zepsiuty! — odpowiada rezolutnie.
— A jak go naprawią?
Kiwnął główką i dalej obserwuje pilnie.
— Proszę państwa siadać, — woła konduktor — jedziemy.
Tadzik pytająco patrzy na pana z platformy.
— No, chcesz jechać, to siadaj!
Chłopczyk pośpiesznie wskakuje do tramwaju i zajmuje miejsce w pierwszej klasie.
— Ależ pan zbija dziecko z drogi, potem zabłąka się w innej dzielnicy — odzywa się jakaś gderliwa pani.
— To okólny tramwaj — odpowiada z uśmiechem pan z platformy i płaci za Tadzia dwa kursy, przykazując konduktorowi pozostawić dziecko w tem samem miejscu zpowrotem.
Siedzi Tadzio na aksamitnej poduszce, bosemi nóżkami buja, pogwizduje przez zęby i patrzy na przeciwległe kamienice, migocące mu się przed oczyma. Jakaś pani pogłaskała go po buzi, jakiś pan dał dwa miętowe cukierki, a inny jeszcze poradził mu, żeby ukląkł na kanapie. Teraz wygodniej jeszcze patrzy Tadzio na przesuwające się kamienice, wystawy sklepowe, konie, ludzi i »żydów«. Ani mu w głowie afront, jaki go spotkał ze strony babci Henia!
Konduktor polecił mu opuścić tramwaj w miejscu, w którem go zabrał. Tadzio spojrzał na pałacyk przyjaciela, ale ujrzawszy panią radczynię w oknie, nie zbliża się do furtki, przeciwnie przyśpieszonym krokiem zmierza w stronę Solca. Na placu św. Aleksandra widzi kilkanaście karet przed kościołem i słyszy piękną muzykę, płynącą z otwartych drzwi świątyni, wbiega więc prosto na schody, wchodzi do głównej nawy, pustej i wysłanej czerwonym dywanem, ściąga beret z główki, przyklęka na środku i bije się co sił w piersi:
Boze, bądź mościw mnie gzecnemu! — mówi głośno.
Stanął między dwoma drzewami pomarańczowemi, słucha cudnej muzyki, patrzy na pannę młodą, płynącą od ołtarza w białej sukni z długim, długim trenem, i myśli sobie, jakby się to dobrze jechało, gdyby mógł siąść na nim z wyciągniętemi przed siebie nóżkami. A potem patrzy na inne panie pięknie poubierane, a gdy organy zagrały marsza, zawraca za ostatnią parą i idzie w takt muzyki, wysoko podnosząc bose nóżki. Ale że w prezbiterjum zakrystjan usunął go na bok, wchodzi do kaplicy i klęka przed figurą św. Antoniego, miłośnie tulącego do siebie małe dziecię. Dziecko ma długie włoski i smutną twarzyczkę, tak jak Henio, składa przeto Tadzio rączki i prosi gorąco:
— Daj Boziu, żeby Heniuś nie plakał.
A Henio płacze.
Siedzi na balustradzie akwarjum, spoglądając raz po raz na złote rybki, których pływanie wkółko zdaje mu się znowu monotonnem jak dawniej.
Dnia tego popołudniu wywiązała się dysputa między panią radczynią a jej zięciem, który, jak codzień, przyszedł odwiedzić syna.
— Henio mizerny — rzekł przygarniając do siebie chłopczyka.
— I ja to uważam — dodał dziadek — i nie wiem, czemu to przypisać, żołądek ma zdrów, nie zakatarzony.
— Ma nieczyste sumienie, ot co jest przyczyną złego wyglądu Henia — odzywa się babka z uroczystą miną.
— Cóż się stało? — zapytał się ojciec.
— Daj pokój, nie rób wymówek dziecku, kiedy tu tylko Stefka winna.
— Cóż zaszło?
— Wyobraź sobie, żona odkryła, że sprowadzała do ogrodu swojego chłopaka.
— Mlecznego brata Henia?
— Tak…
— No i co?
— No i narażała nasz dom, w który mógł taki dzieciak wnieść jaką zaraźliwą chorobę.
W tej chwili twarz Henia staje się smutna, tak smutna, że aż zastanawia to ojca.
— Lubiłeś bawić się z tym małym?
— Tak…
— On ładnie bawi się z tobą?
— Ślicznie…
— A w co się bawiliście?
— We wszystko: i w konie i w wojsko i w straż ogniową. Tadzio tak wszystko obmyśli, jak…, jak…, jak sam Kopernik, a bez niego to tak nudno w ogrodzie.
— Henio potrzebuje towarzystwa…
— Być może, ale dlatego nie mogę narażać go na niebezpieczeństwo choroby.
— Samotność, w jakiej przebywa Henio, jest zgubną dla jego nerwów, a ciągłe obcowanie ze starszymi źle się odbija na charakterze.
— To trudno, nie moja wina, że jest jedynakiem.
— Przecież tylu jest jedynaków na świecie, nieskazanych przez to na ciągłą nudę jak nasz Henio… Odwiedzają się wzajemnie z innemi dziećmi, bawią się wspólnie w publicznych ogrodach…
— I wspólnie chorują na dyfteryt i umierają jak Gucio Lesińskich!
— To nie argument.
— Proszę cię, nie traktuj mnie jak głupią.
— Bynajmniej tak nie jest, uważam tylko, że mama stosuje zacofane metody w wychowaniu dziecka.
Pani radczyni porywa się oburzona.
— Więc za moje poświęcenie, za zastępowanie matki niemowlęciu, za tyle nocy nieprzespanych taka mnie z twojej strony wdzięczność spotyka!…
Następują łzy, spazmy, wymówki, z drugiej strony tłumaczenia się, zaklęcia, słowem jedna ze scen powtarzających się często między opiekunami Henia, od której chłopczyk ucieka do ogródka zdenerwowany i przerażony.
— Heniuś, Heniuś! — woła ktoś z ulicy.
Henio poznaje głos Tadzia i biegnie wzruszony ku furtce.
Stoi tam rzeczywiście bosonogi przyjaciel, tuląc do siebie małe, szare kocię, pokazujące raz po raz różowy języczek i ostre ząbki przy miauczeniu. Tadzio zawiązał mu na chudej szyjce czerwony gałganek, do którego przyczepił jedną z grelotek, odjętych od lejcy.
Mas, psyniosem ci tota, nazywa się Fajka. Idź, Fajka, nie bój się, Heniuś dziecny, nie będzie cię dusil jat opakiSiakjew!… — dodaje energicznie, wkładając jednocześnie do buzi udrapany paluszek.
— Dziękuję ci — woła Henio, przytula kota do siebie i biegnie ku domowi, patrząc z niepokojem na okno jadalni, do którego zbliża się babcia z lornetką przy oczach.
W jadalni jest już pani radczyni sama, dysząca jeszcze i spoglądająca raz po raz w srebrne lusterko, wiszące na łańcuszku przy boku, dla skontrolowania śladów łez.
— Buniu, — woła Henio — dostałem ślicznego kotka.
Pani radczyni robi przerażoną minę.
— Rzućże to brzydactwo; podrapie cię.
— Ja się będę z nim bawił.
— Mówię, że cię podrapie, aniołeczku!
— To nic — decyduje Henio, choć zazwyczaj na ból i krew wrażliwy, bo przypomina sobie, że przed chwilą Tadzio, udrapany nie płakał i nie krzyczał, tylko syknął siakjew i paluszek włożył w buzię.
Ale pani radczyni nie ustępuje.
— Nie można, aniołeczku, kotem się bawić, koty przenoszą różne choroby, miewają robaki, i robią okropne nieporządki w domu, zanieczyszczają więc powietrze!… Karolu, weź tego kota i wyrzuć na ulicę… Wstydź się, Heniu, płakać o byle kota, gdy masz tyle pięknych zabawek… ojca i dziadków, którzy cię tak kochają!…
Prawda, że Henio ma ojca i dziadków, którzy go bardzo kochają, a jednak w tej chwili czuje się taki sam, taki sam, wśród martwych, zimnych zabawek, wypełniających jego pokój!

III.

Nastały dni słotne, zatrzymujące obu chłopczyków w mieszkaniu. Henio nudził się bardziej jeszcze niż zwykle, Tadzio zaś chodził bawić się w sieni i rej wodził nad »dziewczynami i dziećmi«, z któremi wolał się bawić niż z rówieśnikami, lubiącymi wykazywać swą przewagę przy każdej sposobności.
W końcu czerwca odwiedziła go mama, przyniosła mu kilka »nowych« ubranek, podniszczonych przez Henia, dużo uszkodzonych zabawek i kilkanaście rubli Augustowej ze względu, że wyjeżdża z państwem nad morze na całe trzy miesiące.
Tadzio mało sobie robił z nieobecności matki; widywał ją tak niewiele. Ale Stefa w czasie trzymiesięcznego pobytu w Sopocie tęskniła bardzo za swym syneczkiem, a ostatnich tygodni niepokoiła się nawet wielce, mówiono jej bowiem, że gazety donosiły, jako dysenterja dziesiątkowała uboższą dziatwę w Warszawie. To też gdy za powrotem z powodu zajęcia rozpakowywaniem, nie otrzymała zaraz pozwolenia na odwiedzenie Tadzia, nie wytrzymała i trzeciego dnia poszła do niego w czasie spaceru z Heniem, po zastrzeżeniu ścisłego sekretu. Dla Henia sekret ten miał wielki urok. Cieszyło go też, że niania pozwoliła mu zabrać konia dla Tadzia, niedużego, lecz pokrytego siwą skórą z piękną uprzężą.
— Powiemy babci, że został w Sopocie — zdecydował, biorąc go pod chustkę.
— Babcia trochę pokrzyczy, ale to nie szkodzi — zakonkludował Henio — na nianię, nie na mnie.
Po przybyciu do mieszkania Augustowej w pierwszej chwili był Henio zastraszony ciemną i brudną izbą, do jakiej wprowadziła go Stefa, ale skoro postawił przed Tadziem na stole konika, chłopiec okazał tak niezmierną radość, tak całował go po łebku i kopytkach, a potem matkę i Henia po rękach i twarzy, że Henio cieszył się jego uciechą więcej, niż kiedykolwiek własną.
A gdy raz zagłuszyła niania głos obowiązku, coraz częściej wpadała na Solec, zanosząc dziecku to to, to owo, przesiadując długo z Augustową, pozwalając nawet Heniowi bawić się w wojsko i strażaków z całym zastępem bosonóżków na podwórzu.
Tak minęły jesień i zima. Henio wprawiał się w okłamywanie swego otoczenia, lecz także nabierał zamiłowania w czynieniu dobrze Tadzikowi.
Nastała wiosna, zmienna, fantastyczna, naprzemian gorąca lub przejmująco zimna.
W jeden z takich upalnych dni majowych zmierzał Henio ku domowi, w którym mieszkał Tadzio, mając w kieszeni piernik i nadgryzioną czekoladkę, na palcu zaś nitkę od czerwonego balonika, o którym miał zamiar powiedzieć babce, że został przez wiatr porwany. Minęli już okno sutereny, zamieszkanej przez Augustową, gdy z bramy wybiegł ospowaty Romek i zawołał krzykliwie:
— Tadek bardzo chory, pewno umrze! był u niego doktór.
Pod Stefą zadrżały nogi, ogarnął ją niezmierny lęk o życie jedynego dziecka, a zaraz potem przyszła druga trwoga o powierzonego jej z takiem zaufaniem Henia, czy aby z okien tego domu nie zionęło nań tchnienie zarazy, przed którem tak ostrzegali ją jej chlebodawcy. Pobladła, przetarła czoło i odsuwając od siebie Henia, rzekła zmienionym głosem:
— Poczekaj chwilkę, dowiem się przez szybę.
Przysiadła przy ziemi, przysłaniając okno rękoma, aby dojrzeć co w ciemnej izbie.
— A to ty, Stefo, — odezwał się z wewnątrz głos Augustowej. — Dobrze, żeś przyszła; mały bardzo chory.
— Co jemu, bieduskowi? czy aby nie zaraźliwe?
— Nie; był doktór z drugiego piętra, sam przyszedł jak się dowiedział, że Tadzik chory, bo go strasznie lubi. Powiedział, że to zapalenie płuc. Kapuścina stawiała mu bańki…
Stefa odetchnęła. — Chwała Bogu, że aby nie zaraźliwa choroba, będzie mogła bez skrupułu odwiedzać syneczka.
— Chodź, Heniu, — woła — pójdź do Tadzia.
— A ja się tam nie zarażę? — zapytuje ostrożnie.
— Nie, to zapalenie płac, niezaraźliwe. Żeby tylko wyżyło moje biedactwo.
Tadzio jest bardzo, bardzo chory, blado uśmiecha się do balonu i przysmaczków, nie może nic mówić, bo kłucia w piersiach wzmagają się przy otwieraniu ust. Biedna matka patrzy niezaradna na cierpienie dziecka, rozgląda się wokoło i nagle spostrzega wszystko, co dotychczas nie raziło jej bynajmniej: i wilgotne ściany i duszne powietrze, ziębi ją w nogi ceglana podłoga, a ziemniaki, gotujące się na kominie, przerażają na myśl, że stanowią one jedyną strawę tego dnia. Czy to są warunki dla chorego na zapalenie płuc? czy to są warunki, któreby mogły zmóc śmierć, czyhającą przy łóżku dzieciny? A ona tak pragnie ją uratować! Po raz pierwszy odczuwa, czemu jest dla niej to dziecko widywane zrzadka i ukradkiem, i jak jej życie straciłoby na wartości, gdyby ono zeszło ze świata. Klęka przy łóżku, całuje rozpalone rączki chłopczyka, przemawia do niego wszystkiemi czułemi określeniami, jakich się nasłuchała w domu radców w stosunku do Henia, aż malec patrzy na nią zdziwiony, rozszerzonemi przez gorączkę źrenicami. A potem budzi się w niej pragnienie poprawienia warunków, w jakich choruje Tadzio. Bierze koszyk, garnuszki, biegnie do restauracji po rosół, do sklepu po jajka, bułki, mleko.
Henio tymczasem pozostaje przy chorym. Usiłuje zainteresować go balonem, który pomknął z rąk chłopca, przylgnął do sufitu i kołysze się melancholijnie. Potem opowiada mu, że będzie go codzień odwiedzał i przynosił mu dużo, dużo dobrych rzeczy. Dalej recytuje mu bajkę o Pawle i Gawle i o Jasiu Burczymusze i opowiada, jak się babcia gniewała na Olesię za to, że jej upaliła promień włosów na głowie, »tych prawdziwych, własnych« dodaje.
Stefa, wykosztowawszy się i zmęczywszy pośpiesznem bieganiem za sprawunkami, wraca uspokojona i wzmożona nadzieją, że przecie Bóg nie zrobi jej tej krzywdy, aby Tadzio miał umrzeć. Ale za powrotem do domu znowu ogarnia ją niezmożony niepokój. Czuje, że nie zdoła spędzić nocy zdala od dziecka, a że Henio sypia bez przebudzenia się całą noc w swoim pokoju, między sypialnią babki a jej pokoikiem, postanawia wymknąć się na noc na Solec. Wtajemnicza w to stróża, poczciwego człowieka i zabrawszy butelkę soku malinowego i cytrynę, okrywa się chustką i wychodzi z domu.
Rzeczywiście dziecko bardzo potrzebowało jej opieki, bo Augustowa zmęczona poprzednią bezsenną nocą, usnęła jak zabita pod swą pierzyną.
Druga noc była jeszcze gorsza; nie wiedzieć z jakiej przyczyny gorączka się podniosła, Tadzio majaczył, rzucał się, odkrywał, musiała przeto ciągle przytrzymywać go, aby piwniczne powietrze izby nie owiało spoconego ciała.
Sześć nocy spędziła tak przy swym jedynaku, wracając na siódmą do domu.
Dziecko zostało ocalone, ale doktór nakazał zmianę warunków, aby nie nastąpiła recydywa, lub nie wywiązała się gruźlica.
Nieoczekiwana okoliczność pomogła przeprowadzić to szczęśliwie.
Państwo radcostwo wybierali się na pierwszy sezon do Karlsbadu, zaś po kuracji tej miał nastąpić trzytygodniowy wypoczynek w jednej ze stacyj klimatycznych na Semeringu; uwzględniając też podróż i konieczność »oporządzenia się« pani radczyni w Wiedniu, nieobecność ich w Warszawie musiała przedłużyć się co najmniej do dziesięciu tygodni. Przez ten czas domem i Heniem zając się miała p. Aniela Stecka, daleka kuzynka, znana pospolicie pod imieniem p. Nelki.
Panna Nelka miała około pięćdziesięciu lat, usposobienie słodkie i jednostajne, a zgodne aż do przywtarzania prawie każdemu, z kim przychodziło jej rozmawiać. Ciężka dola istoty zubożałej i wykolejonej spotęgowała tę ostatnią cechę, szczególniej w stosunku do możnych krewnych. Tem jednak zyskała zupełne zaufanie pani radczyni, przekonanej, że jedynie panna Nelka potrafi przeprowadzić skrupulatnie jej system, stosowany w wychowaniu Henia. Nie wiedziała bowiem, jak Nelka wzruszała zdumiona ramionami i trzęsła głową z wyrazem zgorszenia, gdy Stefa opowiadała jej, jak daleko posuwa radczyni swą ostrożność, broniąc Henia od wszelkiej styczności z dziećmi, i jak wtóruje ojcu Henia, gdy się uskarża, że w synu jego zabijane są wszelkie uczucia humanitarne.
Stefa nie usłyszała nigdy z ust p. Nelki krytyki postępowania pani radczyni, a jednak przeczuwała ją w gruncie, to też skoro tylko radcostwo odjechali, pocałowała ją w rękę i rzekła podnosząc proszące, śliczne oczy:
— Ja mam wielką prośbę do pani!
— Czego sobie życzysz, moja duszko?
— Ja mam chore dziecko.
— Chore, mój Boże, co mu jest?
— Przeszedł zapalenie płuc.
— Już przeszło?… Bogu dzięki!
— Tak, ale jeszcze nie wstaje i jest bardzo słaby. Doktor boi się, żeby się nie powtórzyło…
— O, trzeba ogromnie strzec małego po tak ciężkiej chorobie.
— Właśnie, ja to wiem! Ale kto ustrzeże lepiej od matki?
— Chcesz może chodzić do niego na cały dzień. Dobrze… ja tu Henia dopilnuję.
— Moje chodzenie nie na wiele się przyda, jeśli on tam mieszka w wilgoci i zaduchu. To też ja chciałam pięknie pani prosić, żeby mi pani pozwoliła przywieźć dziecko do mego pokoju… Będzie leżał w mojem łóżku… okno wychodzi na ogród…
— To doskonała myśl!
— Życie mu kupię, nie będzie państwu ciężył.
— Ah, moja duszko, co taka dziecina zaciężyć może!… To trochę rosołku, kotlecik, kompocik…
Stefie rozbłysły oczy; rezultat przechodził jej oczekiwanie, pocałowała znowu rękę p. Nelki.
— Pani to jak anioł z nieba… Pan Bóg to pani nagrodzi.
— Ale moja duszko, niema nawet o czem mówić! Czy warto było pytać się o to? To takie naturalne, że matka powinna mieć przy sobie chore dziecko.
— To proszę pani, tak rozumie każdy, kto ma serce na swojem miejscu, ale pani radczyni nie pozwala, żeby Henio stykał się z dziećmi, zwłaszcza biednemi.
Panna Nelka zakłopotała się mocno.
— Prawda!… No, to niedobrze, bo jak kto potem powie pani radczyni, że to dziecko było tu w czasie jej nieobecności...
O to niema strachu… Olka jedna mogłaby naskarżyć, bo to szelma dziewuszka, ale, Bogu dzięki, pani zabrała ją z sobą, a Andrzejowa, kucharka i stróż i jego żona nie cierpią naszej pani, że taka nieużyta, to jeszcze radzi będą, jak jej się coś na złość zrobi.
— Chwała Bogu, chwała Bogu, kiedy tak… No to, moja Stefko, przywieź dziecko dziś jeszcze. Czy to chłopczyk, czy dziewczynka?
— Chłopczyk, proszę pani, mleczny brat Henia.
— To tem więcej; Henio ma nawet obowiązek względem swego mlecznego braciszka, którego odjadał w niemowlęctwie. O my oboje z Heniem będziemy dbali o chorego chłopczyka… Dobrze, Heniusiu, chcesz opiekować się chorą dziecinką?
Henio siadł na kolanach p. Neli z rzadką u niego swobodą.
— O, ja bardzo lubię Tadzia, ja go zawsze lubię…
— Więc wy się znacie?
Henio się zmieszał i spuścił oczy, przypominając sobie zakaz.
— Widział go parę razy — wyręczyła Henia w odpowiedzi Stefa. — Przecie niepodobna, żeby dziecko nie odwiedziło czasem matki, albo uciekało od niej, spotkawszy ją na ulicy…
— No naturalnie, naturalnie, moja duszko. To nie trać czasu, bierz dorożkę i przywieź zaraz chłopczynę…
— Muszę wpierw pokoje posprzątać.
— Już ja to sama zrobię.
— A gdzieżby pani!…
— Alboż to ciężka robota?…
— Pewnie, stróż już pofroterował i pozamiatał, tyle tylko, co posłać łóżka i pościerać kurze… Najgorsza, że pani radczyni tak strasznie porozrzucała rzeczy w swoim pokoju.
— Dam sobie radę i z tem!
— Albo niech pani nie rusza sypialni pani radczyni! ja sprzątnę, gdy wrócę.
— No już dobrze, dobrze, nie kłopoc się tem, jakoś to będzie!… Śpiesz do chorego.
Panna Aniela rozegzaltowała się na punkcie »chorej dzieciny«. Było to jedno z tych kochających, wyzbytych egoizmu serc kobiecych, które przywiązują się coraz silniej, w miarę czynienia dobrze komuś, a dla których chory i dziecko stanowią przedmiot czci i umiłowania. Z całą siłą też budziła w Heniu wrodzone, a uśpione dobre serce.
Stefa również po raz pierwszy od przyjścia na świat synka znalazła się w możności współżycia z nim, drobiazgowej opieki i cieszenia się znakomitemi warunkami, jakie mu dawała.
A Tadzik tak umiał rozkoszować się wszystkiem dobrem, które go spotykało. Póki leżał w łóżku zachwycał się cewroną kordrą i wsywkami dziulkowemi przy poduszkach, po wstaniu — każdym sprzętem w mieszkaniu radcostwa, bez ceremonji bowiem, pod nieobecność państwa domu, chodził z Heniem po wszystkich kątach, wykazując tak jak przed rokiem w ogrodzie wiele ciekawości i spostrzegawczości, stosowanej do szczegółów, na które Henio nie zwracał dotychczas uwagi.
Pewnego dnia pan Tarner, ojciec Henia, ujrzał go niespodzianie w gabinecie pana radcy, jak siedział pod wywróconym fotelem, podczas gdy Henio na dywanie przed stosem zrąbanego drzewa, wstawiał w środek palącą się lampkę nocną.
— A ty skąd masz takiego kompana? — rzekł stając przed Tadzikiem, który leżąc na brzuchu wystawiał kędzierzawą główkę z pod fotelu.
— Ja nie kąpana, bo ja cyganka, cyganki się nie kąpią, bo cyganki są brudne.
— A no, dość mi ten łepek wygląda na cygański. A ty co jesteś, Heniu?
— Ja jestem cygan — odparł z powagą wskazując na czerwoną chustkę, narzuconą na plecy i kilka błyszczących kulek z choinki, zawieszonych na szyi. — Ach tatusiu; dobrze, że tatuś przyszedł, tatuś nam odbierze dziecko.
— Jakie dziecko mam wam odbierać? Mnie wystarcza, że mam ciebie, takiego łobuza!
— Niech tatuś nie żartuje, bo tu żartów niema. Ot ta cyganka, co tam siedzi w namiocie, ukradła dziecko.
Biczykiem, który miał w ręku pokazał pajaca o haczykowatym nosie, który siedział oparty o poręcz fotela.
— Widzi tatuś, to dziecko jest synkiem hrabiego Stanisława Augusta, cyganka je porwała. Dziecko bardzo płacze. A tatuś będzie hrabia Stanisław August, który usłyszy płacz swego syna i przyjdzie nam go odebrać.
— Dobrze!… zrozumiałem… Oto chwytam mego syna i daje nogę, gdzie pieprz rośnie.
— Et nie! tatuś nie umie się bawić! — wołał Henio, przytrzymując za połę pana Tarnera.
— Niech lepiej panna Aniołka będzie hrabina, panna Aniołka umie dzieci odbierać — doradzał Tadzio.
Ale Henio nie rezygnował z możliwości nauczenia ojca tak trudnej roli.
— Widzi tatuś, my tak nie damy sobie zabrać dziecka odrazu, my będziemy się z tatusiem mocowali, ale tatuś nas pozabija i dopiero ucieknie.
— Nie, nie trzeba zabijać, — odezwał się Tadzio z pod fotelu — cyganów też boli, jak im głowę ucinać. Tatuś tylko wsadzi nas do kozy i to na niedługo, a my się poprawimy i będziemy mieli własne dziecko… Przygotuj małego murzyna — dodał ciszej — wsadź go do sosielki to będzie kołyska, on się tam urodzi.
Pan Tarner znakomicie wywiązał się z zadania. Niebawem odbite dziecko leżało na fortepianie w przyległym salonie, a cygan i cyganka, klęcząc za chińskim parawanem łomotali się pięściami w piersi, aż się echo rozchodziło, wołając wielkim głosem:
— Moja wina, moja wina, już nie będę dzieci kradł, żałuję za grzechy! Moja wina, moja wina!
A potem Tadzio porwał murzynka, włożył w porcelanową sosjerkę i tuląc go do piersi, krzyczał piskliwym głosem, jakby mu kto zęby wyrywał.
— Czego się tak drzesz, mały? — zawołał pan Tarner.
— To nie ja, to to dziecko, co się urodziło — odparł Tadzio z powagą.
Ale na krzyki te nadbiegła i panna Aniela. Struchlała, ujrzawszy przed sobą plecy pana Tarnera, jak stojąc na środku gabinetu z rękoma w kieszeniach, patrzał na krzyczącego pod fotelem Tadzia. Z pochylenia głowy wnioskowała, że mina musi być groźna.
— Pan dyrektor wybaczy — wołała od progu — ale ten chłopczyk chwilowo tylko…
Pan Tarner wykręcił się na pięcie, tak że znalazł się przed nią całą postacią, zwracając ku niej twarz dobrą i rozśmieszoną.
— Skąd się tu wziął ten bachor? — zapytał.
— Ah, nieszczęście go tu przywiodło… chorował na zapalenie płuc… To syn Stefki, brat mleczny Henia… pozwoliłam mu spędzić kilka dni w pokoju matki, z racji rekonwalescencji…
— Pyszny okaz! — śmiał się pan Tarner, patrząc na Tadzia, który nie zwracając najmniejszej uwagi na rozmowę starszych, choć dotyczącą jego osoby, całował małego murzynka i podsuwał go pod usta Henia.
— Masz Bombelcie, całuj go, to twój syn, któregoś tak pragnął.
— To ogromnie dobre dziecko, grzeczne, posłuszne. Niech się pan dyrektor nie obrazi, ale ja uważam, że on ma bardzo dobry wpływ na Henia. Jest pełen inicjatywy, energiczny, śmiały.
— Bardzo wierzę, jest też najwyższy czas, aby Henio przestał być słońcem, około którego wszystko się obraca.
— Pan dyrektor tak się zapatruje?
— Naturalnie!
— O panie dyrektorze!
Panna Aniela omal się nie rozpłakała z uchwytu i wzruszenia.
— Bo pani radczyni wzbrania Heniowi wszelkiego kontaktu z innemi dziećmi, zwłaszcza biednemi.
— Pani radczyni jest stara mamusia. A kompan jest pyszny facet.... No, podaj mi rękę, towarzyszu.
Tadzio wysunął z pod fotelu wychudłą skutkiem choroby rączkę i wcisnął ją w szeroką dłoń pana Tarnera, ale za chwilę zaczął się gramolić z pod »namiotu«.
— Zapomniałem się ukłonić — mruknął pod nosem.
Jedną ręką ujął poręcz fotela, potem rozstawił bose nogi i zsunął je powoli, pochylając się w eleganckim ukłonie.
Pan Tarner nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Widzę, że pięknie się kłaniasz, lepiej od Henia.
— On lepiej się kłania, bo już zna litery; nauczył się na mojem abecadle — zauważył Henio.
— Ty go lubisz, jak widzę.
— Kocham go — odparł Henio, obejmując Tadzia i tuląc go do siebie — i on mnie kocha.
— No, to będzie ci stałym towarzyszem: za rok zaczniecie wspólną naukę, potem razem pójdziecie do szkół, na uniwersytet, i da Bóg, obaj zostaniecie dzielnymi ludźmi.

IV.

Dziesięć tygodni minęło bardzo szybko obu chłopczykom, żyjącym całą pełnią wygodnego, wesołego życia dziecięcego. Na życzenie pana Tarnera wniesiono drugie łóżeczko do pokoju Henia, a Tadzio po raz pierwszy w życiu dostał zupełnie nowe ubranko i buciki na swoją nogę, któremi był tak uszczęśliwiony, że przez trzy dni, kładąc się do łóżka, umieszczał je przy sobie na niebieskiej kołderce. Pomimo otaczającego go stale dobrobytu, wyczuwał wszystkie jego dodatnie strony zawsze jednakowo żywo i budził skłonną do apatji duszę Henia.
Znajomi pani radczyni dziwili się, że pan Tarner zaryzykował tak wielką nowość w czasie jej nieobecności, ale poznając grzecznego i miłego Tadzia, naogół winszowali decyzji i wyboru.
A jednak serce panny Anieli biło bardzo mocno w dniu, w którym oczekując przyjazdu państwa radcostwa, ubrała obu chłopców w jednakowe granatowe ubranka i upominała Tadzia, aby w pierwszych dniach ograniczał się zabawą w pokoju »mamy« i w ogródku.
Stefa bardziej jeszcze sceptycznie usposobiona chodziła zafrasowana i za każdem spotkaniem z panną Nelką powtarzała:
— Zobaczy pani, będzie awantura.
I stała się awantura gorsza, niż ktokolwiek mógł przewidzieć. Pani radczyni oskarżyła Nelkę i Stelę o »brudną intrygę« o omotanie »słabego pana dyrektora«, o niesumienne frymarczenie dzieckiem, o zawiedzenie jej zaufania i z punktu, nie czekając na porozumienie się z zięciem, wypędziła Stefę ze służby, wypłaciwszy jej zaległą pensję i polecając wynieść się jej natychmiast z dzieckiem i z rzeczami.
Nie pozwoliła nawet Heniowi pożegnać towarzysza, który odchodząc za płaczącą matką, przesyłał mu z ogródka od ust pocałunki.
I rzecz dziwna, Tadzio odchodził na tułaczkę, na niedostatek, a szedł z głową podniesioną i twarzą pogodną, Henio pozostając w dobrobycie i przepychu, zalewał się łzami, tuląc twarz do zimnej szyby.
Pani radczyni była nieugięta, nawet wobec stanowczo postawionego przez zięcia żądania, żeby syn jego miał towarzysza zabaw i nauki. A że oboje byli uparci, rzeczy zaszły tak daleko, że pan Tarner uprosił pannę Anielę, aby zamieszkała u niego, zabrał Henia od dziadków i polecił woźnemu ze swego kantoru, aby wyszukał przez biuro adresowe Stefanię Czereśnicką i sprowadził ją wraz z synem do jego domu.
Henio opuszczał pałacyk w Alejach z lekkiem sercem, wabiony nowością oraz perspektywą stałego obcowania z ojcem, którego kochał nad wszystkich na świecie, tem więcej, że babka wymawiająca mu od powrotu nieustannie niewdzięczność i przewrotność, dom mu ten obrzydziła. Wyrzuty te towarzyszyły potem wszystkim wizytom Henia u dziadków, a przykrość, jakiej stąd doznawał, nie była równoważoną kosztownemi podarkami i przysmakami, jakie od nich otrzymywał.
Szczególniej bolało Henia serduszko z racji stałego ignorowania Tadzia, lub odzywanie się o nim: »ten przybłęda«; dotykało to bardziej ambicję Henia, niż godzącego się ze wszystkiem Tadeuszka.
I mijały lata jednostajne a szczęśliwe. Nauka przy dobrych nauczycielach, zabawy pod okiem wesołego ojca i słodkiej panny Anieli, wyjazdy latem w góry i nad morze, a już najmilsze nad wszystko wycieczki w Tatry, w butach podbitych gwoźdźmi, z ciupagami o żelaznych toporkach, jakie mają prawdziwi turyści, składały pasmo życia o jasnych barwach. Henio nietylko zmężniał, ale przy śmiałym towarzyszu nabrał energji i obrotności, choć pozostał bardzo nerwowym i wrażliwym na wszelkie ujemne wrażenia, w tym samym stopniu, w jakim Tadzio odczuwał dodatnie.
Mieli chłopcy po lat dwanaście, gdy do codziennych wrażeń przybyły nowe, stokroć silniejsze, wypływające z wiadomości o wojnie, jaka rozgorzała na Wschodzie między Rosją a Japonją. Pan Tarner, przywykłszy do dzielenia się z chłopcami wszystkiemi wiadomościami, które ich interesować mogły, szeroko i malowniczo rozpowiadał im o olbrzymich bitwach, toczących się na płaszczyznach Azji, o starciach flot i o oblężeniu Portu Artura. Godzinami całemi przesiadywał z nimi nad mapą, śledząc interesujące miejsca i zakreślając je kolorowym ołówkiem; znosił do domu wszystkie ilustrowane pisma, które zajmowały chłopców bardziej od najwięcej skomplikowanych zabawek, otrzymywanych dotychczas.
A potem przyszły nowe, bliższe wrażenia: ruchy rewolucyjne i strajk powszechny, ogłoszenie konstytucji, uroczysty pochód na ulicach Warszawy, zakończony krwawą szarżą wojska na placu Teatralnym, a potem znowu rozruchy, rabunki uliczne, zamachy polityczne i bandyckie, bomby, rewolwery i nahajki!… Mieszkając na Krakowskiem Przedmieściu mieli chłopcy najruchliwszą dzielnicę przed oczami, to też dniami całemi wysiadywali w oknie, pełni niezdrowej żądzy silnych wrażeń.
— Może dziś rzucą bombę blisko nas!… Może dziś zabiją jakiego stójkowego pod naszemi oknami!…
Pewnego popołudnia wyszli z ojcem na spacer; dzień był piękny, pogodny, tłumy snujące się po ulicach jakieś weselsze, spokojniejsze niż dni poprzednich. Schodzili właśnie z mostu Kierbedzia z zamiarem udania się nad Wisłę, aby zakupić jabłek na galarach, gdy z za jednego z filarów wysunął się mężczyzna w wytartem palcie, w kołnierzu zasłaniającym mu twarz do połowy, i dał dwa strzały w stronę p. Tarnera, poczem zbiegł szybko i zniknął pod mostem. Z krzykiem rozdzierającym rzucili się obaj chłopcy ku padającemu bez jęku nawet dyrektorowi. Zrobiło się zbiegowisko, nawoływanie policji, pogotowia, gwizdy, tłoczenie się wokoło stygnącego już ciała.
Henio nie wiedział nawet jak się to stało, że go odłączono od ojca i wsadzono do doróżki. Przyszedł do siebie na kolanach policjanta, przy boku Tadzia, który płakał i całował go po rękach, najczulszemi przemawiając doń słowy.
Nigdy nie dowiedział się Henio dlaczego zabito jego dobrego, zacnego ojca. Nikt tego dokładnie nie wiedział, zabójca zapewne niewiele więcej od innych.
Siłą okoliczności wracał Henio do dziadków, podczas gdy »intrygancka klika« p. Aniela, Stefa i Tadzio zostali, zdaniem radczyni, »rozpędzeni na cztery wiatry«.
Henio składał książki, zabawki i drobiazgi, dzieląc je bardzo sprawiedliwie na dwie grupy: dla Tadzia i dla siebie, gdy weszła pani radczyni, aby dopilnować pakowania przedmiotów wartościowych, które miały stanowić dla jej wnuka cenny spadek. Henio, ujrzawszy ją, położył spokojnie pudełka z loteryjkami, które miał dzielić, zbliżył się do babki i zapytał tonem dorosłego człowieka:
— Babcia nie życzy sobie, żeby Tadzik był ze mną?
— Pewno, że sobie nie życzę, to zły i przewrotny chłopak; nawet nie pozwalam ci widywać się z nim na przyszłość.
— Jak babcia chce, ale Tadzio musi się dalej uczyć, to niech babcia płaci mu nauczycielu, a potem szkoły… z moich pieniędzy — dodał tonem wielkiego pana.
— Henio nie ma prawa wydawania jakichś rozporządzeń i decydowania o Tadku albo o swoich pieniądzach! Stefka musiała przez tych dziesięć lat dość uzbierać pieniędzy, aby miała zaco chować swego gagatka. Zresztą najstosowniej będzie, gdy go odda do rzemiosła, to ją nic kosztować nie będzie!
— Tadzik bardzo pragnie się uczyć… Tadzik jest zdolny, tatuś chciał, żeby Tadzio odebrał takie same wykształcenie jak i ja — mówił Henio ze łzami w głosie.
— Gdyby tatuś tego pragnął, byłby go ubezpieczył!
— Przecież tatuś zmarł niespodziewanie…
— W takich czasach jak obecnie każdy musi się spodziewać śmierci. Ja jestem kobietą, nie narażoną tak na niebezpieczeństwa, a od wybuchu rewolucji zrobiłam testament, pamiętając o wszystkich, którzy byli dla mnie wiernymi sługami, ale właśnie dlatego szaloną byłabym, otaczając opieką kobietę i chłopaka, którzy od pięciu lat zatruwają mi życie, a twoją duszę zaprawiają niewdzięcznością!
Ambitny z natury Henio, widząc, że żądania nie pomogą, zwalczył swą miłość własną i uderzył w prośby i błagania. Nic nie pomogło; pani radczyni była nieugięta, przeciwnie, z widocznem upodobaniem snuła ponure horoskopy co do przyszłości Tadzia.
— Niech zazna biedy, będzie miał naukę, niech się wyzbędzie pańskich narowów, będzie jego matuchna wiedziała, jak była rozsądną, godząc się na chowanie chłopca jak bogatego panicza, gdy miała dla niego tylko płótno w kieszeni! Teraz jak się znajdzie w tak odmiennych warunkach, ręczę, że zacznie kraść lub przystanie do bandytów.
Henio się porwał, zdawało się, że urósł i spoważniał nagle.
— Nie, babciu, Tadzio nie zostanie ani złodziejem, ani bandytą, bo Tadzio wie, co złe i brzydkie… Tadzio zostanie uczciwym człowiekiem, szkoda tylko, że nie sławnym, bo ja jestem pewien, że gdyby on skończył uniwersytet, to zostałby sławnym człowiekiem!
I zaczął płakać tak serdecznie, że pakująca rzeczy w przyległym pokoju panna Aniela nie mogła słuchać tego spokojnie i opanowując wrodzoną nieśmiałość, weszła do pokoju Henia, a nie zważając na obecność radczyni, położyła rękę na głowie chłopczyka i rzekła nieśmiało:
— Nie płacz, Heniusiu, ja będę łożyła na wykształcenie Tadzia.
— Pani, złota panno Aniołko? Przecież pani nie ma pieniędzy.
— Mam trochę oszczędności, a przedewszystkiem od jutra obejmuję posadę w kantorze ś. p. twego ojca; zarobię dostatecznie i na utrzymanie i na kształcenie Tadzika!

V.

Już sześć tygodni, jak Tadzio rozstał się z Heniem. Widział go przez ten czas kilka razy, ale zawsze przelotnie, zdaleka, bo Henio wychodził tylko z babką lub z Francuzką, która widocznie miała surowo przykazane strzec chłopca od zetknięcia się z Tadziem, na jego widok bowiem brała pupila pod rękę i przechodziła na drugą stronę ulicy. Tadzio wiedział, że wystarczyłoby mu przystanąć i zawołać po imieniu na przyjaciela, aby Henio, przywykły do poddawania się jego wpływom, zatrzymał się na pogawędkę lub poszedł z nim w jedną stronę, ale nie chciał narażać go na nieprzyjemności w domu, uśmiechał się więc tylko do niego, kłaniał uprzejmie i przeprowadzał go serdecznym, kochającym wzrokiem.
Mieszkał obecnie w jednym pokoju z mamą i panną Anielą. Mama miała jakąś dobrze płatną posługę, a potem gotowała obiad i reperowała odzież swoją, syna i współlokatorki. P. Aniela znaczną część dnia była poza domem, wieczorem dawała mu godzinę lekcji i pomagała w odrabianiu zadań do nauczyciela, tego samego, który uczył chłopców w domu p. Tarnera, a który teraz uznając różnicę położenia, a bardzo lubiąc Tadzia, nadal lekcji udzielał za minimalną opłatą.
Tadzio, jak zawsze, silniej wyczuwał dodatnie wrażenia niż ujemne, prędko przeto odwykł od wyszukanej strawy, deserów i przysmaków. Płatną ślizgawkę w Dolinie Szwajcarskiej zastąpiło ślizganie się na rozlewisku jakiegoś ścieku w pobliżu Wisły, koncerta miał, gdy spacerował pod oknami kawiarni z kapelą, kinematograf przy obserwowaniu różnych zajść ulicznych. Nie mógł tylko przyzwyczaić się do rozłąki z Heniem i do uczucia tęsknoty, jakie budziła w nim każda myśl o przyjacielu. Aż jednego wieczoru tęsknota tak mu dokuczyła, że postanowił pójść pod okno Henia, popatrzeć do wnętrza domu.
— Mamusiu — rzekł — pójdę się przejść!
— O tej godzinie!… Co ci w głowie!
— Mam straszną ochotę pójść popatrzeć na Henia — rzekł przywykły do szczerości Tadzio.
— Jeszcze czego!… Będziesz właził na oczy radczyni!
— O nie, mamo, oni mnie widzieć nie będą, ale ja ich zobaczę.
— Zaziębisz się, wystając na mrozie!
— Nie, mamusiu, jak mi będzie chłodno, zaraz powrócę.
— Pamiętaj, żebyś jakiego głupstwa nie zmalował.
Tadzio pobiegł w Aleje Ujazdowskie. Upatrzywszy chwilę, w której nikt nie przechodził, wspiął się po kratach, otaczających ogródek i dostał się na kasztan rosnący na froncie. Tu, osłonięty konarami, mógł dowoli patrzeć w oświetlone elektrycznością wnętrze domu i puścić wodze wspomnieniom z tych dobrych trzech miesięcy, które spędził tu jako rekonwalescent po zapaleniu płuc, zadzierzgując, jak sądził, węzeł dozgonnej przyjaźni z Henrykiem.
To też wracał do swego obserwatorjum coraz częściej. Przyglądając się tak zdaleka warunkom, w jakich żył jego mały przyjaciel, doszedł do przekonania, że jest on znowu nieszczęśliwym przez nudę i osamotnienie. Babka zachowywała się chłodno i sztywno, widocznie nie mogąc zapomnieć wnukowi wyraźnej predylekcji dla ojca, Tadzia i dwóch kobiet, które opiekowały się nim »na Krakowskiem Przedmieściu«. Dziadek bywał gościem w domu, a stosunek jego do wnuka ograniczał się wyściskaniem go dwa razy na dzień i przyniesieniem jakiego podarku mniej więcej dwa razy na tydzień. Francuzka była niesympatyczna, wciąż naganiała Henia do nauki, a ziewała przy lekcjach, aż patrzący na nią zdaleka Tadzio, zarażał się i darł usta od ucha do ucha.
Henio znowu bladł, smutniał i apatyczniał.
Ileż razy Tadzio, patrząc na niego, miał ochotę zakomenderować jaką zabawę lub zabawić go którem z cacek! Ale Henio nigdy nie był sam. A choćby się i to zdarzyło, Tadzio z pewnością nie wyzyskałby okazji, zapanowałby nad pokusą pogadania z nim choć przez szybę, żeby nie odjęto mu możności obserwowania przyjaciela choć zdaleka.
Okazja doświadczenia siły woli w tym kierunku nadarzyła się niebawem.
Pewnej niedzieli przed godziną ósmą zajął Tadzio miejsce na kasztanie. Zauważył prędko, że w domu ruch był nadzwyczajny, widocznie państwo wybierali się na jakąś zabawę, stroili się bowiem »od wielkiego dzwonu«. Ubawił się Tadzio niemało przy tej sposobności, obserwując, jak pokojówka z mozołem ściągała gorset na pani radczyni, a fryzjerka układała perukę na jej siwe, liche włosy, jak potem radczyni, pozostawszy sama, malowała sobie policzki, usta, brwi i rzęsy.
Henio przez cały ten czas chodził po domu bezczynny, to przez chwilę przeglądając jakąś książkę, to rozmawiając z lokajem, to ustawiając piramidę z całej masy klocków, by ją zburzyć jednym zamachem po wyłożeniu ostatniego. Podobnie jak on włóczyła nudę po domu M-lle Valentine, ziewając i przeglądając się coraz to w innem lustrze. Zaledwo jednak państwo radcostwo odjechali, ożywiła się i w podskokach odbiegła na drugą stronę domu, przykazawszy coś przedtem z bardzo stanowczym gestem Heniowi, który snać wypraszał się i molestował. Po kilku minutach wróciła w okryciu i czapeczce, a nakładając rękawiczki, znowu coś bardzo surowo przekładała Heniowi, który z nieszczęśliwą miną zaczął się rozbierać i położył się do łóżka. Tadzio widząc to, chciał zawołać, do niego:
— Czemu się kładziesz? wszak to dopiero pół do ósmej! I czemuś nie zmówił pacierza?
Ale domyślał się, że Francuzka chce wyjść na miasto i będzie spokojniejsza, wiedząc, że Henia zostawiła w łóżku, westchnął więc tylko nad nim i już miał schodzić z drzewa, bo i Mademoiselle zgasiła światło odchodząc, ale powstrzymał go szmer otwierających się bocznych drzwi pałacyku. To kucharz i pokojówka wychodzili, rozmawiając głośno i wesoło.
Henio pozostał sam w domu.
Tadzio miał wielką pokusę zapukać w okno i prosić przyjaciela o wpuszczenie go na dłuższą pogawędkę, ale bał się przestraszyć Henia, narazić go na zaziębienie przy otwieraniu okna lub na nowe nieprzyjemności, w razie gdyby jakiś złośliwy wypadek przywiódł wcześniej radcostwo, Francuzkę lub kogo ze służby. Zbierał się przeto znowu do odejścia, upatrując chwili, w której nikogo nie będzie na ulicy, gdy nagle okno pokoju Henia zabłysło znów światłem. To chłopczyk zaświecił elektryczność, wstał i poszedł do przyległego gabinetu pana radcy, tu także zapalił światło, wziął z biurka zapałki i papierośnicę, wrócił do łóżka, zgasił elektryczność, a zapalił papierosa. Tadzio miał ochotę wykrzyknąć:
— Ty dudku, zgaś to świństwo, zemdli cię, tak jak nas zeszłego roku zemdliło.
Ale nie krzyknął, a mała świetlana gwiazdka w głębi ciemnego pokoju wskazywała, że Henio nie przestawał palić.
— Biedny głuptak! — pomyślał Tadzio — jak go zemdli, nie będzie mu miał kto choćby głowy podtrzymać.
I nie śledząc już dłużej mieszkania radców, zsunął się z drzewa i zeskoczył na ziemię. Nie przeszedł jednak zaraz poza okratowanie ogrodu, na chodniku bowiem, tuż przed nim, zatrzymało się jakieś towarzystwo, długo radząc nad tem, czy wrócić do domu, czy też pójść spędzić resztę wieczora w kawiarni. Że zaś jednocześnie przejechało kilka zaprzęgów, przemknęło Pogotowie i przeszły dwie pary, dziwacznie przybrane, widocznie podążające na zabawę kostjumową, zatrzymał się Tadzio przy kracie ogrodu z dobrych dziesięć minut. Nagle ogarnęło go dziwne uczucie niepokoju i obawy, które bez jakiegokolwiek rozumowania kazało mu się odwrócić ku oknom pokoju Henia. Spojrzał i zdziwił się; okno oświetlone było znowu, ale szczególnem światłem, które nie wyglądało na elektryczne i jakoś dziwnie migotało po ścianie pokoju. Zaniepokojony skoczył na gzyms nad oknem sutereny i spojrzał w szybę. Światło miało źródło w palącej się na łóżku kołdrze, podczas gdy Henio spał spokojnie z rękoma odrzuconemi nad głową. Tadzio krzyknął w stronę ulicy: — Pali się! i jednocześnie silnem uderzeniem pięści wybił jedną po drugiej szyby podwójnego okna.
Na brzęk szkła obudził się Henio, a na widok płomienia tuż przy twarzy, porwał się z przeraźliwym krzykiem i wyskoczył z łóżka. Ale płomień poszedł za nim, wzmagając się przy gwałtowniejszych ruchach chłopca, który bezprzytomny rzucił się naoślep ku oszklonym drzwiom na ogród, zapalając płonącym rękawem cienkie muślinowe firanki. Ale Tadzio rozpiął tymczasem swe grube watowane palto i pochwycił w ramiona Henia, tłumiąc w ten sposób ogień, przyczem wyciągnął omdlewającego z przerażenia do drugiego pokoju, porwał buciki i ubranie z przed łóżka, a palto z wieszadła i skoczył do zemdlonego, wlokąc go resztkami sił aż do przedpokoju. Tu ubrał go pośpiesznie, podczas gdy do płonącego pokoju wtargnął już i stróż i kilku ludzi z ulicy, w popłochu wyrzucając meble do ogrodu.
Straż spełniała swe ratownicze dzieło, gdy na ganku pałacyku ukazał się Tadzio, prowadząc napół żywego z przerażenia Henia.
Wyszli na ulicę.
— Skąd ten pożar tak nagle? — pytał drżący Henio.
— A no waćpan zapalił sobie papierosika i usnął z nim. Od papierosika zapaliły się widocznie koronki przy podpięciu u kołdry, którą niebawem objęły płomienie wraz z rękawem u twej koszuli.
— A ja spałem?
— Spałeś jak suseł.
— Ja mam chyba poparzoną rękę; bardzo mnie boli.
— Zaraz się przekonamy w aptece. Widzisz, kawalerze, jakie to bywają skutki palenia papierosów.
— Ale bo ja się tak strasznie nudziłem… mademoiselle wyprawiła mnie do łóżka już o pół do ósmej.... Ale skąd ty się tam wziąłeś raptem, żeby mnie uratować?… Czyś ty mój anioł stróż?
— Ja cię stróżowałem nie przez jeden wieczór, siedząc na kasztanie!
— Dlaczego?
— Bo mi tęskno było za tobą.
— O, i ja tęskniłem!
Weszli do apteki, gdzie opatrzono mocno poparzone i wzdęte bąblami ramię Henia, który teraz dopiero zaczął płakać i wyrzekać na dotkliwy ból.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Panna Aniela owinęła głowę włóczkową chustką i wychylona oknem rozmawiała ze stojącą pod oknem Stefą.
— Jemu musiało się coś stać… przecież już godzina dziesiąta, nigdy się tak nie zaawanturował.
— Pewno… godzinę posiedział poza domem, to najwyżej.
— O dziewiątej lubi już być w łóżku.
— Te pare razy, co go państwo Siemińscy wzięli do teatru, to zawsze się opowiedział.
— Pamiętasz, jak to raz przed samem przedstawieniem przybiegł Gucio z wiadomością, że jest miejsce w ich loży, to Tadzio, wolał stracić I-szy akt, a nie poszedł pókiś nie wróciła.
— A tak, jeszcze go połajałam, że gapa, bo mógł zostawić kartkę na stole z objaśnieniem, dokąd poszedł.
— Boże, Boże, gdzie on jest....
— Ślisko tak; mógł złamać nogę!
— Boże miłosierny, tegoby brakowało!… Wzięliby go z ulicy do szpitala i wolnoby nam było tylko dwa razy na tydzień go odwiedzić.
— Smutno jak go godzinę niema w domu, a co robić przez tyle miesięcy!
— Czy go aby policjant nie złapał, jak się wspinał po kratach i drzewie, myśląc, że złodziej.
— Ach, to byłoby najstraszniejsze! Chłopczyna spędziłby noc w areszcie wśród złodziei, włóczęgów, brudu i robactwa!
— Cicho, niech pani będzie cicho!…
— Bo co?… wyszeptała panna Aniela.
— Zdaje mi się, że słyszę tupotanie Tadka.
Ucho matki nie zawiodło, z bocznej ulicy biegł zdyszany Tadzio. Stefa rzuciła się ku niemu i na powitanie wymierzyła mu potężnego kułaka w ucho. Ale chłopiec nie ustraszył się gniewnej miny matki, zarzucił jej ręce na szyję i całując po twarzy i oczach, wołał bez tchu:
— Mało mi się Heniuś nie spalił! Ma poparzoną ręką, ot takie bąble, zemdlał mi w aptece.
— Co ty mówisz, chłopaku!… gdzieś był z Heńkiem?
— Bo Heniuś z nudów zapalił papierosa w łóżku i usnął z nim, a od papierosa zapaliły się firanki u kołdry, a potem koronki u okna, rękaw u koszuli i serwetka na stoliku!
— Co ty opowiadasz!
— Nie stójcie tam daleko! — wołała panna Aniela z okna. — Chodźcie do pokoju! Chcę słyszeć, co Tadzio mówi… a i zimno!… w głowie mi strzyka!…
Zamknęła okno, natomiast otworzyła drzwi od korytarza, na którym niebawem rozległy się szybkie kroki dwóch osób. Tadzio wszedłszy, zrzucił z siebie palto i czapkę i bez ceremonji wpakował się na kolana matki, opowiadając z wszystkiemi szczegółami przebieg pożaru w pałacyku radców.
— A gdzież teraz Henio?
— No, przecie zatelefonowano do państwa o nieszczęściu, nie wiem od kogo dowiedzieli się, że Henio jest w aptece, przybiegli tam oboje. Pani radczyni narobiła lamentu jak żydówka na kirkucie, krzyczała, płakała.... Ale wie mamusia, radczyni płacze na czarno!
— Co to znaczy?
— Jak Heńka kocham, spływała jej czarna łza po policzku, a dolne powieki były zupełnie na czarno zapłakane.
— Ach, ty łobuzie!
— Jużby też ta stara mogła przestać się malować!
— Nie chce pogodzić się z tem, że ś. p. uroda poszła już na psy!
— Radca sam mi mówił kiedyś, że mu wstyd za żonę.
— Czy oni wiedzą, żeś ty Heńka uratował?
— Kiedy ja go nie uratowałem.
— No, przecie ty wyniosłeś go z ognia.
— Nie, on sam wyskoczył z łóżka i umykał do drugiego pokoju, aż się za nim kurzyło.
— Przecież mówiłeś, że zemdlał.
— To swoją drogą… ale dopiero w gabinecie, a i to nieść go nie potrzebowałem, bobym nawet nie poradził, tylko wziąłem go pod pachy i tak sankował froterką na własnej poduszce.
— Nie powinni to państwo choć ze sto rubli dać mu za to? — zwróciła się matka do panny Anieli.
— O, moja Stefo, takie przywiązanie, które w zimowe wieczory trzyma chłopca godzinami na dworze dla obcowania choć zdaleka z przyjacielem, przywiązanie, które przezwycięża strach zbliżenia się do ognia, daje przytomność i siły do ratowania zagrożonego, nie płaci się pieniędzmi. Zato powinni radcostwo, tak jak nieboszczyk p. Tarner, wziąć Tadzia do siebie i chować narówni z Heniem.
— Mieliby mnie wziąć od mamusi i Tiutiołki, niech Bóg broni!
Skąd poszła nazwa »Tiutiołka« stosowana przez Tadzia do panny Anieli prawie od początku znajomości, wiedzieli tylko ci, co w pierwszych chwilach pobytu malca w pałacyku słyszeli go co wieczór, jak dopraszał się, aby go »panna Aniołka« przyszła otulić w łóżeczku i ucałować na dobranoc, wołając: »Tiutiu«, »Aniołka«. Skracało się to powiedzenie, spieszczało, aż przeszło w przezwisko »Tiutiołki«.
Tadzio z kolan matki przesiadł się na kolana panny Anieli, co zaraz wywołało krytykę Stefy.
— Taki stary chłop ciągle na kolanach! zejdźże, nie męcz cioci.
— Jak u ciebie siedzi na kolanach, to dobrze, a jak przyjdzie ze mną trochę się popieścić, to go zaraz ganisz!
— Czemu Tiutiołka tak paskudnie powiedziała? To mi Tiutiołka życzy, żeby mnie radcostwo wzięli?
— Przecież byłoby ci tam lepiej, mialbyś dostatek, przyjemności, Henia!
— To jednoby mi się uśmiechało, bo tak zresztą lepiej mi tu, niż w pałacu ze starą indyczką.
— Nie mów tak, Tadziu, to brzydko. Ty od pani radczyni dużo dobrego doznałeś, przecież do pięciu lat jednego ubranka, jednej koszulki ci nie kupiłam!
— A potem dużo mi mamusia kupowała?
— Potem ubierał cię pan dyrektor w nowe. Panie, świeć nad jego duszą.
— A teraz?
— Teraz dodzierasz tego, co on sprawiał.
— A potem, jak podrę?
Stefa westchnęła.
— Będzie źle, teraz bielizna taka droga.
— Znajdzie się na to.
— A tak! pani mówi: znajdzie się pewno. Ja wiem, czemu wszystkie nocne koszule pani poszły na dno szafy i hafciki od nich się odpruły.
Panna Aniela zarumieniła się jak pensjonarka, złapana na gorącym uczynku.
— Albo to nie mam kaftaników nocnych? Właściwie niepotrzebnie sprawiałam sobie te koszule i to z takiego doskonałego płótna; cała rzecz, że będąc u dyrektora nie wiedziałam, co robić z pieniędzmi. Głupia byłam!.. trzeba było więcej odłożyć na książeczkę.
— Niech Tiutiołka da mi teraz jedną swoją koszulę, będę robił ducha.
— Idź ty robić ducha pod kołdrą!
— Tiu, tiu, Aniołku!
— Stary pieszczoch!
— Kiedy mi się jeść chce!
— Zmiłuj się, chłopcze, czy to pora teraz o jedzeniu myśleć? — zawołała matka już wstając i kierując się do komina. Ale żeś zmarzł, to zapalę parę drewienek i zrobię ci herbaty.
— W szafie jest serdelek, zjedz go sobie, Tadziu.
— Przecież ten serdelek to dla Tiutiołki na drugie śniadanie w kantorze.
— Ale nie!… obrzydły mi serdelki!
— To poco Tiutiołka kupuje?
— Ot tak z przyzwyczajenia… No, mój Tadziu, nie rób ceremonii, a jedz; taki chłopiec jak ty, rosnący, powinien się dobrze odżywiać.
— O, ma pani rację!…
— Połóż się do łóżka, tam dostaniesz kolację. Pewnie masz zmarznięte nogi?
— Jak kość.
— Masz, włóż moje wełniane pończochy.
— Jedna wystarczy, włożę w nią obie nogi i jeszcze będzie za duży worek.
— Ty łobuzie!… No dalej pod kołdrę!
— Przypomną mi się dobre czasy, gdym był po zapaleniu płuc.
— Oj, teraz nie takie, nie ma się pod ręką tego wszystkiego, co wtedy w pałacu.
— Dla mnie zawsze dobrze!… Ot tak, teraz niech mamusia siądzie na łóżku i trzyma mi herbatę, a Tiutiołka na krzesełku, tu przy samej poduszce, niech pokraje chlebek i serdelek na kawałki i podaje mi do ust po kęsku.
— Ah, ty rozpieszczony bahorze, jak to każe dogadzać sobie!
— Czysty padyszach!
— A jak zjem kolację, to mamusia otuli mnie do ściany, a Tiutiołka od ulicy, mamusia mnie weźmie za prawą rękę, ciotunia za lewą i nie puszczą aż gdy usnę, ale przedtem buzi na oba boki!

VI.

Nazajutrz po szkole pobiegł Tadzio w Aleje Ujazdowskie, sprawdzić zniszczenie uczynione przez pożar, który wydawał mu się strasznym snem. Niestety, spalone doszczętnie wnętrza dwóch pokoi, poopalane futryny drzwi i obicia znacznej części parteru, oraz osmolone pierwsze piętro stwierdzały smutną rzeczywistość. Gromadka ludzi stała, gapiąc się na to, a kilku uliczników rozgrzebywało popalone śmiecie, pozostałe po wyrzuconych oknami palących się meblach.
Właśnie nadszedł stróż, wypędzając z wielkim krzykiem nieproszonych gości poza bramę, złamaną wczoraj przez wpadającą straż.
— Panie Franciszku, — zapytał Tadzio — gdzie Henio?
— Państwo z Heniem w hotelu… w Bristolu.
— Henia bardzo boli ręka?
— Nie wiem.
— Tutaj duża strata?
— Nie za duża na takich burżujów, co na złocie siedzą!
Stanął przed bramą i zaczął rozmowę ze ślusarzem, który przyszedł ją naprawiać.
Tadzio wrócił do domu i przez tydzień po kilka razy dziennie biegał w stronę Brystolu, w nadziei spotkania Henia, zawsze nieziszczonej.
Pewnego dnia, powróciwszy ze szkoły, został powitany przez bardzo rozpromienioną matkę.
— Szczęście cię spotkało, Tadzik.... Był tu jakiś pan od radcostwa i przyniósł ci książeczkę na tysiąc rubli.
— To chyba w złotej okładce, kiedy tyle kosztuje! Czy z obr…
— Et głupi jesteś! ta książeczka ot taka…
— To kajecik rachunkowy!
— Właśnie, zapisane w niej jest tylko, że państwo złożyli dla ciebie w banku tysiąc rubli.
— To niech mi mamusia rower kupi!
— Nie zawracałbyś głowy. Zaraz będę wydawać pieniądze na głupstwa! To schowa się dla ciebie na czarną godzinę.
— Ja nie będę miał czarnej godziny, wszystkie różowe, bo nieboszczyk pan dyrektor mówił, że ja przez różowe okulary na świat patrzę.
— Ciocia Aniołka przyszedłszy na obiad, oburzyła się, że te pieniądze przyjęłam; mówiła, że takich uczynków nie wynagradza się pieniędzmi, ze powinni państwo łożyć na twoje wychowanie, co rok tyle przeznaczyć, a nie zbyć się jednym razem. A ja mówię: lepszy wróbel w ręku, niż gołąb na dachu. Wiadomo, ciotka poczciwości, ale wariatka!
— O, niech mamusia tak nie mówi na moją Tiutiołkę!
— Pewno, że państwo gładko wywinęli się ze sprawy, a teraz wyjadą i umyją ręce od wszystkiego.
— Wyjadą?
— Tak, jutro wyjeżdżają.
— Na długo?
— Na zawsze.
— Na zawsze?… Jakto na… zawsze?
— No, cóżeś taki niepojęty? To znaczy, że już tu więcej nie wrócą. Dom w Alejach sprzedali… Pani radczyni dawno już wzdychała do mieszkania zagranicą.
— I Henia zabiorą?
— Przecie, że go nie zostawią w hotelu!
Tadzio pobladł jak ściana.
— To ja może już Henia więcej nie zobaczę!
— A no, góra z górą się nie zejdzie a człowiek z człowiekiem!… Dokąd ty lecisz, Tadzik?
— Ja zaraz wrócę.
— Pewnie znowu pójdziesz pod hotel upatrywać Henia.
— No przecie tak, bez pożegnania…
Miał oczy pełne łez.
— Zjedz choć wprzód obiad.
— Nie chce mi się jeść.
— No, mama bardzo prosi; rozgrzej się choć kartoflanką.
Łyknął kilka łyżek zupy, uściskał matkę, pobiegł na Krakowskie Przedmieście. Aż do zmroku chodził przed hotelem w nadziei zobaczenia choć kogo ze służby, aby dowiedzieć się, kiedy i dokąd wyjeżdża Henio, ale pokojówka, która wyszła z bramy, siadła do dorożki zanim zdołał przebiec z drugiego końca chodnika, a stróż Franciszek zagadnięty odparł:
— Na ulicę Zarwańską, szosą Awanturską!
Po zjedzeniu podwieczorku wrócił znowu i tym razem zobaczył nawet Henia, jak wyszedł z babką i siadł do powozu. Przesunął się tak blisko niego, że wystarczało mu wyciągnąć rękę, aby go zatrzymać, ale ogarnęła Tadzia jakaś nagła nieśmiałość i powiódł tylko oczyma za oddalającym się przyjacielem, którego duże oczy patrzały bardzo smutno z pod bobrowej czapeczki.
Pewno pojechał Heniuś na cały wieczór do tej cioci hrabiny — pomyślał Tadzio — bo coby robili w hotelu, a jutro rano na kolej i w świat… na zawsze!
Wracał do domu smutny, ale z silnem postanowieniem udania się do hotelu nazajutrz o 8-ej rano i tym razem wprost do mieszkania radcostwa… przecie nie odmówią mu pozwolenia pożegnania przyjaciela!
— Wypada mi nawet podziękować im za pieniądze… Oby tylko nie wyjechali przed ósmą!
Ale, pocieszając się świadomością o zamiłowaniu do długiego spania radczyni, usnął spokojnie pełen nadziei ujrzenia nazajutrz Henia.
Było kwadrans do ósmej, gdy obudziło go kołatanie do drzwi. Narazie myślał, że matka otworzy, ale że w pokoju nie słyszał żadnego szmeru, natomiast kołatanie powtórzyło się, otworzył oczy, a przekonawszy się, że w mieszkaniu niema nikogo, rzucił w stronę drzwi:
— Kto tam?
— Czy tu mieszka Stefanja Czereśnicka?
— Heniuś! — krzyknął Tadzio i już był przy drzwiach.
Otworzył je szeroko. Za drzwiami stał rzeczywiście Henio. Był sam. Z krzykiem radości pochwycił go Tadzio w ramiona.
— Mój Heniusiu! mój Heniusiu! a ja się wybierałem już do ciebie.
— Ja dziś odjeżdżam, przyszedłem pożegnać się z tobą; wymknąłem się.
— Jak to dobrze! Siadaj pogadamy.
— Ja tylko na chwilkę… Wymknąłem się.
— Głowy nie zdejmą ci z karku, choć przyjdziesz za godzinę lub dwie…
— Zastanów się, Tadziku, że nikt nie wie, że ja tu przyszedłem; całą noc się budziłem, tak bałem się zaspać, a szło mi o to, żeby wyjść na czas, gdy mademoiselle będzie w kościele. Mam nową mademoiselle… ma ze sto lat, wąsy i brodę, ale rzadkie… i okropnie pobożną… Codzień o wpół do ósmej idzie do kościoła i nie wraca jak na dziewiątą… Powiadam ci, tak trząsłem się ze strachu, wychodząc z numeru, żeby mnie nie zatrzymali… Przyjechałem tu dorożką… na gumach!
— Czego właściwie ty się tak boisz, przecież dziadkowie cię kochają, nigdy cię nie karzą.
— Tak, ale ja się boję… czy ja wiem czego!… Zdenerwowany jestem, zwłaszcza od tego pożaru, a potem babcia to tak gdera, tak fuka, tak się użala na moją niewdzięczność, że wolałbym doprawdy, żeby mnie raz wybiła, byle potem był spokój!
— Pewnie, mnie mamusia nieraz trzepnie albo za ucho weźmie, a potem zaraz da się przeprosić, uściska, ucałuje i kropka.
— Tak lepiej.
— No, siadaj, Henulku, jesteś bez śniadania, ale garnuszek z kawą czeka na mnie pod blachą, jest tam dosyć dla nas obu.
— Dziękuję ci, Tadzinku, ja przyszedłem tylko na chwilkę… Wymknąłem się.
Widocznie, że świadomość ta sprawiała mu przyjemność.
— Mówiłeś mi to już, ale do dziewiątej mamy całą godzinę. Napij się, rozgrzej, minie cię trzęsionka.
Nalał dwie filiżanki kawy, postawił bułki; zabrali się do śniadania z apetytem.
— Wyborna kawa, — odezwał się Henio. — Mnie nie dają kawy pić; mówią, żem za nerwowy.
— Mnie tam nic nie szkodzi, tylko głód.
— Ty bywasz głodny?
— Teraz już nie, odkąd Tiutiołka ma posadę, ale było parę takich dni, żeśmy cienko śpiewali! Et to szopki!… Zresztą teraz jesteśmy bogaci… Twoi dziadkowie złożyli dla mnie 1000 rubli, a mamusia ma na książeczce 400 i Tiutiołka także już drugi rok odkłada i to wszystko dla mnie.
Henio od poruszenia kwestji pieniężnej posmutniał.
— Jak wszyscy zaczęli zachwycać się twojem bohaterstwem — rozpoczął.
— Jakie ty głupstwa gadasz!
— Tak, twojem bohaterstwem…
— Zupełny fijoł!
— …byłem przekonany, że babunia wyzbędzie się wreszcie swoich uprzedzeń i żalu de twojej mamy i wezwie ciebie, żebyś chował się ze mną, spełniając tem życzenie tatusia, ale babcia ani słyszeć nie chce, choć nawet dziadzio był za tem, żeby cię wziąć na wychowanie.
— A przecież wy wyjeżdżacie zagranicę.
— No, tak…
— To jakże ja miałem chować się z tobą?
— Wyjechałbyś z nami.
— Zawracanie głowy, jabym nie odjechał od mamusi i Tiutiołki!
— Przecież u nas byłoby ci lepiej.
— Od przodu, czy od tyłu? Bo ja znajduję, że z żadnej strony.
— Wszak ty tu mieszkasz w jednym pokoju?
— Ale mi w nim niczego nie brakuje. Mam łóżko z siennikiem, a nie wióry, jak nieboszczyk, poduszkę z wyszywkami, nie takiemi cienkiemi jak twoje, ale które zato nie zajmą się tak łatwo ogniem, jak przyjdzie mi fantazja zapalić papierosa kiedy na dobranoc. Mam stół do roboty na wieku kufra, szafę na hakach u drzwi, komodę w walizce pod łóżkiem, tyle obrazków i fotografij na ścianie. A przedewszystkiem mam moją mamusię i Tiutiołkę kochaną. O, nie jechałbym ja z tobą za żadne pieniądze... A dokąd wy jedziecie?
— Teraz na południe, bo jestem bardzo zdenerwowany, muszę się leczyć. Potem osiądziemy w Paryżu, gdzie będę chodził do kolegjum, do którego uczęszczają różni markizowie, hrabicze i synowie ministrów, ale tylko z konserwatywnego obozu.
— Pi! pi… Żeby cię tylko w słoik nie wsadzili i nie zakonserwowali! Będziesz do mnie pisywał?
— Będę, Tadziku, będę ci przysyłał piękne pocztówki z zagranicy!… Babcia mi już pozwoliła.
— Pamiętaj, pisuj codzień.
— Postaram się… Tadzik, ja ci przyniosłem pamiątkę. Patrz, to pudełeczko które tak lubiłeś.
— Mozaikowe w niezapominajki… Cudne jest!
Podzieliłem się z tobą pamiątkami: patrz, tu pukiel włosów tatusia, tu listek z wieńca z jego trumny, tu kawałek tiulu z welonu ślubnego mojej mamy, gałązka z grobu Staszica, trzy nitki wyskubane ze wstęgi z grobu Kościuszki… sobie zostawiłem dwie, bo było nie do pary… A to mój pierwszy ząb, który straciłem… Ty masz także swój pierwszy schowany?
— Mam…
— To dasz mi go wzamian na pamiątkę.
— Naturalnie.
Wyciągnął z pod łóżka walizkę i długo szukał, otwierając różne apteczne pudełeczka; wreszcie znalazł.
— Masz, Heniusiu, weź i ten medalik z Matką Boską, z obu stron ma szkło, to babcia pozwoli ci nosić, bo nie zczernieje.
Henio przycisnął medalik do ust.
— Nie zapomnisz mnie? — zapytał Tadzio po chwili milczenia, przez którą opanowywał chwytające go za gardło wzruszenie.
— Nigdy! nigdy! będę cię zawsze kochał jak brata!
— Pamiętaj!… Dobry jesteś, żeś przyszedł.
Nagle schwycił ich żal, padli sobie w ramiona, płacząc serdecznie.
— A pisuj często!
— Zapewniam cię, że przynajmniej raz na tydzień będziesz miał ode mnie list lub kartę.

∗                         ∗

Rzeczywiście w pierwszym roku pisywał Henio z początku kilka razy tygodniowo, potem co tydzień… co dziesięć dni; w drugim roku wymieniali karty co kilka tygodni; w trzecim nie otrzymał Tadzio odpowiedzi na swój obszerny list i po kilkumiesięcznej ciszy zdawkową kartę na Wielkanoc; w czwartym przyszły karty na święta i imieniny, w piątym już tylko z okazji Bożego Narodzenia dostał piękne album z kolekcją marek pocztowych; w szóstym polecony list Tadzia został zwrócony z Paryża z notatką: adresat nieodnaleziony.
Tadzio spoglądał często na fotografję czternastoletniego Henia, ostatnią, jaką otrzymał z zagranicy i myślał ze smutkiem:

— A jednak, zapomniałeś mnie, przyjacielu!…
VII.

Przy źródle Franciszka Józefa w Trenczynie zgromadziło się sporo ludzi. Eleganckie panie obok pejsatych Żydów galicyjskich, starzy panowie starannie ogoleni, obok grubych mieszczan w negliżowych ubraniach cisnęli się ze swemi kubkami ku balustradzie, obitej mosiądzem, poza którą fertyczne dziewczęta w węgierskich strojach napełniały je i podawały kuracjuszom.
— Proszę o moją szklankę nr. 46 — zawołał, wyciągając rękę ponad głowami pochylonych ku źródłu dwóch mieszczan, młody, wysmukły chłopiec. — Dziękuję, — dodał, odbierając z rąk dziewczyny szklankę znaczoną kreskami i numerami, pełną musującego płynu. Zwrócił się z nią ku ławce, na której siedziała niemłoda kobieta o zwiędłej, schorowanej twarzy.
— Masz, ciociu, niech ci będzie na zdrowie!
— Dziękuję ci, Tadziku, błogosławiona, błogosławiona to woda, czy wiesz, że ja już czuję ulgę, choć dopiero sześć dni jak ją piję?
— Rozumie się, musi ciocia być zdrowa, żeby się napić szampana z racji mego doktoratu.
— To jeszcze trzy lata! — westchnęła panna Aniela.
— Nie znaczy to, żeby ciocia miała obowiązek cierpieć jeszcze trzy lata, ale do upicia się trzeba być bardzo pewną na nogach.
— Już ja tam wolę i przy tej uroczystości ograniczyć się szklanką mleka. Tem więcej, że skądbyś wziął wtedy na szampan! Jak jeszcze z rok pokwękam, jak jeszcze raz będę musiała być w Trenczynie, to wydobędziesz ostatnie pieniądze z banku.
— Ale zarobię nowe.
— Aż tyle, żeby odłożyć?
— Poco mamy się kłopotać tem, co będzie za trzy lata. Lepiej niech ciocia schowa szklankę do torebki, wesprze się na mojem ramieniu i przejdziemy się do altanki, w której siedzieliśmy wczoraj o zachodzie słońca.
— Skąd taki śliczny widok na ruiny zamku?
— Tak…
— A dobrze. Tylko, że to ciebie męczy prowadzić mnie tak daleko, wiszę ci u ramienia, jak worek obroku.
— Prawda, że ciocia niewiele cięższa od worka obroku!
Wsparta na jego ramieniu i lasce, z trudem wlokła panna Aniela zartretyzmowane nogi aż ku altance na wzgórzu, skąd pyszny roztaczał się widok na winnicę, rzekę i górę zamkową. Ławeczka nie była zajęta, Tadzio położył na niej szal panny Anieli, złożony w kilkoro, na którym zasiadła chora i wydobyła robótkę z woreczka, zrobionego z perkalowej chustki, w którym znajdowały się przeróżne przedmioty, mające na celu rozpędzenie nudy, gdy na cały dzień wychodziła »na wody«.
Tadzio wyjął książkę z kieszeni i zagłębił się w czytaniu.
Dwie godziny siedzieli tak w milczeniu, gdy panna Aniela, podnosząca oczy z nad roboty na każdą przechodzącą osobę, zawołała głosem nacechowanym silnem wzruszeniem:
— Widzisz?
Ręką wskazała jadącą wózkiem, popychanym przez służącego, starą damę w białym, flanelowym kostjumie.
— Kto to?
— Nie poznajesz?
— Nie.
— Radczyni Narzymska.
— Ta staruszka?… Cóż znowu!
— Zapewniam cię!
— Ależ, ciociu, ona zupełnie niepodobna do pięknej pani radczyni.
— Bo ty widywałeś ją zawsze strojną i upiększoną, ale mnie zdarzyło się kilkakrotnie ujrzeć ją bez szminek i sztuki, powiadam ci, że to…
W tej chwili wózek przesunął się zaledwie o dwa kroki od rozmawiających, a siedząca w nim kobieta, jakby pociągnięta magnetyczną siłą, zwróciła ku nim głowę i spojrzała w ich twarze. Była straszna; rysy jej pozostały wprawdzie regularne, choć mocno zaostrzone, nie było też przerażającem mnóstwo fałd i zmarszczek wkoło ust i oczu, ale straszny był wyraz twarzy tępej, ogłupiałej i spojrzenie zidjociałe, a jakby stale wystraszone.
— Tak, to ona — szepnął Tadzio — teraz ją poznaję.
— Jakżeż zmieniona!
— Powinieneś się był ukłonić.
— Zdaje się, że ona wcale nas nie poznała…
— Nawet z pewnością.
— Ona już chyba nie poznaje nikogo.
Nazajutrz upewnili się co do tego. Spotkawszy bowiem wózek na promenadzie, ukłonili się oboje z szacunkiem, ale radczyni nie reagowała na ten ukłon, znowu tak jak wczoraj popatrzała na nich tępym, wystraszonym wzrokiem, który, niezmieniony w wyrazie, przeniósł się na śliczną panienkę, przechodzącą obok, a potem na robotnika, niosącego pakę.
— Pójdę za nią! — rzekł Tadzio — dowiem się, gdzie mieszka, może jest z nią Henio.
— Ciągle wracasz do tego samego, a przecież jest prosty sposób przekonania się o tem: przejrzyj listę gości.
— Ma ciocia rację.
W kwadrans potem zagłębiał się w drukowane ćwiartki, pokryte nazwiskami i adresami.
— Celina Narzymska, wdowa po radcy stanu z Gawlina z pokojową i służącym — przeczytał.
— Więc już wdowa i tylko ze służbą.
— Ale może Henio przyjechał wcześniej albo później…
Przejrzano skrupulatnie listę po kilka razy, bez skutku.
— Muszę wdać się kiedy w rozmowę ze służącym — rzekł Tadzio.
— Trzeba, koniecznie.
Zanim jednak zdarzyła się po temu okazja, pannie Anieli udało się zawrzeć znajomość z pokojową.
Było to w westybulu łazienek, panna Aniela czekała na swą kolej, siedząc na ławeczce, gdy służący wtoczył wózek radczyni, przy którym postępowała kobieta lat czterdziestu, o typie eleganckiej subretki. Zdjęła ze swej pani pelerynę, zrzuciła szal z nóg i usiadła obok panny Anieli.
— Pani Narzymska jest sparaliżowana? — zagadnęła panna Aniela pokojową.
Tak jest.
— Czy zupełnie bezwładna?
— Nie chodzi, schnięcie mlecza pacierzowego: jest prawie bezprzytomna.
— Oddawna?
— Ja jestem przy niej od trzech lat; przez ten czas stan jej nie zmienił się prawie wcale. Doktorzy mówią, że niedługo pociągnie — dodała jakby z uczuciem ulgi.
— A dawno jest wdową?
— Od dwóch lat.
— Czy wnuk jej, Henryk Tarner, jest przy niej?
— Od czasu do czasu. Pani radczyni mieszka na wsi, a on przeważnie w Paryżu.
— Studjuje?
— O studjuje!… Tak niby tam studjuje… Ale bo właściwie naco mu to?… Taki bogaty!… Przedewszystkiem bawi się.
— Czy szczęśliwy?
— Spodziewam się! Oh, to dziecko szczęścia! Czego mu brakuje? Ma ogromny majątek, młodość, urodę, wszyscy go podziwiają, kobiety za nim przepadają.
— Czy nie będzie w Trenczynie?
— Owszem, przywiezie nam pieniądze w końcu miesiąca i zabawi kilka dni przy babci.
— Czy pani radczyni cieszy się nim, gdy przyjedzie?
— Nie; jest na wszystko obojętna.
— Gdzie panie mieszkają?
— W hotelu Hungarja.
Panna Aniela w dniu tym skróciła sobie kąpiel prawie o połowę, nie dosznurowała bucików, nie zapięła bluzki pod żakietem i włożyła kapelusz na bakier, tak jej było pilno powiedzieć Tadziowi, że »Heniuś« miał przyjechać do Trenczyna w końcu miesiąca.
— W końcu miesiąca? — powtórzył Tadzio, — a kiedy ciocia kończy kąpiele?
— Dwudziestego wypadnie ostatnia.
— Oby przedtem przyjechał!
— Choćby przybył o kilka dni później, przecież i tak nas zastanie, toć nie wyjedziemy, nie doczekawszy się Heniusia, to byłoby szaleństwem. Niewiadomo, czy spotkalibyśmy się z nim gdzie jeszcze!… Zresztą tu tak ładnie i przyjemnie… Gdy raz odbyło się tak kosztowną podróż, lepiej wyzyskać choćby to cudne powietrze.
— Bez kwestji, bez kwestji!
Tadzio bardzo pragnął spotkania się z przyjacielem lat dziecinnych, ale z drugiej strony ogarniał go niepokój wobec perspektywy przedłużenia pobytu. Na wyjazd tutaj wydobył z banku ostatnie trzysta rubli, o czem panna Aniela nie wiedziała. Pobyt w Trenczynie i kuracja okazały się droższemi niż przypuszczał, to też codzień liczył pieniądze przeraźliwie topniejące i włosy powstawały mu na głowie na myśl, co będzie, gdy ich zabraknie na powrót do Krakowa.
Przerażenie to doszło do zenitu, gdy po skończeniu kuracji doktór porachował pannie Anieli o sześćdziesiąt koron więcej niż obliczał Tadzio. Tych sześćdziesiąt koron zapłacił z ostatniej setki, jaką posiadał, pozostało mu czterdzieści na zapłacenie dwóch tygodni mieszkania, na podróż, na napiwki i życie aż do przyjazdu do Krakowa. A i przybywszy tam, skąd wziąć zaraz pieniędzy? tak, skąd wziąć zaraz pieniędzy?
Był czas, że matka jego szczyciła się trzema książeczkami kasowemi! na jednej były jej własne oszczędności, na drugiej oszczędności panny Anieli, na trzeciej syna. Przeszły one kolejno do jego rąk w ciągu dwóch lat i oto przed wyjazdem do Trenczyna zabrał ostatki, czyniąc z tego tajemnicę przed obu kobietami.
Ale bo przez ten czas widmo choroby i nieszczęść nie wychodziło z ich domu. Początek zrobiła Stefanja. Ta zdrowa, silna kobieta przez życie całe nie znająca nietylko doktora, ale nawet bólu głowy lub zębów, została nagle jak podcięta kosą przez ciężką chorobę wymagającą operacji i kosztownego leczenia, tem kosztowniejszego, że nie chciała słyszeć o szpitalu. Panna Aniela i Tadzio w przywiązaniu swem do Stefanji otoczyli ją takiemi wygodami, na jakie niezawsze stać nawet ludzi urodzonych i wychowanych w dobrobycie. Ona troszczyła się zawsze, że za wiele wydaje się na nią, ale opiekunowie jej wysilali się na różne pobożne kłamstwa, przedstawiając koszta minimalne, byle umniejszyć jej troski i uzyskać aprobatę na pożywne jadło i stare wina. Dzięki też tylko tej zbytkownej nieraz opiece, wyszła Stefanja z choroby, której zwalczenie należało niemal do cudownych wypadków. Do żadnej pracy jednak zabrać się już nie mogła, ograniczając się zajęciami domowemi.
W tym okresie czasu dostała się pod wpływ sąsiada, dymisjonowanego urzędnika, który namówił ją na pożyczenie sześciuset rubli, które dzięki jakiemuś obrotowi miał za rok powrócić jej zdwojone. Mimo perswazyj i zaklęć, aby nie czyniła tego, Stefania powierzyła swoją osobistą książeczkę oszczędnościową domniemanemu przedsiębiorcy, który w dwa dni potem zniknął z Warszawy bezpowrotnie.
Trzeciem nieszczęściem była choroba panny Anieli. Artretyzm trapiący ją od wielu lat doszedł do tak silnych rozmiarów, że groziło biednej kobiecie zupełne utracenie władzy w nogach. Znowu przeto kuracja, kąpiele, wyjazdy.
Tak więc szły suto pieniądze, oszczędzane przez całe życie i zdobywane przez p. Anielę i Tadzia usilną pracą w kantorze i lekcjami. I oto teraz, chodząc po pięknym parku Trenczyna, z ostatniemi dwiema dwudziestokoronówkami w kieszeni, łamał sobie biedny młodzieniec głowę, czy lepiej zastawić zegarek, czy też sprzedać jesienne palto, dla uzyskania kilkudziesięciu koron. Najboleśniejszem było mu to, że przyjdzie konieczność odkrycia smutnej prawdy p. Anieli, by odmówić jej i sobie prawa doczekania się Henia, ograniczając się jedynie napisaniem listu do niego i pozostawieniem go w rękach pokojowej radczyni.
Przechodził właśnie koło tarasu wspaniałego hotelu Hungarja, gdy jak na zaklęcie ze schodów podjazdu zbiegła owa pokojowa. Miała wygląd wystraszony, szła pośpiesznie, wprost ku nadchodzącemu, a znalazłszy się w odległości kilku kroków, zawołała zdławionym głosem:
— Czy pan nie wie, gdzie mieszka jaki ksiądz Polak?
A gdy Tadzio zamyślił się, chcąc dać dokładną odpowiedź, dodała:
— Pani mi kona, na chwilę oprzytomniała… chce księdza.
— Niech pani wraca do niej — rzekł Tadeusz. Tu jest tylu księży Polaków, że z pewnością niebawem sprowadzę którego.
— O, dzięki serdeczne! Mieszkamy w hotelu Hungarja nr. 14 i 15.
Odbiegła, Tadeusz zaś wszedł do przyległego pensjonatu, o którym wiedział, że jest własnością Polki. Jakoż szwajcar wskazał mu mieszkanie jakiegoś księdza ze Lwowa.
W kwadrans potem kapłan z Wiatykiem wchodził w towarzystwie Tadzia do pokoju chorej.
Śmiertelnie blada, o obrzękłej, prawie przezroczystej twarzy, zwracała bardziej niż zwykle przerażone oczy na wchodzących.
— Henio! — zawołała.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — odezwał się ksiądz. — Wchodzi tu ważniejszy gość — sam Chrystus Pan przychodzi na pomoc duszy twojej.
Dał znak obecnym, aby się oddalili, a po kilku minutach wezwał ich znowu dla asysty przy Sakramencie.
Tadeusz i Helena uklękli blisko proga, przysłonięci wysokiem wezgłowiem łóżka. Chora odpowiadała przytomnie, choć bardzo słabym głosem i zdawała się wsłuchiwać w szmer modlitwy, płynący z za jej głowy. Po oddaleniu się księdza Helena podeszła do łóżka.
— Niech pani przyjmie lekarstwo i popije ciepłem mlekiem, to panią wzmocni.
Radczyni wstrząsnęła głową.
— Nie chcę lekarstw… Gdzie Henio?
— Pan Henryk zaraz przyjedzie… Już trzy telegramy poszły po niego — odrzekła pokojowa.
— Już trzy telegramy, a on nie przyjechał?
— Jest w Ostendzie, droga daleka… przyjedzie lada godzina, niech pani będzie spokojna.
— Ale ja słyszę jakiegoś mężczyznę w pokoju.
Helena zmieszała się, niepewna, czy ma anonsować obcego.
— To felczer przyszedł zastrzyknąć kamforę.
— Niech się zbliży do mnie.
Helena nachyliła się nad Tadeuszem, który usunął się był na niski fotel przy drzwiach.
— Niech pan podejdzie do niej, tak jakby był felczerem, ja tymczasem skoczę po właściwego… Richtera… jest na drugiem piętrze przy tym jenerale, któremu się rany odnowiły.
Wybiegła.
Cicho po miękkim dywanie zbliżył się Tadzio do łóżka i stanął przy niem; radczyni miała otwarte usta a przymknięte oczy, tak że widać było w połowie blade, nieruchome źrenice. Wyglądała tak strasznie, że młodzieniec, nie mogąc opanować wzruszenia, oddalił się o parę kroków ku oknu, ale ona w tej chwili otwarła oczy, a widząc na tle białych firanek wysmukłą postać młodego mężczyzny, wykrzyknęła głosem, nabrzmiałym radością:
— Henio!
Na dźwięk tego imienia odwrócił się Tadzio nagle, sam pełen złudzenia, że oczekiwany przyjaciel wszedł do pokoju.
Radczyni wytężyła wzrok i patrzała z przerażeniem w piękną twarz młodzieńca, a ten pochylił się nad nią, rękę położył na jej czole, a dłonią gładząc opuchłą, gładką rękę chorej, mówił cichym, łagodnym głosem:
— Proszę się uspokoić, Henio przyjedzie z pewnością. Pociąg przychodzi za godzinę, za pięć kwadransy będzie tutaj.
Radczyni nie spuszczała z niego oczu, w których budziła się natężona myśl i wzrastający niepokój.
— Ktoś ty?… kto?… — bełkotała
— Przyjaciel… — szepnął — przyjaciel Henia.
Zdawało się, że umierająca zrobiła jeden wielki wysiłek, celem rozproszenia ogarniającej mózg jej bezwładności.
— Tadzio! — zawołała.
A potem zaczęła się trząść, dygotać i wybuchnęła łkaniem.
— Wypędzony, zmarnowany!… Zbawca mego Henia… dziecko niedoli!
— Nie zmarnowany, droga pani. Wyszedłem na ludzi, daję sobie radę w życiu. A z pieniędzy, któremi mnie państwo obdarzyli, mogłem był ratować od śmierci dwie najdroższe istoty i jestem szczęśliwy!…
— Szczęśliwy? — powtórzyła, jakby zdumiona — a Henio rozpacza, Henio płacze, mój Henio nieszczęśliwy!…
Szlochała coraz mocniej. Wzruszony tą rozpaczą umierającej, Tadeusz przylgnął ustami do jej ręki, nie mogąc powstrzymać łez.
— I Henio będzie szczęśliwy… ja go nauczę, jak być szczęśliwym — wyrzekł.
Patrzała na niego długo, potem podniosła rękę i wyszeptała ledwo dosłyszalnie:
— Pamiętaj!
Wejście felczera przerwało tę scenę. Pozwoliła zastrzyknąć kamforę, a potem coraz bardziej natarczywie zaczęła dopominać się o wnuka.
Na kwadrans przed przyjściem wiedeńskiego pociągu udał się Tadzio na dworzec kolei. Zdaniem panny służącej Henio miał z wszelką pewnością o tej godzinie przyjechać. Tadziowi serce biło jak młotem, gdy na długim korytarzu, wiodącym z peronu, zaczęli się ukazywać przyjezdni. Każdego młodego, eleganckiego mężczyznę, który zamajaczył w głębi, brał za oczekiwanego przyjaciela. Ku niejednemu rzucał się gwałtownie, niejednemu zajrzał w oczy wprost niedyskretnie, kilka razy zapytał:
— Czy pan Tarner?
Ale żaden z młodych ludzi, którzy przybyli, nie był Henrykiem, zresztą śledził za każdym; kazali się odwozić i odprowadzać do różnych will, żaden nie wymienił hotelu Hungarja.
Korytarz opustoszał, po peronie włóczyło się kilku tragarzy i jacyś żydzi z kwitami frachtowemi w rękach. Tadeusz obiegł kilkakrotnie dworzec, zajrzał do poczekalni i bufetu i wracał do hotelu z sercem ściśniętem na myśl, że przyjdzie mu zakomunikować umierającej bolesną wiadomość.
A ona znowu przy każdem otworzeniu drzwi, przy każdym szmerze dopytywała się i dopominała o Henia.
Po południu wystąpiły objawy zupełnej agonji. Tadeusz posłał do panny Anieli z wiadomością, co go zatrzymało poza domem. Przyszła, wspierając się na kiju, z trudem wlokąc zartretyzmowane nogi, ale zgodnie z rozporządzeniem doktora nie dopuszczano już nikogo obcego do umierającej. Klęczała przy niej Helena, modląc się żarliwie i stał Tadeusz, trzymając jej coraz więcej wzdymającą się rękę w swoich dłoniach.
Słońce rzucało ostatnie promienie, gdy z cichem jękliwem wzywaniem Henia na ustach skonała radczyni. Tadzio zamknął jej powieki, pomodlił się i wyszedł załatwić formalności prawne.
W nocy poszedł znowu na pociąg, przychodzący z Wiednia. Tym razem wysiadło zaledwie kilkanaście osób i Tadzio poznał odrazu wyskakującego z wagonu pierwszej klasy młodzieńca niewielkiego wzrostu, o szlachetnym, dobrze sobie znanym profilu. Pobiegł ku niemu z wyciągniętemi ramiony.
Podróżny postał chwilę niepewny, potem rzucił się na szyję Tadzia z serdecznym okrzykiem:
— Tadzik! mój Tadzik!
— O mój Heniu drogi, tyle lat!
— I wyobraź sobie, ja przybywam tu do umierającej babki.
— Wiem o tem; byłem przy niej cały dzień…
— Ty byłeś przy niej?.... Jaki jej stan?
Tadeusz milczał, mimowoli spuścił wzrok ku ziemi. Henio odstąpił o kilka kroków, popatrzył w twarz jego przenikliwie i szepnął ledwo dosłyszalne pytanie:
— Umarła?
Tadeusz skinął głową.
Usta Henryka zadrżały, przygryzł dolną wargę i długo szli dwaj przyjaciele lat dziecinnych, trzymając się za ręce, jak niegdyś, gdy przechadzali się jako mali chłopcy, nie mówiąc słowa, jakby nie chcąc zamącić uroczystej chwili, w której żal po śmierci bliskiej istoty obejmował w swe panowanie duszę Henia, wypełnioną dotychczas egoistyczną i bezpodstawną tęsknotą.
W godzinę po przyjeździe Henryka cichutko, wśród cieni nocy wyniesiono trumnę pani Narzymskiej do cmentarnej kaplicy.
Po opuszczeniu jej dwaj przyjaciele zasiedli na pobliskiej ławce. Księżyc wysrebrzył szeregi białych krzyży i smutnych cmentarnych aniołów, otulających się w kamienne skrzydła.
— Czy bliskość cmentarza o tej porze nie robi na tobie wrażenia? — zapytał Henio przytłumionym głosem.
— Jestem już dwa lata na medycynie, miałem przeto czas zżyć się z nieboszczykami.
— A mnie mróz chodzi po kościach.
— To chodźmy stąd.
— Przeciwnie, ta trwoga jest mi rozkoszną, budzi z martwoty codziennego życia.
— Co za niezdrowy paradoks!
— Czyż nie uważasz, że uczucie, choćby ujemne, choćby bolesne jest lepszem od tego głuchego, martwego bólu, który jak dokuczliwy robak toczy naszą duszę przez lata, lata całe.
— Przyznam ci się, że tak niewygodny gość nie przebywał nigdy w skromnym pawilonie mego wewnętrznego ja, więc nie umiem zdobyć się na porównanie.
— Jakto, ty nie wiesz, co to moralne cierpienie?
— I owszem, jeśli moralnym nazwać można ten ból serdeczny, naturalny, jakiego doznaje się na widok cierpień lub niedostatku najdroższych osób, albo poczucia płótna w kieszeni przy perspektywie dużych wydatków w niedalekiej przyszłości. Te smutki mają podstawę materjalną, ale, ręczę ci, że bardzo uciskają naszą moralną istotę.
— Szczęśliwy, jeśli tylko takich cierpień zaznałeś, bo te są najłatwiejsze do usunięcia.
— Mówisz, jak przystoi na bogatego burżuja, któremu wystarcza w takim wypadku napisać czek do banku.
— Gdybyś znał moje cierpienia!
— Ja je znam!…
— Znasz?
— Znam przynajmniej doskonale źródło ich; pozwól mi je odmalować, bo widzisz, mam zamiar zostać lekarzem psychjatrą i neurologiem, zależy mi więc na tem, żebyś ocenił, czy mam odpowiednią przenikliwość.
— Słucham.
— Choroba twoja przejawia się nudą, apatją, brakiem woli, gonieniem za wrażeniami, szukaniem ich w mętnych źródłach, okropnym niesmakiem w duchowej głębi i zniechęceniem do życia, co wszystko razem definjuje się terminem: hypertrophia arges. Czy zgadłem?
— I cóż stąd, że postawiłeś dobrą diagnozę, ale wskaż lekarstwo, spraw, żebym miał tyle woli, aby zdobyć się na czyn, choćby wtedy, gdy potrzebny on dla ratowania kogoś od śmierci lub rozpaczy.... Czy wiesz, Tadziu, że ja mogłem był przyjechać tutaj o 24 godzin wcześniej, a nie przyjechałem, bo nie mogłem się zdobyć na wysiłek energji dla przedsięwzięcia podróży i zato poniosę z sobą aż do grobu poczucie, żem zatruł ostatnie chwile tej kobiety, która bądź co bądź kochała mnie serdecznie i w ostatnich przynajmniej latach już wyłącznie ponad siebie.... Gdy wspomnę sobie opowiadanie Heleny, jak ją męczyło pragnienie zobaczenia mnie, pobłogosławienia....
— Czemuś ty tak nagle przestał pisywać do mnie? — odezwał się Tadzio, chcąc odwrócić myśl Henryka w inną stronę.
— To ty raczej przerwałeś korespondencję naszą w czwartym roku, a w trzecim pisywałeś już bardzo niewiele.
— Przeciwnie, to ja nie odbierałem odpowiedzi od ciebie na moje częste listy.
— Ależ nie… W trzecim roku odebrałem od ciebie ostatni długi list. Pamiętam, że był ślicznie napisany, próbowałeś już filozofować na temat społeczny, domagając się reform w ustroju świata. Byłem tak zachwycony tym listem, że pokazałem go babce, która jednak doznała innego wrażenia, nazywając go głupim, warjackim i kazała mi strzec się twego wpływu. Pomimo to na list ten odpowiedziałem obszernie.
— Pamiętam, pamiętam ten list; wywołał on znowu moją sążnistą replikę.
— Tej już nie odebrałem. Tak jak wogóle odtąd odbierałem już tylko twoje zdawkowe karty, pisywane z okoliczności świąt lub imienin.
— Ktoś przejmował listy.
— Tak, ktoś przejmował listy — rzekł Henio z westchnieniem.
Po chwili dodał:
— Myślała, że czyni dobrze, że to jest jej obowiązkiem, tak jak za święty obowiązek miała sobie odsuwać ode mnie każdego znajomego o trochę bujnej naturze: każdą rozrywkę, o ile miała najmniejszy pierwiastek młodocianego szaleństwa. Aż zrobiła ze mnie naprzód libertyna, który rzucił się z całem zaślepieniem w wir orgij światowych, gdy po śmierci dziadka i sparaliżowaniu babki zostałem bez kontroli, a potem sceptyka, który w nic nie wierzy, nic nie kocha i pragnie tylko jednego: śmierci, śmierci jak najprędzej!
— To majaki, niezdrowe majaki ciężko chorej duszy.
— Wiem o tem, ale stwierdzenie faktu nie przynosi mi ulgi! I powiem ci coś więcej, Tadziku… ja z tem żyć nie mogę. Od kilku miesięcy noszę się z myślą samobójstwa; wstrzymywało mnie tylko przeświadczenie, że to byłoby takim niemiłosiernie brutalnym postępkiem względem tej dogasającej staruszki, która miewała przecie chwile świadomości. Czekałem na jej śmierć, by zostać sam na świecie i skończyć z tem strasznem życiem. Wierz mi, to nie frazes, ja żyć nie mogę z tem poczuciem próżni i pustki.
— Rozumiem cię, Heńku, mogłeś to czuć dotychczas, ale od kilku godzin… Od czasu gdyśmy się spotkali… Czy nie odżyło w sercu twojem nic z dawnych uczuć, które umilały nam dzieciństwo?
Henryk milczał, długo pozostając z głową ukrytą w dłoniach.
— Owszem — odezwał się wreszcie — ucieszyłem się i cieszę się tobą. Ale ja nie potrafię już być szczęśliwym… Spleen mnie zżera… Ach!… słyszałeś?…
Henryk przerażonym wzrokiem wskazał w stronę cmentarza.
— Słyszałeś?… — powtórzył.
— Co takiego?
— Tak jęknęło między pomnikami.
— Wiatr.
— Tak, wiatr… A zupełnie jakby z nad grobu babki.
— Czy ty się, Heniu, nie leczyłeś na nerwy?
— Owszem, nawet niedawno byłem u najznakomitszego neurologa w Paryżu.
— Cóż ci powiedział?
— Głupstwa.
— Naprzykład?
— Kazał mi się zająć jaką pracą.
— Uważasz to za głupstwo?
— Bez kwestji, bo nato, żeby móc się zająć, trzeba mieć energję do rozpoczęcia jej, a na tę ja się nigdy nie zdobędę.
— Nieszczęście, że nie masz żadnego obowiązku. Lepiej byłoby ożenić się, albo co, do licha ciężkiego!
— Ożenić się… przekazać nieszczęsnemu potomstwu chore nerwy!
Henryk zerwał się nagle.
— Chodźmy stąd!… Tu jest strasznie!… Znowu tak jęknęło w stronie grobu babki.
Tadeusz ujął go pod rękę.
— Chodź, odprowadzę cię do hotelu.
Szli chwilę w milczeniu.
— Co to za radość dzięki tobie będzie jutro — odezwał się wreszcie Tadeusz.
— Radość przeze mnie? — zapytał zdziwiony Henryk.
— Tak, przez ciebie… Pamiętasz pannę Anielę Stecką?
— Ciotka Aniołka!…
— Tiutiołka!…
— Poczciwe, nieocenione stworzenie, rozkochane formalnie w swych wychowańcach!… Czy żyje?
— Żyje i jest tutaj!
— Tutaj?… Z przyjemnością ją zobaczę!
— A ona nie może się doczekać twego przyjazdu. Przyjdziesz jutro do nas… Ona, biedaczka zartretyzmowana.
— A matka twoja?
— Żyje, ale ciężko chorowała przed dwoma laty.
— Ot i hotel Hungarja.
— Przyjdź jutro jak najwcześniej, mieszkamy… Albo najlepiej na pierwszy raz spotkamy się na wodach. O 9-ej będziemy już z ciotką ot na jednej z tych ławek. O której wstajesz?
— Czasem o świcie, czasem o zachodzie,najczęściej koło południa.
— Widzę z tego, że przyjdzie mi jutro wyciągać cię z łóżka!
— Dobranoc, Tadziku.
— Dobranoc, Heńku.
Podali sobie ręce; Tadeusz powtarzał jeszcze, aby nie dał nazajutrz zbyt długo czekać na siebie, ale Henryk słuchał z widocznem roztargnieniem i przymusem. Potem gorączkowo raz jeszcze uścisnął dłoń przyjaciela i wbiegł na taras.
Tadeusz popatrzył za nim pełen niepokoju i oddalił się dopiero, gdy wysmukła jego sylwetka zniknęła poza ciężkiemi drzwiami westybulu. Odszedł kilkanaście kroków, gdy słup światła padł na jego drogę.
— To pewnie Henio zaświecił elektryczność w swoim pokoju — pomyślał i nawrócił.
Rzeczywiście światło padało z wielkiego weneckiego okna nad tarasem, poza którem widać było Henryka, jak wielkiemi krokami mierzył wzdłuż i wszerz obszerny pokój, typowo pensjonatowy w urządzeniu. Tadeusz przystanął i obserwował go ze smutkiem; była chwila, że chciał pobiec do okna, poprosić przyjaciela o otworzenie go, a bardziej jeszcze tej duszy pasującej się w równie głębokiem, jak bezpodstawnem cierpieniu, aby tajemniczego rąbka uchyliła. Ale osądził, że nie trzeba działać zbyt obcesowo, że należy potrochu oswoić przyjaciela i zachęcić do dzielenia się cierpieniem. Pomimo tego postanowienia długo nie mógł zdecydować się na odstąpienie od okna; oto znowu, jak przed laty, obserwował swego Henia; oto znowu widział go otoczonego dostatkiem, bogactwem; oto znowu widział go zdanego na łup nudy i smutku. Udaż mu się i dziś, jak przed laty, wydrzeć go z niebezpiecznych płomieni, które nie gwałtownie wprawdzie, ale powoli, systematycznie przeżerały jego nerwy, w których tlała młoda dusza, zamieniona w smutne popielisko!
Nagle zadrżał. Henryk, który od kilku chwil szukał czegoś w walizce, wydobył z niej rewolwer.
Był małego kalibru, wykwintny, najnowszej konstrukcji.
Kilku susami znalazł się Tadeusz przy oknie. W chwili jednak, gdy miał szarpnąć za ramę, Henryk opuścił rewolwer, włożył do futerału i schował zpowrotem do walizki.
— Bogu dzięki! jeszcze nie dzisiaj! — szepnął Tadeusz i chyłkiem zbiegł z tarasu. Nie oddalił się jednak, przysłonięty tylko pobliskiemi krzakami, obserwował dalej.
Henryk przeciągnął się jak człowiek bardzo z nużony i wyszedł na taras; zasiadłszy w głębokim, trzcinowym fotelu, zdawał się drzemać.
— Licho nadało z takim warjatem — szeptał tymczasem Tadeusz — gotów tak przesiedzieć do rana, a ja drugi warjat marznę tu na rosie i nie mam dość charakteru, żeby powiedzieć sobie, że kto odłożył rewolwer przed chwilą, ktoś co ma dwadzieścia trzy lata, poczeka przynajmniej dwadzieścia cztery godzin, żeby ująć go powtórnie w samobójczym zamiarze.
Na ten argument wzruszył ramionami, zrobił zwrot energiczny i ruszył w stronę ulicy, przy której mieszkał. Ledwo jednak hotel Hungarja zniknął mu na zakręcie, zawrócił i za kilka chwil stał znowu w pobliżu tarasu. Na takich wahaniach zeszła mu noc cała. Dniało już, gdy Henryk podniósł się z fotelu, drżący z zimna. Wszedł do pokoju, tupnął ze złością nogą i jął się gorączkowo rozbierać.
Za chwilę elektryczność zgasła.
— No, śpij spokojnie! — szepnął Tadeusz. — Daję ci sześć godzin czasu, po którym zaprzęgnę cię do roboty, że ci odetchnąć nie dam.
Na werandzie willi wprost domu, w którym mieszkał, stary profesor w szlafroku i czapeczce wyszywanej perełkami, wyszedł podnosić żaluzje. Na widok wracającego młodzieńca, zaklął po czesku:
— Sakramencka jego mać! Żeby chociaż u wód młodzież nie lampartowała się po nocach. Straszne zepsucie obyczai!

VIII.

Godzina dziewiąta biła na kurhauzie, gdy Tadeusz ledwo zapukawszy do drzwi, nie czekając pozwolenia wszedł do pokoju Henryka.
Henryk był zaspany, lecz szczerze ucieszył się gościowi.
— Snem mi się wydaje to nasze spotkanie po tylu latach — rzekł ujmując rękę przyjaciela.
— Rewanżuję ci się; pamiętasz w jakich warunkach widzieliśmy się po raz ostatni przed jedenastu laty?
— Nie pamiętam.
— Wymknąłeś się z hotelu, aby mi złożyć pożegnalną wizytę.
— Tak, tak, przypominam sobie!… Zastałem cię w łóżku tak jak ty mnie dzisiaj!
— Nie inaczej — rewanż najściślejszy!
— Żeby był dokładny, muszę poczęstować cię kawą; tak jak ty mnie wtedy poczęstowałeś… Ach ta twoja kawa!… Kilka lat wspominałem ją z rozkoszą.
— A jednak była to pewnie mieszanka żyta, żołędzi i cykorji!
— Ale miała urok nowości i zakazanego owocu.
W tej chwili wszedł kelner, na którego Henryk był zadzwonił.
— Proszę przysłać dwa śniadania, ale obfite: kawa biała, szynka, ser szwajcarski, miód…
— Przychodząc wówczas do mnie z pożegnaniem przyniosłeś mi prezent…
— A tak, pudełeczko pełne pamiątek, między któremi kapitalne miejsce zajmował mój mleczny ząb!… Czy wiesz, że twój wpadł mi niedawno w rękę i że rozrzewniłem się na jego widok.
— Chcąc, aby dzisiejsza wizyta była dokładną kopją owej z przed jedenastu laty i ja przyniosłem ci prezent.

Podał mu dużą kopertę, z której Henryk wydobył fotografję przedstawiającą pomnik w natłoku innych grobowców, stanowiących całe tło zdjęcia.
S. p.
Czesław Tarner

przeczytał Henryk i westchnął.
— Grobowiec mego nieodżałowanego ojca.
— Zrobiony przed trzema laty.
— Ale jakżeż on opuszczony!…
— Nie ma kto go otoczyć opieką, odkąd dla moich studjów wyjechaliśmy do Krakowa.
— Ale patrz, to tak wygląda, jakby ta kolumna była zdruzgotana!
— Bo tak jest. Z lichego była materjału; przyszedł cyklon przed dwoma laty i uniósł część kolumny, wgniótł sklepienie i obalił otaczające kraty. Poprosiłem kolegę o sfotografowanie go w takim stanie, aby pokazać znajomemu przedsiębiorcy i zapytać, co kosztowałoby naprawienie; ale choć powiedziano mi cenę protekcyjną, przechodziła ona moją możność… Jest nas troje do utrzymania z moich lekcyj.
— Ależ naturalnie!… Zresztą to jest przedewszystkiem mój obowiązek.
— Dobrze się stało, żem się do tego nie zabrał, bo ty naprawę przeprowadzisz dokładniej.
— Ja wcale poprawiać tego nie będę!… Przecież ten pomnik jest ohydny! Taki banalny, kołtuński. Ah, ta kolumna bluszczem otoczona!… C’est renversant! Każdy majster cechowy ma podobną we Francji!… Tak niepospolity człowiek jak mój ojciec powinien mieć i grobowiec niezwykły.
— Bez kwestji, że zasłużył na taki!
— Ja sam naszkicuję projekt pomnika.
— Ciekawym, co się w mózgu twym zarysowuje? Pewnie obelisk, a na nim…
— Obelisk to też rzecz oklepana.
— Więc co?… Zgaszona pochodnia?
— Ah, dajżeż pokój zgaszonej pochodni… Może jeszcze w ręku smętnego anioła?… Jak na grobie sentymentalnej dziewicy! Nie, ja nad zwłokami ojca mojego wzniosę pomnik, który w głębi będzie przedstawiał granitową ścianę, na której w płaskorzeźbie wyrażona zsuwająca się lawina. Lawina niesie wiele kamieni i krzyży. Lawina obsuwa się na piersi człowieka, który ma twarz szlachetną, twarz ojca mego. A na skraju grobowca sfinks patrzy martwym, pytającym wzrokiem.
— Wiesz, to może być wspaniałe!
— Aluzja do tajemniczego zgonu mego ojca, który padł ofiarą — ślepej potęgi.
— Naszkicuj to, póki masz w pamięci.
— Nie mam szkicownika, ani kredki nawet.
— Ja ci to zaraz przyniosę.
— To nic pilnego… Śniadanie nam zaraz podadzą.
— W bazarze na dole znajdę wszystko czego ci potrzeba; to kwestja paru minut.
Jakoż rzeczywiście jednocześnie wnoszono do pokoju Henryka śniadanie i wchodził Tadeusz, niosąc potrzebne materjały rysunkowe.
Henryk, pijąc kawę, jednocześnie szkicował; Tadeusz dotrzymywał mu towarzystwa w jednem i drugiem, okazując zainteresowanie projektem i puszczając się na drobne krytyki i poprawki.
Tak przeszła godzina, po której wiele razy wycierany i poprawiony rysunek został wreszcie odstawiony na konsolę; młodzieńcy stanęli przed nim w odległości kilku kroków i jęli go obserwować.
— W tem jest siła! — rzekł Henryk z zadowoleniem.
— Tak, to jest zupełnie piękne, szkoda tylko, że nigdy nie zostanie wykonanem.
— A to czemu?
— Bo tak bywa najczęściej; zanim wybierzesz się do Warszawy…
— Ależ ja nie myślę odkładać mego wyjazdu do Warszawy! Przecież tyle chyba należy się ode mnie pamięci ojca, żeby grób jego nie był opuszczonym jak mogiła kogoś, co nikogo po sobie nie zostawił. Ja dziś jeszcze pojadę do Warszawy!
— Dziś jeszcze!…
Tadeusz podrapał się w głowę.
— To źle!
— Czemu źle?
— Bo ja tu przyszedłem z prośbą do ciebie, o zastąpienie mnie przez kilka dni przy cioci Anieli.
— Jakto przy cioci Anieli?… A czem ty jesteś przy niej?
— Ja?… A no… niańką, mamką, kucharką, szwaczką, sekretarzem, dame de compagnie… Wszystkiem potrochu.
— Wolne żarty!
— Bez żartów. Ciotka Aniela ma zartretyzmowane palce, więc ja nietylko pisuję za nią listy, ale i ceruję jej pończochy, przynajmniej tutaj, w zastępstwie mojej matki; muszę też na maszynce zrobić śniadanie i kolację, a przedewszystkiem dostarczyć pożywienia. I zapewniam cię, że to praca ani uciążliwa, ani niewdzięczna, tylko niestety, odebrałem dzisiaj wezwanie od mojej matki, abym na gwałt wracał do Krakowa, a że ciocia ma jeszcze wziąć dwie kąpiele, więc pozostawałoby albo nie dokończyć kuracji i zabrać ją z sobą, albo pozostawić pod twoją opieką.
— Naturalnie, że szkoda byłoby przerywać kurację dla kilku dni, tylko ja nie wiem, czy zdołam wywiązać się z zadania.
— Co do tego, to nie mam najmniejszych wątpliwości. A że poczciwa ciotka oczekuje nas z niecierpliwością, nie dajmy na siebie czekać. Zabieraj się, Heńku, a chyżo!
Wyszli na ulicę.
— Więc na czem zasadzać się będzie moje zajęcie? — zapytał nagle Henryk z widocznem zaambarasowaniem.
Tadeusz wybuchnął zdrowym, młodzieńczym śmiechem.
— No, no, nie przerażaj się, nie będzie znowu tak bardzo źle. Coś niecoś z atrybutów można ci odjąć. Tak więc kucharka i szwaczka mogą stanowczo być wyrzucone poza nawias, o ile zapewnisz ciotce śniadanie i kolację w cukierni, a…
— Ależ naturalnie!
— Co do pończoch i różnych guzików, to zapewniła mnie ciotka, że do wyjazdu jest dostatecznie obreperowaną. Ale jedno, z czego już stanowczo zwolnionym być nie możesz, to stanowisko mamki!…
— Ah, ty warjacie!
— Musisz przez ten czas dostarczać staruszce jedzenia własnym sumptem, bo ja mam w kieszeni ostatnie czterdzieści koron, z ktoremi…
— Ależ, Tadziku, przecie to przedewszystkiem mój obowiązek! Wszak to moja krewna, na którą ty tyle lat pracujesz. Ja powinienem oddać ci co do grosza to, coś wydał na nią dotychczas.
— Co do tego, kto z nas ma większe obowiązki, to kwestja sporna. Według mego zapatrywania, ja; ty masz bardzo względne obowiązki krwi; ja spłacam dług, bo ta zacna kobieta niemało krwawo zapracowanych groszy włożyła w moje utrzymanie, edukację, kurację, przyjemności. Niemniej wcale się o to gniewać nie będę, jeśli teraz ty przejmiesz na siebie ten obowiązek.
— Ależ z radością, Tadziku, z radością!
— Oto i jesteśmy.
Weszli na niewielką werandę.
— Ciociu, jesteśmy! — wołał ze schodów już Tadeusz.
Panna Aniela drgnęła jak podrzucona sprężyną i dawno nie praktykowanym skokiem rzuciła się ku wchodzącym. Ale ból nóg zatrzymał ją w miejscu i dał znać o sobie przejmującem syknięciem. Panna Aniela drżąc ze wzruszenia, oparta o stół, czekała na gościa. Podbiegł, ujął jej obie ręce, o palcach pokrzywionych, spuchniętych w stawach i do ust przycisnął. Trzęsące się usta przyłożyła do jego czoła i witała jak syna. Nagle wzruszającą tę scenę przerwał donośny wybuch śmiechu. To Tadeusz śmiał się, śmiał do rozpuku, do łez, zginając się wpół i bijąc dłońmi po kolanach.
— Ufryzowana! jak Boga kocham, ufryzowana! A niech mnie kule biją!… To na twoją intencję, Heniu!
— Co takiego?
— Ciotka się ufryzowała!
Panna Aniela oblała się ponsem.
— Ale bo mam takie rzadkie włosy na przodzie, jak przyszczotkuję, to aż skórę mi widać… To nawet obrzydliwe!
— Może nawet nieprzyzwoite, ciotuś!… Toć to grzeszne ciało!… Oj ciotka, ciotka!… Skąd to dziś naraz taki skrupuł!…
— No, bo przecie… on jedenaście lat mnie nie widział. Chciałam, żeby się mnie przynajmniej nie przestraszył.
— Poczciwa, kochana ciocia… Ciocia Aniołka!
— Niechżeż pan siada…
— Co!… Jak ciocia powiedziała?… Jaki pan?… Przecież choćbym nie był tak jak jestem krewnym, miałbym prawo do poufalszego tytułu, choćby ze względu na tych siedem lat, w których ciągu ciocia taką troskliwością otaczała moje dzieciństwo.
— Zapewne… Przecież mnie samej byłoby trudno zdobywać się na ceremonjalny tytuł, gdy we wspomnieniach moich i sercu pozostałeś zawsze tym drogim, małym Henieczkiem… Jakżeś ty się zmienił!… Choć niższy i szczuplejszy od Tadzia, wyglądasz na starszego o lat kilka… No, proszę siadać.
— Na szczęście ja mogę powiedzieć o cioci, że prawie nic się nie zmieniła, przynajmniej w mojej pamięci zdaje mi się, że jej nigdy inną nie widziałem.
To mówiąc, nie odrywając serdecznych oczu od panny Anieli, przysunął machinalnie krzesełko, ale równie szybko jak na niem zasiadł, zeskoczył z niego z lekkim okrzykiem.
— Co się stało?
Henryk zaniepokojonym wzrokiem obejrzał się poza siebie. Towarzyszył temu nowy wybuch śmiechu Tadeusza. U żakietu Henryka, uczepiony na długiej szpilce chwiał się sentymentalnie kapelusz panny Anieli.
— Mój kapelusz — pomimowoli z przerażeniem wydarło się z ust właścicielki.
— Ma go ciocia!… W pięknym stanie!… Nabrał fasonu drzewnego grzyba, pióra sterczą w połowie złamane, a wisienki, któremi się cioteczka szczyciła, po zmiażdżeniu szklanej powłoki okazały się nędznemi kłaczkami waty.
— Ah, jakżeż ja jestem nieuważny! — sumitował się zakłopotany Henryk.
— To tylko moja wina… nie zostawia się kapeluszy na krzesłach.
— Ha, trudno, mój Heńku, będziesz musiał wykazać umiejętność modniarki i naprawić coś zepsuł.
— Wolę powierzyć to kompetentnej ręce.
— Nie mówmy już o tym drobiazgu, lepiej siądź i rozpowiadaj, coś robił przez tak długi czas?
— Niestety, nic dobrego.
— My wszystkiego, co ciebie dotyczy, ciekawi!
— Bardzo proszę ciocię, bez liczby mnogiej — wtrącił Tadeusz. — Może ciocia czuje w sobie ciekawość złego i dobrego… ja nie!
— Ah, ty nieznośny chłopcze!
— Przyznaję, że teraz ponad ciekawość, ponad wszelkie inne uczucia dominuje we mnie uczucie głodu, a że są w domu poziomki…
— Pozwól, Tadziu, już dochodzi dwunasta, nie warto psuć sobie apetytu poziomkami, tem więcej, że pragnę mieć satysfakcję ugoszczenia państwa obiadem w kasyno i pragnę, abyście jedli ze smakiem.
— W kasyno? — powtórzyła zaniepokojona panna Aniela — to najdroższa restauracja w Trenczynie.
— Bo doskonała.
— Ale tam chodzi najwytworniejsze towarzystwo.
— Podobno.
— To jakżeż my… Ja właściwie nie mam dość eleganckiej sukni.
— Nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię! Zresztą albo to się wszystkie wielkie panie stroją? Ręczę, że kostjum, który ciocia ma na sobie, jest szykowniejszy od tego, w jakim widuję księżnę Meternich, właśnie w kasyno.
— No tak… Ten mój czeczunczowy kostjumek ujdzie, ale…
Tu zafrasowała się głęboko.
— Ale kapelusz!…
— Tak, tak kapelusz — śmiał się Tadeusz — kapelusz, który odegrał rolę poduszki, niestety nie pneumatycznej.
— To prawda!… Ha, ja zepsułem, ja naprawić muszę. Chodźmy kupić kapelusz.
— Cóż znowu!… Przecież ten, jak go modniarka odprasuje, podszyje drutem… A pióra mogą być odrzucone, wisienki także… To nawet będzie odpowiedniejsze dla kobiety w moim wieku!
— Nie, nie, ciociu, o tem niema co mówić, idziemy kupić kapelusz!
— Ależ to nie ma sensu, żebyś ty mi kapelusz kupował… Zresztą od dwunastej do drugiej wszystkie sklepy zamknięte.
— To co innego!… Z tym argumentem trzeba się liczyć!… Ale wpadłem na myśl!… Nieboszczka babunia pozostawiła mnóstwo ubrań i kapeluszy. Helena, która wczoraj odjechała po otrzymaniu odpowiedniej gratyfikacji, zakomunikowała mi, że wszystko jest ułożone i zapakowane pod numerem 15… Jest tu telefon?
— Jest u właścicielki.
— Możebyś, Tadziu, pofatygował się tam i zatelefonował w mojem imieniu do zarządu hotelu, aby mi tu wszystkie te fatałaszki odwieziono.
— Jakto, Heniu, tybyś chciał?…
— Żeby ciocia była łaskawa przejrzeć to wszystko, zatrzymać to, co się może przydać cioci… albo twojej matce… — zwrócił się do Tadeusza.
— Moja matka wróciła do bronowickiego stroju, odkąd zacząłem dość zarabiać, aby móc jej sprawić aksamitny kaftanik w kwiateczki i krakowską chustkę.
— Bielizna i tak przydać się może… Zresztą to ciocia najlepiej osądzi!… Bądź co bądź zatelefonuj, Tadziu, aby to wszystko natychmiast tu przywieźli.
W niespełna pół godziny potem obaj młodzieńcy bawili się serdecznie widokiem panny Anieli, rozpakowującej kufry pani radczyni. Jak pensjonarka cieszyła się i rozkoszowała każdym przedmiotem, zaznaczając doskonałość płótna bielizny, mięsistość jedwabi, wytworność drobiazgów. Szkatułkę z biżuterją podała Henrykowi.
— To schowaj dla twej przyszłej żony!
— A cóż tam może być!
— Widzę, że biżuterja.
— To tylko przedmioty niezbędne: zegarek, łańcuszek, parę skromnych broszek, spinki… Kosztowności od pierwszego ataku babuni złożył dziadek w banku…
— A to jakiś śliczny pugilares.
— Nie, to tylko portfelik na bilety wizytowe i notatki… Pamiętam, dziadek dał to babci na ostatnią gwiazdkę, którą spędziliśmy wszyscy przy dobrem zdrowiu… O, widzi ciocia, wewnątrz są fotografje z przed trzech lat dziadka i moja.
— Tu na tej tabliczce z kości słoniowej coś napisane.
— Prawda, drobniutkiem pismem babuni… »Ja, zdrowa na umyśle i przytomna zupełnie, zapisuję cały mój majątek jedynemu spadkobiercy memu, Henrykowi Tarnerowi, synowi śp. córki mojej Zofji z Narzymskich Tarnerowej. Polecam mu przytem, aby dołożył wszelkich starań, by odnaleść towarzysza lat dziecinnych, Tadeusza Czereśnickiego, który przez lat siedem wychowywał się z nim razem w domu śp. Czesława Tarnera. Temu to Tadeuszowi Czereśnickiemu wnuk mój ma przyjść z odpowiednią pomocą, która pozwoli mu wyjść na człowieka, czy to przez jednorazowy zasiłek, czy jako rentę przez czas dłuższy. Pozostawiam to uznaniu zacnego Henryka Tarnera. Paryż, 24 grudnia 1910 r.«… To w rok później, już po śmierci dziadka!
— Dziwne, dziwne, więc ta kobieta tak jednak miała mnie na sercu.
— Wielokrotnie doznawałem tego wrażenia!… Widzisz, Tadziu, nie wolno ci odmówić przyjęcia ode mnie pomocy.
— Ha, wola zmarłych jest święta… Tylko ja będę w kłopocie, jakie postawić wymagania. Musisz mi w tem pomóc, wejrzawszy cokolwiek w moje życie i jego potrzeby.
— Jak najchętniej.
— Pierwszą narazie jest zaspokojenie głodu, o którem mówię od trzech kwadransy. Dalej, ciotuś, na który kapelusz ciocia się decyduje?
— Doprawdy, że trudny wybór.
— Ja radzę ten koronkowy z bratkami.
— A nie za młody?
— Nie, ciociu.
— Zatem wkładam ten… Biorę też czysto-jedwabne rękawiczki.
— I całe!… Bogu dzięki!… Musi ciocia dbać o swój wygląd z chwilą, gdy ciocia przechodzi pod opiekę Henia.
— Pod opiekę Henia?… A cóż ty?…
— Ja wyjeżdżam dziś wieczór.
— Dokąd?
— Do Krakowa.
— Skąd tak nagła decyzja?… przecież ja mam jeszcze dwie kąpiele do wzięcia, mam już bilety abonamentowe!
— To też pozostanie ciocia pod opieką Henia!
— Gdzieżby on chciał!
— A cóż to, ciociu, czy już ja jestem taki nicpoń, że mam nie chcieć choć kilka dni zająć się osobą, która mi przez szereg lat matkowała?
— Ah, tego nie mówię!… Tylko… Co za fantazja Tadzia, żeby tak nagle wyjeżdżać!
— Dostałem list od matki… sprawa tego Pierożka, co wytumanił od niej sześćset koron. Wyjadę dziś po południu. A ciocia zabawi jeszcze ze cztery dni, weźmie swoje dwie kąpiele, do których Henio codzień ciocię zaprowadzi; zje dobry obiadek w kasyno, śniadanie u Lehmana i kolację w mleczarni i będzie cioci tak dobrze, jak nigdy ze mną nie było… Prawdziwie, że to łaska Opatrzności, że on się tak nagle zjawił… Cobyśmy zrobili bez niego?… Bo nie dosyć, że ja muszę przyśpieszyć wyjazd, ale w dodatku mamy ostatnie czterdzieści koron!
— Rzeczywiście uszczęśliwiony jestem, że się tak w porę spotkaliśmy.
— I niech sobie ciocia wyobrazi, że ten poczciwy chłopak odkłada dlatego swój wyjazd do Warszawy.
— O, on miał zawsze złote serce!
— A ja mu to w ten sposób wynagrodzę, że będę mu towarzyszył do Warszawy.
— Doprawdy, mógłbyś to zrobić, Tadziku? O, jaki będę szczęśliwy! Odnajdziemy wszystkie nasze wspomnienia dzieciństwa.
— Wszak obiecywałeś mi nieraz, że będę podróżował z tobą; tymczasem doszedłem szczęśliwie lat dwudziestu trzech i nie znam nic prócz Warszawy i Krakowa.
— I ja niewiele podróżowałem.
— Choć nie brakowało ci czasu i pieniędzy.
— Brakowało mi podniety. Zato razem odbędziemy każdego roku przynajmniej dwie podróże.
— Tak, jedną małą na święta Bożego Narodzenia, drugą wielką na letnie wakacje.
— Cudownie.
— A naszym babinkom będziemy przywozili piękne prezenta z podróży.
— Po jednym z każdego miasta.
— O, moi drodzy, nieocenieni chłopcy… Co za okres szczęścia dla nas się zaczyna!
Panna Aniela rozpłakała się z radości.

IX.

I znowu jak przed sześciu dniami Tadeusz stał przy drzwiach wchodowych kolejowego dworca, wyglądając kogoś między tłumnie wysypującymi się przyjezdnymi, ale twarz jego nie miała tego wyrazu niepokoju i niepewności, jaki cechował ją wówczas, w Trenczynie. Przeciwnie malowało się na niej zadowolenie i błoga świadomość oczekiwanego szczęścia.
Henia spostrzegł przed sobą nagle, gdyż do ostatniej chwili osłaniał go tragarz, idący przed nim z wielką walizą na ramieniu.
— A jesteś, huncwocie!… Gdzież ciotka?…
— Zgubiłem po drodze.
— Pewnie zostawiłeś na peronie; wrócimy po nią, gdy fala podróżnych odpłynie.
— Słowo ci daje, że jej niema w Krakowie.
— Gdzież jest?
— Odwiozłem ją na trzytygodniową »nachkur« do Jastrzębia. Doktor powiedział, że to bardzo wskazane. Pomieściłem ją w wygodnym pensjonacie, zapewniwszy odpowiednią opiekę.
— Musiała być uszczęśliwiona!
— Ba, to gołębia dusza; ona cieszy się nietylko kilkudniowym pobytem w wygodnych warunkach, ale każdem malowanem menu i ozdobną, bibułkową serwetką przy deserze.
— O tak, ją nietrudno uszczęśliwić.
— A to bardzo miło… zwłaszcza dla mnie, dla którego jest to zupełną nowością.
— Nie odbierasz rzeczy?
— Poślę po nie z hotelu. Który tu u was hotel najporządniejszy?
— Jest kilka, a wszystkie w pobliżu mojego mieszkania. Radzę przeto, abyśmy naprzód poszli do mnie… to bliziutko, bo mama przygotowała kawę i bardzo będzie rada, jeśli nie będzie czekała z nią długo. Potem pójdziemy poszukać numeru, bo to teraz w okresie przejazdów wszędzie brak wolnych pokoi. Znasz Kraków?
— Ledwie pamiętam z czasów, gdy wstępowaliśmy, jeżdżąc do Zakopanego i Rabki; najlepiej zapamiętałem ciastka u Michalika i krakowskie paski z brzękadłami, które kupował nam ojciec… Ah, i planty kochane!
— Zaraz zboczymy z nich na ulicę Warszawską, na której mieszkamy.
— Rzeczywiście, że tu pięknie i musi się dobrze pracować.
— O tak, zwłaszcza artystom.
— Akademia malarstwa dobrze postawiona?
— Świetnie… Przyjrzymy się jej, mam kilku młodych malarzy znajomych; pokażę ci, co cię interesuje, jak tylko zechcesz.
Weszli do jednej ze staroświeckich kamieniczek.
— Nie potrzebuję cię uprzedzać, że komfortu u nas nie znajdziesz.
— Nie gonię za nim.
— Idźmy teraz cichutko, na palcach, żeby zrobić mamie niespodziankę… To pora, w której ukradkiem, w wielkiej tajemnicy, odbywa poobiednią drzemkę.
— To nie wejdziemy do jej pokoju.
— Byłoby to przytrudne, bo jest pierwszym prosto z ganku.
Weszli na jeden z tych typowych ganeczków, otaczających podkową większość dawnych podwórzy krakowskich. Każde z oficynowych mieszkań tego domu, składających się z jednej wielkości pokoju i kuchni, miało szklane drzwi wychodzące na ganek. Drzwi od mieszkania Tadeusza były otwarte, pstrząc monotonję kamieniczki firanką z batystu w róże, zasłaniającą szyby.
Tadeusz stanął we drzwiach; twarz mu się rozjaśniła, położył palec na ustach i dał znak Henrykowi, żeby się przybliżył.
Oczom ich ukazał się obrazek, jakby przemieniony z galerji którego z miast skandynawskich. W otwartem oknie, na tle pogodnego nieba, rozbrzmiewała jakby symfonja wież. Florjańska znaczyła się potężną piersią, baszta Pasamonitów dotrzymywała jej miejsca w fortecznym charakterze, kościół św. Florjana strzelał wysmukłemi wieżycami, dalej kościół Marjacki bódł niebiosa koroną królewską, obok skromnej, ponurą legendą owianej baszty bratobójcy, a w głębi św. Piotr znaczył się wesołą, zieloną kopułą. W aureoli tych wież i krzyżów, w blasku zachodzącego słońca, siedziała Stefanja Czereśnicka, na staroświeckiem wysokiem krześle. Zwrócona była profilem do wchodzących i oczy miała zamknięte: twarz jej zmieniona chorobą wyszlachetniała, utraciła dawny charakter wiochny, natomiast cechował ją spokój i skupienie. Rysy niezmiernie regularne, włosy lśniąco czarne, gładko przyczesane, odznaczały się od pensowej chusteczki, która zsunęła się na tył głowy. Na ramiona zarzuconą miała prześliczną krakowską chustkę szafirową w róże, na kolanach białego kota, nad sobą, na ramie okna, parę gołębi.
Henryk ręce złożył w zachwycie.
— Co za obraz: co za tło! i co za twarz! — wyszeptał modlitewnie.
— Często o tej porze zastaję tak matkę i nigdy nie mogę się oprzeć uczuciu żalu, że nie jestem dość bogaty, aby dać któremu malarzowi zrobić taki portret mojej matusi.
— Ja ci ją wymaluję!
— Spełnisz najdroższe moje marzenie.
— Ba, za takim modelem i takiem tłem można Europę przejechać!
Na mimowolny ten wykrzyk Henryka zbudziła się Stefanja i zerwała z miejsca.
Henryk doznał niemałego zdziwienia; w ruchach i uśmiechu, z jakim szła ku niemu ta po wiejsku ubrana kobieta, było tyle godności, że rzekłbyś była to dama przebrana za wieśniaczkę, a prędzej jeszcze która z niewiast z piastowskiej epoki, wychodząca witać gościa na próg swego domu.
— Nie wiem, jak dziękować Bogu za pociechę, jakiej dał mi dożyć, że oczy moje pana w zdrowiu oglądają. A gdzież to Anielka? Została na dole?
— Ciocię Anielkę odwiózł jeszcze poczciwy Henio na kilkotygodniowy wypoczynek w górach.
— Szkoda, tęskno mi już za nią. No, idźcież do pokoju Tadzia, zaraz tam kawę przyniosę…
Młodzieńcy weszli do obszernego pokoju, niezmiernie czystego i równie jak kuchnia skąpanego w promieniach zachodzącego słońca. Stół na środku pokoju nakryty był lśniącą różową serwetą, na której ustawiony był serwis z fajansu w kwiaty, chleb i placek pokrajany, cukier oraz masło w masielniczce w postaci kury siedzącej na jajach. Środek stołu zajmował prosty, gliniany garnek z czerwoną obwódką, napełniony bławatkami i rumiankami.
— Jak tu ładnie i miło! — wykrzyknął Henryk.
— Przedewszystkiem wesoło.
— Tak wesoło! — powtórzył z mimowolnem westchnieniem przybyły.
— Jak przystało w sanatorjum!
— W sanatorjum!
— Jako przyszły doktor neurolog mam jedno marzenie — stworzyć znakomite sanatorjum. I już zabrałem się do roboty; sanatorjum mam, jest ono wprawdzie w podwójnem słowa znaczeniu idealnem, niemniej już funkcjonuje i ma za sobą nawet szczęśliwie uzdrowionych pacjentów. Dewizą mego sanatorjum jest: Naprzód ku słońcu! Pielęgnuje się w niem kult szczęścia przez branie życia z jego pięknej strony. Zamiast krzywić się, że róża ma ciernie, cieszymy się, że krzak cierniowy ma kwiaty!… Zamiast desperować nad odlotem ptaków, cieszymy się perspektywą, że przyjdzie nam witać je na wiosnę.
— Piękna teorja!
— Stwierdzona praktyką, zaręczam ci, Heńku! Ja obok dwóch starych kobiet, w gronie kolegów, przeważnie biedaków takich samych jak ja, jestem zupełnie szczęśliwy. Znajduję źródło radości na każdym kroku: w piękności natury, w przyjaźni ludzkiej, w radości bliźnich, którym przyszło się z pomocą… — Tak, to dobre dla takiego jak ty idealisty z dziwnie promienną duszą.
— Ależ ja ci powiadam, że mam za sobą pacjentów i niedaleko ich szukać!… Czy sądzisz, że ciotka Aniela tak odrazu pogodziła się ze swem kalectwem i unieruchomieniem? że nie przechodziła okresu rozpaczy, wyrzekań na bezcelowość swego życia i monotonję obrazu, jaki ma przed oczyma? Ale dotąd zwracałem jej uwagę na to, jak w różnych porach dnia i roku inaczej przedstawiają się krakowskie wieże, jak różnie biją zegary i dzwony i jaki ja byłbym nieszczęśliwy, gdybym nie zdołał jej się wypłacić z zaciągniętego długu, aż uwierzyła w to i jest taką, jaką ją widziałeś przez te wszystkie dnie.
— Pogodna i prawie dziecinnie wesoła!
— A matka moja!… Toć to reklamowy okaz mego sanatorjum!… Nie chwaląc się, wychowałem jej duszę od niemowlęctwa.
— A tak!… Skarby dobroci i uczciwości przynieść musiała już z sobą na świat, to pewne. Już to samo, że takie piękne jak ona stworzenie znalazło się jako młodziuchna wdowa w pełnem pokus świecie wielkopańskim i nie wykoleiło się, jak najchlubniej o niej świadczy. A potem, czy ona żyła kiedy dla siebie?… Czy zaznała rozrywek? wesołości? pustoty?… Nigdy!… Dziecko i obowiązek, które łączyła w dwóch istotach: ty i ja!… Tylko nikt tej duszy nie wychował, nikt tej dziewiczej gleby nie uprawiał! I narastały na niej grzyby pospolitości, ale to tak łatwo dało się wyplenić, a w tej naszej cieplarni duchowej tak wybujały wszystkie piękne i zdrowe ziarna, rzucone w jej serce i umysł. Ona się tak rozwinęła umysłowo, że powiadam ci, dziś z przyjemnością można z nią pomówić!
— To wyszlachetnienie i rozwinięcie odbija się na jej twarzy i w ruchach; zdumiałem się poprostu.
W tej chwili do pokoju weszła Stefanja, niosąc na tacy trzy filiżanki kawy.
— No patrz, jaka ta matka ładna! — zawołał z przekonaniem Tadeusz, z przyjemnością zatrzymując wzrok na wchodzącej.
Stefanja pokraśniała jak młoda dziewczyna.
— Co ty takie głupstwa gadasz! — zawołała.
— Henio jest tego samego zdania!… On będzie malował mamy portret.
— A pan potrafi? — zapytała naiwnie.
Henryk się roześmiał.
— Uczyłem się i znajdują ogólnie, że mam talent; malowałem już kilkanaście portretów, tylko nigdy nie natrafiłem na dość ładny model, aby utrzymał moją cierpliwość aż do dokończenia.
— Dobrze, żeś to powiedział; teraz, gdybyś nie dokończył portretu mamy, miałaby zupełną rację obrażenia się na ciebie.
— O, ten, na tle wież krakowskich, będę malował z rozkoszą.
— A gdzie są pana rzeczy?
— Pozostały na kolei; poszlę po nie z hotelu.
— Niech pan nawet nie myśli o hotelu!… Albo to tu źle panu będzie? Zwłaszcza gdy się wniesie łóżko Anielki z doskonałym materacem. A teraz tak trudno o pokój w hotelu, codziennie widzę chodzące eleganckie osoby z pakunkami po ulicy i lamentujące nad tem, że nie mają gdzie zamieszkać.
— Wiesz, Heniu, że i ja przyłączę się do prośby mamy; nie na długo, boś przyzwyczajony do komfortu, ale na kilka dni; potem pojedziemy do Warszawy, a może tymczasem zdecydowałbyś się na stałe zamieszkać w Krakowie.
— Ja już się zdecydowałem!
— O, mój kochany Heńku!
— Ale pod warunkiem, że weźmiemy obszerny elegancki lokal i zamieszkamy wszyscy razem.
— To też wy z Tadziem zamieszkajcie w tym eleganckim lokalu, a mnie z Anielką pozostawcie tutaj, w tem naszem kochanem mieszkaniu z krakowskiemi wieżyczkami, gdzie od trzech lat żyję taka szczęśliwa.
— Przez niego, prawda?
— Tak.... Tadzio ma dziwny dar uczenia ludzi szczęścia.
— Nauczysz i mnie?… Co, Tadzik?
— To mój psi obowiązek!… Wiesz!?

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Bogusławska.