Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szawy, zakończony krwawą szarżą wojska na placu Teatralnym, a potem znowu rozruchy, rabunki uliczne, zamachy polityczne i bandyckie, bomby, rewolwery i nahajki!… Mieszkając na Krakowskiem Przedmieściu mieli chłopcy najruchliwszą dzielnicę przed oczami, to też dniami całemi wysiadywali w oknie, pełni niezdrowej żądzy silnych wrażeń.
— Może dziś rzucą bombę blisko nas!… Może dziś zabiją jakiego stójkowego pod naszemi oknami!…
Pewnego popołudnia wyszli z ojcem na spacer; dzień był piękny, pogodny, tłumy snujące się po ulicach jakieś weselsze, spokojniejsze niż dni poprzednich. Schodzili właśnie z mostu Kierbedzia z zamiarem udania się nad Wisłę, aby zakupić jabłek na galarach, gdy z za jednego z filarów wysunął się mężczyzna w wytartem palcie, w kołnierzu zasłaniającym mu twarz do połowy, i dał dwa strzały w stronę p. Tarnera, poczem zbiegł szybko i zniknął pod mostem. Z krzykiem rozdzierającym rzucili się obaj chłopcy ku padającemu bez jęku nawet dyrektorowi. Zrobiło się zbiegowisko, nawoływanie policji, pogotowia, gwizdy, tłoczenie się wokoło stygnącego już ciała.
Henio nie wiedział nawet jak się to stało, że go odłączono od ojca i wsadzono do doróżki. Przyszedł do siebie na kolanach policjanta, przy boku Tadzia, który płakał i całował go po rękach, najczulszemi przemawiając doń słowy.